30.03.2022

Wbrew pozorom nadal istnieję ^^".

niedziela, 8 września 2013

Rozdział XII




Za betę dziękuję Gayi, elwence i Kretowi.


Może naprawdę był popaprańcem.
James nie potrafił przejść przez próg klasy eliksirów. Przez całą historię magii przygotowywał się do tego psychicznie, cholera, nawet próbował oklumować swój umysł. Później dał radę zejść do podziemi, pomimo tego, że miał ochotę zwiać na sam widok stromych, zawilgoconych schodów. Nawet się uśmiechnął, gdy Ron powiedział, że sala tortur znajduje się na końcu korytarza, choć właściwie nie było to zabawne.
Tylko, że gdy zobaczył wnętrze klasy, okazało się, że całe jego opanowanie jest gówno warte.  Nie był w stanie ruszyć się: ani cofnąć, ani iść dalej. Po prostu wpatrywał się w wygasłe paleniska i starał – choć wiedział, że to niemożliwe – nie pamiętać pewnego przeklętego dnia.
 – Idziesz? – zapytała Hermiona, zatrzymując się obok niego. – Możesz usiąść koło nas, jeśli chcesz – dodała po chwili ciszy.
 Tymczasem James milczał, próbując przekonać samego siebie, że nie ma żadnego powodu do paniki. Pomieszczenie nie było nawet prawdziwą pracownią. Prawie całą jego przestrzeń zajmowały ławki z kamiennymi blatami i podniszczone, drewniane krzesła. Na jednej ze ścian wisiała szkolna tablica, pod drugą czaił się mebel, który wyglądał na efekt mezaliansu kredensu i trumny. Na biurku nauczyciela stał obtłuczony, duży kociołek z rodzaju tych, których nie szkoda zniszczyć. Właściwie nic ciekawego.
Uczniowie powoli zajmowali swoje miejsca. Wypakowywali z przytarganych kociołków noże, moździerze i inne narzędzia, układali w rzędach pospolite składniki, oczyszczali z popiołu paleniska. Rozmawiali przy tym dosyć swobodnie, choć z jakiegoś powodu ściszali głos. Gdyby James zamknął oczy, może mógłby uwierzyć, że jest w całkowicie innym miejscu…
Nie, nie potrafiłby. Klasa pachniała tak, jak potrafią tylko miejsca, w których dzień po dniu powstają eliksiry. Unosił się w niej zapach podobny do tego, który towarzyszył sklepom z ingrediencjami lub magicznym aptekom, jednak dużo subtelniejszy. Był tak integralną częścią sali, że wchodzący do niej ludzie nie zwracali na niego uwagi. James jednak wiedział, że nie zniknąłby nawet po wielu godzinach wietrzenia i szorowania pracowni.
Był to zapach murów, które od lat nasiąkały oparami upłynnionej magii, desek wypaczonych od wilgoci i ciężaru fiolek, pergaminów zachlapanych tajemniczymi miksturami, atramentem i kawą…
Oraz pierwszego miejsca, które James nazwał swoim domem. Ta ostatnia, niechciana myśl sprawiała, że po plecach przeszedł mu zimny dreszcz.
– Chłopacy raczej nie będą mieli nic przeciwko – powiedziała Hermiona powoli. Spojrzał na nią rozkojarzony. Dziewczyna nieznacznym ruchem dłoni wskazała na ławki stojące najbliżej drzwi. Jedną zajęli już jej przyjaciele.
Harrym bezmyślnie dźgał piórem podręcznik. Nie odrywając wzroku od okładki, skinął głową.
– Jasne, nie krępuj się – dodał Ron, wypakowując się. Na żeliwnym trójnogu postawił kociołek i przyjrzał się mu krytycznie.
Jeśli rozpalisz pod nim, zacznę krzyczeć, pomyślał James z nienaturalnym spokojem.
Miał wrażenie, że jakiś w pokrętny sposób przekroczył granicę kompletnej histerii i znalazł się po drugiej stronie. Czuł się, jakby część jego umysłu postanowiła wycofać się z tej grandy i odgrodzić od reszty szklanym murem. Dzięki temu mógł z pewną obojętnością obserwować, jak reszta jego jaźni przegrywa walkę z irracjonalnym, wręcz zwierzęcym strachem.
Przelotnie zastanowił się, czy na tym właśnie polega prawdziwa oklumencja.
Wsunął ręce do kieszeni, aby ukryć, że drżą.
– Nie trzeba. Zaraz i tak spadam – powiedział i uznał, że zabrzmiało to normalnie. Głos zadrżał mu lekko, ale tylko paranoik zwróciłby na to uwagę.
Część jego umysłu odpowiedzialna za stwarzanie pozorów pracowała na najwyższych obrotach.
– Będziesz miał kłopoty… – zauważyła Hermiona szeptem. James nie był pewien, czy w jej głosie usłyszał naganę, czy tylko ją sobie wyobraził.
Wzruszył ramionami.
– Nie twoja sprawa – powiedział i zabrzmiało to ostro, prawie jak warknięcie.
Dziewczyna skrzywiła się i Rainbow przez moment miał nadzieję, że się obrazi. Chciał aby zostawiła go w spokoju.
– Wszystko w porządku? – spytała zamiast tego. – James, chyba powinieneś pójść do pani Pomfrey. Mogę cię odprowadzić.
Nie wiedział, kim jest pani Pomfrey, ale sam wyraz jej twarzy powiedział mu wystarczająco dużo. Choć jeśli naprawdę wyglądał tak, jak się czuł, dziwił się, że nie próbowała pochować go na rozstajach dróg z piętnastocalowym kołkiem wbitym w serce.
– Nie jestem chory – odpowiedział, krzywiąc się mimowolnie. – To to otoczenie tak na mnie działa. Czuję ducha Snape’a wiszącego nad tym badziewiem, jeśli rozumiesz o co mi chodzi.
– Nie tylko duch jest tu obecny, panie Rainbow – powiedział profesor, pojawiając się jakby znikąd.
James bezmyślnie odskoczył od drzwi, prawie go potrącając. Ramieniem zahaczył o pochodnię wiszącą na ścianie i na jego szatę posypały się iskry.
– Joder – zaklął.
– Gryffindor traci pięć punktów – stwierdził nauczyciel lodowato. – Proszę wejść do klasy.
– Hijo de puta… Que te folle un pez – wymamrotał chłopak z wściekłością. Miał wrażenie, zupełnie absurdalne, że mężczyzna zaraz złapie go i wepchnie do klasy. Odsunął się o krok.
Szklany mur w jego umyśle pokryła siatka pęknięć.
– Panie Rainbow, Gryffindor zaraz utraci kolejne punkty – poinformował go Snape. Przyglądał się przy tym Jamesowi z zaciekawieniem, jakby właśnie odkrył interesującego, choć nieco obrzydliwego insekta.
Zrobiło się chłodniej, zauważył cicho obserwator przyczajony w głowie chłopaka.
– Me vale madre! – odpowiedział równocześnie nauczycielowi i samemu sobie.
Snape wyglądał, jakby zastanawiał się, ile nóżek powinien wyrwać robakowi, aby ten przestał się miotać.
– Czy zdaje sobie pan sprawę, że nie mówi po angielsku? – zapytał. W jego głosie brzmiało lodowate zainteresowanie naukowca.
– Qué? – James mrugnął parę razy. – Cholera – rzucił, gdy uświadomił sobie, że to prawda.
– Gryffindor stracił kolejnych pięć punktów przez pańskie wulgarne słownictwo. – Snape ze szczególnym naciskiem wymówił słowo „kolejnych”. Ktoś za jego plecami sapnął głośno z oburzenia.
To uświadomiło Jamesowi, że tej scenie przygląda się praktycznie połowa jego rocznika. Ludzie tłoczyli się w drzwiach, równocześnie bardzo starając się nie naruszać prywatnej przestrzeni nauczyciela. Rainbow spróbował wziąć się w garść.
– Przyszedłem się przywitać – powiedział, zmuszając się, by spojrzeć w oczy Snape’a.  Natychmiast jednak przypomniał sobie, że mężczyzna jest legilimentą, więc odwrócił wzrok. – I powiedzieć, że walę te lekcje. Tylko bardziej dyplomatycznie.
– Nie widzę takiej możliwości – odpowiedział profesor chłodno. – Są obowiązkowe dla wszystkich uczniów klas piątych.
James czekał, aż odejmie kolejne punkty, ale najwidoczniej profesor o tym zapomniał.
– Jasne. – Chłopak wzruszył ramionami. – No to cześć – rzucił do Hermiony, która na migi próbowała mu przekazać, że pakuje się w koszmarne tarapaty. Jakby sam nie zdawał sobie z tego sprawy...
– Za każde zajęcia, które pan opuści, odejmę pańskiemu domowi pięćdziesiąt punktów. Dodatkowo czeka pana tygodniowy szlaban – powiedział mężczyzna, kiedy James się odwrócił. Snape nawet nie podniósł głosu i właściwie zabrzmiało to nie tyle jak groźba, co proste stwierdzenie faktu.
Gdyby nie było świadków, prawdopodobnie identycznym tonem poinformowałby Jamesa, że będzie go bić. Chłopak poczuł mdłości. Nie miało to jednak znaczenia, skoro i tak nie był w stanie wejść do klasy.
Pracownia eliksirów nie była windą, w której mógł stanąć nieruchomo, zamknąć oczy i skupić się na spokojnym oddychaniu.
– Zgoda – powiedział po prostu.
Następnie odszedł, bardzo starając się nie garbić, ani – co ważniejsze – nie zwymiotować. Czuł się, jakby rogogon węgierski przeżuł go i wypluł. Wspiął się na schody powoli i nie przyspieszył kroku nawet, gdy znalazł się na korytarzu, choć miał ochotę biec.
Musiał wydostać się z zamku, choćby dlatego, że wszędzie śledziły go znudzone spojrzenia namalowanych ludzi. Większość nawet się z tym nie kryła. Dwuwymiarowa loża szyderców, niech ich szlag. Miał wrażenie, że patrzą na niego z niesmakiem i źle maskowaną pogardą.
Udławcie się, pomyślał.
Jak uczniowie mogli znosić stałą inwigilację? Kompletny brak prywatności? To, że każdą ich rozmowę podsłuchiwał ktoś obcy? Taki monitoring powinno się wieszać w więzieniach, a nie szkołach, na litość Slytherina.
Chłopak wyszedł na dziedziniec, kopniakiem zamknął drzwi. Przez chwilę stał nieruchomo, nie przejmując się zacinającym deszczem. Zmrużył tylko oczy, próbując równocześnie choć trochę uporządkować myśli. Wreszcie, prawie na oślep, wymacał ścianę i ruszył wzdłuż niej, aż dotarł pod szeroki balkon, który trochę go osłonił. Rzucił plecak na rozmokłą ziemię i usiadł. Oparł się o chropowatą, porosłą mchem ścianę i skrzywił się lekko, gdy zabolały go posiniaczone plecy.
Powoli docierało do niego, że zrobił z siebie kompletnego kretyna.
Przy eliksirach ciągle zdarzały się wypadki. Kociołki wybuchały, mikstury się psuły, połowa alchemików, których znał chłopak, łaziła wiecznie z przypalonymi brwiami. Nikt z tego powodu nie wpadał w histerię. Nikt, prócz Jamesa.
Jasne, wiedział, że na świecie pełno jest fobii, ale zawsze miał wrażenie, że czarodziejów one nie dotyczą. Nigdy nie spotkał żadnej wiedźmy, która wrzeszczałaby na widok pająka ani czarnoksiężnika z lękiem wysokości. Ludzie, których znał, byli albo do bólu racjonalni, albo na wskroś szaleni. Nie był pewien, do której grupy sam się zalicza.
Chłopak zacisnął mocno zęby. Drżał, lecz nie wiedział czy z zimna, czy z zupełnie innego powodu.
Zresztą, z wszystkich jego lęków, ten był akurat najmniej uciążliwy. James mógł latami funkcjonować, po prostu starannie omijając wszelkie pracownie eliksirów. To zazwyczaj było całkiem łatwe.
Przynajmniej do dzisiaj. Nie miał pojęcia, jak miał zaliczyć te cholerne zajęcia, skoro sam widok kociołka doprowadzał go na skraj załamania nerwowego. Musiał to jakoś zrobić, bo inaczej… cóż, pewnie wywalą go z Hogwartu. Nie przeczytał jeszcze regulaminu, ale podejrzewał, że tak kończą się cotygodniowe wagary. Musiałby więc wrócić do Malfoy Manor i powiedzieć Czarnemu Panu, że go wywalili. Mógł sobie wyobrazić jego reakcję.
Chłopak zamknął oczy. Był w Hogwarcie dopiero drugi dzień, a już wszystko spieprzył, po prostu… będąc sobą.
Zupełnie tak samo, jak wtedy, gdy miał osiem lat.
Najgorsze było to, że tamto wydarzenie wyryło się w jego pamięci z fotograficzną dokładnością. Zazwyczaj unikał myślenia o tym i dzięki temu jakoś funkcjonował. Jednak zwykła bzdura mogła sprawić, że wszystko wracało. Wystarczył kociołek ustawiony na trójnogu, ulotny, nie do końca ziołowy zapach, sama świadomość, że zaraz zapłonie ogień…
Jakby to wspomnienie tylko czekało, aby wypłynąć na wierzch.
Pamiętał, że okno w tamtym pokoju było zabite deskami. Słoneczne światło przeciekało jednak przez szczeliny między nimi i mieszało się z ciepłym blaskiem ognia. Zielone opary nad jednym z kociołków świeciły łagodnie. W pokoju panowała nie tyle ciemność, co cienie – miękkie, przenikające się plamy mroku. Zacierały one szczegóły, dając starym, zużytym przedmiotom nowe życie, pełne tajemnic i magii.
James nie powinien tam wchodzić. Nie wtedy, gdy wiedział, że Eel pracuje nad czymś skomplikowanym. W takich momentach miał, według słów mężczyzny, nie przeszkadzać, jeśli nie chciał dostać po pysku.
Eel łatwo się wściekał.
Chłopiec jednak się go nie bał. Nie potrafił sobie nawet wyobrazić, że mężczyzna mógłby naprawdę go uderzyć. Snoopy wierzył w swoją nietykalność równie mocno jak Emily. W końcu ludzie, którzy próbowali go skrzywdzić, zazwyczaj umierali. Czuł się tak bezkarny, jak tylko może amoralny, wychowany przez szaleńca dzieciak.
James dobrze wiedział, że kiedyś był małym, obrzydliwym gnojkiem. Wcale nie potrzebował Tiary Przydziału, żeby to odkryć. Tylko żałował, że ta nawiedzona czapka nie zauważyła, że dorósł. Przez połowę czasu, jaki spędziła na głowie Jamesa, marudziła o tym, że powinien rozliczyć się z przeszłością. Mógł to zrobić, proszę bardzo, choćby i teraz.
Drzwi do pracowni były zamknięte, ale niezbyt się tym przejął. Umiał już wtedy rzucać Alohomorę. Może nauczyła go tego matka, a może właśnie Eel, nie pamiętał. Kiedy mężczyzna miał dobry humor, pokazywał mu różne rzeczy. Najczęściej zdarzało się to, gdy przylatywała do niego sowa lub papuga, dźwigając wypchaną forsą sakiewkę. Mężczyzna pił wtedy dobry alkohol kupiony w miasteczku, zamiast chlać bimber pędzony tuż obok Veritaserum. Sadzał chłopca na chwiejnym stołku i pozwalał mu obserwować, jak powstają eliksiry. Mówił dużo, mieszając angielskie i hiszpańskie słówka, a nawet się śmiał i żartował. Tylko później przechodziło mu, zaczynał być mrukliwy i na powrót drażliwy, a pod koniec drugiej butelki zazwyczaj wyrzucał dzieciaka za drzwi. Dzięki tym niby lekcjom James dowiedział się, jak zrobić Koktajl Zwycięzców, pokroić gumochłona i uwarzyć chwałę. Przez nie Snoopy zapragnął zostać mistrzem eliksirów.
James przycisnął palce do skroni, bolała go głowa. Sam nie wiedział, jak właściwie ma myśleć o tym chłopcu. Z jednej strony wiedział przecież, że to on sam, z drugiej… cholernie chciał, aby nie była to prawda. Zresztą nawet nie byli do siebie podobni: on i ten przeklęty gówniarz.
Więc wszedł do pokoju, bo zamek zbyt subtelnie sugerował, że Eel sobie tego nie życzy. Może James nie zrobiłby tego, gdyby mężczyzna powiedział, jakie realizuje zamówienie. Eel jednak po prostu zamknął się w pracowni i przesiedział w niej całą noc, więc chłopiec był ciekawy efektu.
W Polsce mieli przysłowie, które całkiem nieźle podsumowałoby tę sytuację, ale James nie mógł sobie przypomnieć, jak dokładnie brzmiało.
Wnętrze pracowni wypełniał kontrolowany chaos. Eel równocześnie pracował nad trzema długoterminowymi projektami, na boku tworzył prostsze eliksiry, produkował alkohol i często w tym samym pomieszczeniu przygotowywał kolację. Miał przy tym głęboką awersję do sprzątania.
Na dwóch długich stołach tłoczyły się ingrediencje, półprodukty, podręczniki, brudne naczynia, tajemnicze przedmioty i puste butelki. Różnorodne kociołki wisiały nad ogniem, stały na podłodze lub metalowych trójnogach. W pokręconych aparaturach ze szkła, srebra i stali, przelewały się kolorowe mikstury, czasami sycząc lub bulgocząc. Półki wyginały się pod ciężarem skrzynek i słoików, a wypchana małpa trzymała w jednej ręce zabytkową wagę z szalkami.
Snoopy uwielbiał to miejsce. Było dla niego bardziej magiczne… od samej magii. Mógł spędzić cały dzień, oglądając wynaturzone preparaty lub czytając skomplikowane przepisy. Było to dla niego bardziej interesujące niż zaklęcia. Gdy miał osiem lat, machanie różdżką wydało mu się bardzo nudnym sposobem na tracenie czasu.
Chłopiec od razu więc zauważył nowy przedmiot. Kolejny kociołek… kocioł właściwie… w pewien szczególny sposób odkształcił otoczenie, sprawiając, że pracownia wydała się chłopcu całkowicie przeorganizowana, choć nie potrafił powiedzieć, co dokładnie się zmieniło.
Sam kociołek zresztą… James nie wiedział nawet, że Eel taki ma. Był olbrzymi i czarny od sadzy. Trzy długie, cienkie nóżki, na których został osadzony, wyglądały, jakby zaraz miały się złamać. Ogień pod nim wciąż płonął, liżąc jego dno i boki. Gdy oczy chłopca przyzwyczaiły się do półmroku, zauważył, że z eliksiru unosi się dym.
Zrobił jeden krok i zatrzymał się, ponieważ usłyszał dziwaczny dźwięk, przypominający stłumione sapnięcie. Rozejrzał się ponownie i w końcu dostrzegł Eela, śpiącego w wiklinowym, bujanym fotelu, upchniętym w kącie. Mężczyzna miał ze trzydzieści lat, ale wyglądał staro. James zauważył wtedy, że w czarną brodę wplątało mu się jakieś zielsko. Eel tamtego dnia w ogóle wyglądał kiepsko. Miał szatę ubrudzoną czymś, co koszmarnie cuchnęło i niebieskawe smugi na czole, ale tego chwasta James zapamiętał najmocniej.
Eel wymamrotał coś przez sen i zachrapał krótko, a Snoopy przestał się nim interesować. Podszedł do kociołka, który okazał się tak duży, że musiał stanąć na palcach, aby zajrzeć do jego wnętrza. Przed tym przezornie odkopnął pustą flaszkę, aby się na niej nie potknąć. Brzęknęła parę razy, ale nie zwrócił na to uwagi. Zresztą szybko odsunął się, ponieważ z szarej, mętnej cieczy buchała gorąca para. Po chwili ciekawość jednak zwyciężyła. Znów zajrzał do środka, mrużąc oczy.
Pomyślał wtedy, że eliksir jest zepsuty i poczuł się trochę zawiedziony. Eel był strasznie podekscytowany, kiedy czytał zlecenie przyniesione przez papugę, więc James uznał, że kroi się coś naprawdę dużego. Chyba nawet zdenerwował się na mężczyznę, że ten wszystko popsuł.
Oczywiście ta substancja mogła być jakimś stadium pośrednim, ale chłopiec nie znał żadnej mikstury, która kiedykolwiek powinna śmierdzieć przypalonymi jajkami. James skrzywił się z niesmakiem.
I wtedy Eel go popchnął.
Później James parę razy zastanawiał się, dlaczego go nie usłyszał. Mężczyzna nie mógł poruszać się szczególnie cicho. Nie, gdy wciąż był kompletnie schlany. Powinien się potknąć, potrącić łokciem jakąś fiolkę, zrobić cokolwiek hałaśliwego – pracownia była w końcu labiryntem, w którym nawet na trzeźwo ciężko było się poruszać.
…ale chłopak mógł przysiąc, że ten jeden raz mężczyzna szedł cicho jak duch.
James przełknął ślinę, ponieważ zaschło mu w gardle. Choć wiedział, że wciąż siedzi na dziedzińcu przed Hogwartem, miał wrażenie, że równocześnie znowu jest tam, w Peru.
Czy tak według Tiary miał uporządkować swoją przeszłość? Świetna rada, nie ma co. Nie potrafił jednak teraz wstać i po prostu wrócić do szkoły, nie, gdy już zaczął rozgrzebywać tę starą ranę.
Nie otwierając oczu, zacisnął dłonie, choć wiedział, że nic nie wyczuje. Jego zaklęcie maskujące kryło wszystko.
…wtedy zrobił najgłupszą rzecz, jaką tylko mógł. Zamiast pozwolić wywrócić się kotłowi, chwycił jego krawędź i spróbował go wyprostować. To był odruch, zupełnie bezmyślny. Złapał i pociągnął. Po wewnętrznych stronach dłoni miał pojedyncze, grube blizny, które pozostawiła gorąca stal.
Eel właśnie wtedy powiedział coś bełkotliwe, ale James go nie zrozumiał. Równie dobrze to jedno słowo mogło wyrażać gniew lub strach, albo nic nie znaczyć. Tylko chłopak czasami miał wrażenie, że brzmiało trochę jak „arruinado”. Zepsuty, zniszczony.
Eel nigdy nie pozwalał mu bawić się przy cennych eliksirach.
James wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, ale ponieważ przemokły, dał sobie spokój z paleniem. Przez chwilę tylko obracał ją w dłoni, jakby była kotwicą nie pozwalającą zatracić się w przeszłości.
To tylko wspomnienie.
Wtedy kocioł przechylił się w jego stronę i ześlizgnął częściowo z trójnogu. Wrzątek chlusnął mu na pierś, brzuch i nogi.
To było dawno temu.
…Ale pamiętał, że gdy Eel miotał się i klął, on leżał na podłodze jak porzucone ścierwo. Pamiętał, że różni ludzie przenosili go, szarpali i aportowali, choć błagał ich, żeby tego nie robili. Pamiętał, że czuł smród zgnilizny i wiedział wtedy – po prostu wiedział – że gnije on sam, choć dawali mu tyle prochów, że prawie nic nie czuł. Pamiętał, że zdarł sobie gardło, choć nie przypominał sobie, żeby wrzeszczał.
Wypadki się zdarzają. Tak powiedziała Javiera, tak pewnie pomyślał Saszka. Zwyczajna sprawa, przywyknij, w końcu jesteś czarodziejem.
Dobrze wiedział, że powinien wziąć się w garść i przestać dramatyzować. Wylizał się z tego, wyszedł prawie bez szwanku, jeśli pominąć blizny. Po prostu miał dużo szczęścia.
...Ale pamiętał, że umierał.
Zresztą, żeby domyślić się, jak źle z nim było, wystarczyło spojrzeć na mapę. Przetransportowali go kilkaset mil do szpitala w zupełnie innym kraju, tylko dlatego, że był najlepszy w Ameryce Południowej. Po drodze ominęli dwie bliższe placówki. Chyba nawet do jednej z nich trafił na chwilę, ale nie był pewien.
Wszystkie wspomnienia z tamtego czasu zlewały się w jedną, chaotyczną plątaninę. Chłopak nie potrafił ich rozdzielić i poukładać chronologicznie. Nie miał też na to ochoty.
Czasem chciał rzucić na siebie Obliviate, ale powstrzymywała go świadomość, że nie zrobiłoby to z niego normalnego człowieka. Teraz przynajmniej wiedział, dlaczego się boi. Nawet jeśli powody były irracjonalne.
Może zresztą chodziło o tę pustkę, białą plamę w jego pamięci, którą pozostawiła po sobie Brazylia. Po tamtych wydarzeniach zostały mu tylko lęki i blizny. To, choć nie powinno, było o wiele gorsze.
Tak samo, jak świadomość, że ta cała historia nie kończyła się dobrze. Eel nie przyznał się Emily, że nawalił. Zwinął się chyłkiem, po drodze zgarniając pieniądze, którymi Rainbow płaciła mu za opiekę nad synem. Jamesa wykurowali na tyle, aby dał radę się przedstawić, ale zbyt słabo, aby wymyślił sobie fałszywe nazwisko. Uzdrowiciele nie wysłali listu do jego matki, lecz tamtejszego biura aurorów. A później było już tylko gorzej.
Teraz jest lepiej, pomyślał, zmuszając się do bladego uśmiechu. Wciąż dygotał.
Szkoda tylko, że wszyscy się na niego patrzyli. Snape, ten… Hijo de puta… tak, to było dobre określenie na niego. Uczniowie. Malfoy, niech go szlag, pewnie miał niezły ubaw. Hermiona. Nawet obrazy. Wszyscy widzieli, jak James dostaje świra.
Dawno nie czuł się tak poniżony.
Więc oczywiście zamiast spróbować obrócić wszystko w żart, pobiegł rozczulać się nad swoim życiem, nurzając rzyć w błocie. Świetnie, James, gratulacje, gdyby idioci mieli własny uniwersytet, ty byś na nim wykładał. Nie ma nic lepszego na depresję niż zapalenie płuc, co nie?
Ta ostatnia myśl przywróciła go wreszcie do rzeczywistości. Uświadomił sobie, że jest kompletnie przemoczony i drży nie z powodu emocji, a zwykłego zimna. Cudownie.
Włożył zgrabiałe ręce do kieszeni, równocześnie otwierając oczy. Przez krótką chwilę wydało mu się, że krople zawisły w powietrzu nieruchomo. Kiedy jednak mrugnął, deszcz padał zupełnie normalnie.
Popapraniec, pomyślał ze znużeniem, kompletny popapraniec.

***

Shacklebolt zrobił sobie kawę z imbirem, ignorując zdegustowane spojrzenie Dawlisha. John pijał wyłącznie czarną, pozbawioną jakichkolwiek dodatków. Za każdym razem, gdy ktoś koło niego choćby ją słodził, miał minę fanatyka, na którego oczach dokonano profanacji.
– Musisz kiedyś spróbować, Johnny  – powiedział Kingsley poważnie.
Byli sami w malutkiej, pozbawionej okien kuchni. Prawie całą przestrzeń zajmowały w niej szafki. Te fragmenty ścian, na których nie wisiały, oblepione zostały plakatami z magicznymi drużynami sportowymi i całkiem mugolskimi autami. Dawlish stał obok usychającego bratka i podgrzewał różdżką czajnik. Gdy usłyszał propozycję, praktycznie się wzdrygnął.
– Prędzej aresztuję Dumbledore’a, niż dotknę tego świństwa – wymamrotał.
Był jasnowłosym, niskim mężczyzną, który – gdziekolwiek się znalazł – nie zawadzał. Wykonywał rozkazy, wypełniał swoje obowiązki, nigdy nie narzekał na rutynę ani biurokrację. Shacklebolt nie był jednak pewny, czy chciałby iść z nim na akcję. John był stanowczo zbyt normalny, jak na człowieka, który na co dzień łapał szaleńców. Przebywając z nim w jednym pomieszczeniu, Kingsley mimowolnie zaczął się zastanawiać, gdzie tkwi haczyk.
Zresztą John wydawał się dokładną odwrotnością Shacklebolta, zaczynając od wyglądu, a na charakterze kończąc. Kingsley był czarnoskórym, wysokim mężczyzną, który wyróżniał się w każdej grupie. Nienawidził papierkowej roboty. Nie wierzył w nieomylność zwierzchników, więc starał się myśleć sam. Bardziej niż regulaminom ufał własnemu sumieniu.
I gdzie cię to zaprowadziło? Pomyślał ponuro.
– Żebyś się nie zdziwił – powiedział, aby przerwać ciszę, która zapadła w kanciapie.
John przestał na chwilę gotować wodę. Wzruszył ramionami.
– Chodzi ci o to, że Knot mnie zgarnął? Nie jestem zbyt dobry w odczytywaniu subtelnych aluzji. – Głos miał doskonale obojętny, więc Kingsley nie był pewien, czy mężczyzna żartował.
Shacklebolt pokręcił głową powoli, czując ukłucie niepokoju. Jeśli minister zatrudnił aurora jako osobistego ochroniarza, musiał czegoś się obawiać. Kingsley miał przykre przeczucie, że nie chodziło o powrót Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać.
– Nie miałem pojęcia – przyznał się po prostu. – Gratuluję.
– Dostałem premię. – John wrócił do podgrzewania czajnika. Lewa powieka lekko mu drgała. – Lucy się ucieszyła. Zresztą to nie jest taka zła robota. A ty co teraz masz? Ciągle Blacka?
Shacklebolt nie miał pojęcia kim jest Lucy. Dawlish wypowiedział to imię tak, jakby należało do kota. W tej chwili zresztą poznawanie życia osobistego Johna było dla Kingsleya sprawą drugorzędną.
– Tak, mam już tego dosyć – odpowiedział ostrożnie. – Czuję się, jakbym odwalał najgorszą robotę za psie pieniądze.
Jeśli John załapał aluzję, nie dał tego po sobie poznać.
– Widziałem, że wziąłeś akta Rainbow. – Czajnik zaczął gwizdać, więc mężczyzna schował różdżkę i zalał kawę wrzątkiem.
Kingsley dopiero po chwili zorientował się, że John czeka na jego odpowiedź, choć właściwie żadne pytanie nie padło.
– Pomyślałem, że może mu pomagać. Raczej mało prawdopodobne szczerze mówiąc, ale nie mógłbym spokojnie spać, gdybym to po prostu zignorował. – Shacklebolt uśmiechnął się krzywo. – Zresztą wybacz, ale chcę to jeszcze dzisiaj ogarnąć.
Dawlish skinął lekko głową.
Kingsley zostawił go. W drodze do własnego biurka nie mógł pozbyć się wrażenia, że czegoś nie dopatrzył. Nie wiedział jednak, dlaczego miałby przejmować się Johnem. Praktycznie nie znał tego mężczyzny, a z tych rzeczy, jakie o nim wiedział, wynikało, że Dawlish na pewno nie dołączy do Zakonu. Mimo wszystko Shacklebolt czuł się, jakby zaniedbał coś ważnego.
Usiadł w swoim boksie, stawiając kubek na starym bilecie do teatru. Ze wszystkich stron patrzył na niego Syriusz, praktycznie wytapetował jego zdjęciami cienkie ściany. Kingsley dawno chyba by oszalał, gdyby nie fakt, że naprawdę lubił tego człowieka.
Spod „Żonglera” wyciągnął grubą, tekturową teczkę, w której znajdowała się kopia wszystkich dokumentów dotyczących Emily Rainbow. Naprawdę nie sądził, że ktoś zwróci na to uwagę. Może Tonks, ale pilnował, aby dziewczyna nie zobaczyła, że wciąż grzebie w tej sprawie. I tak to, że została kuratorką Jamesa, dostatecznie komplikowało sytuację.
Kingsley nie był pewien, czy Moody namówił ją na to stanowisko z powodu swojej paranoi, czy też naprawdę coś wiedział. Shacklebolt nawet nie był pewien, która wersja bardziej by go ucieszyła. Co prawda bał się, że ktoś odkryje w jakim bagnie się zanurzył, ale jeszcze bardziej przerażała go myśl, że jeśli się utopi, nikt normalny nie będzie rozumiał, co się dzieje.
Normalny pod pewnymi względami, sprecyzował w myślach, przypominając sobie, jaki jest Alastor.
Otworzył teczkę i praktycznie bezmyślnie przerzucił parę papierów, dotyczących młodości Emily. Zatrzymał się dopiero na zdjęciu.
Fotografia była magiczna. Przedstawiała zakurzoną ulicę w jakimś ciepłym kraju, po której chodzili ludzie w mugolskich strojach. Do obiektywu machała wesoła dziewczyna, którą obejmował piegowaty chłopak. Za to zdjęcie dostali mandat, prawie dwieście galeonów, ponieważ ktoś uznał, że robiąc je, naruszyli ustawę o tajności. Nie była to nietypowa sytuacja. W Ameryce Południowej ministerstwa skąpiły pieniędzy dla aurorów jeszcze mocniej niż w Anglii, więc ci szukali zarobku, gdzie tylko mogli. Zaskakujące było to, że później ktoś mądrzejszy spojrzał na nie drugi raz. Wtedy zobaczył Emily.
Kupowała lody, rozmawiając równocześnie ze sprzedawcą, śmiejąc się i szukając czegoś w kieszeni. Miała na sobie podkoszulkę, która odsłaniała wytatuowane ręce. Za ucho wetknęła różdżkę. Tuż obok niej nieruchomo stał pięcioletni chłopiec.
Kiedy Kingsley zobaczył to zdjęcie po raz pierwszy, poczuł dziwny, absurdalny wstręt. Po chwili zaś lekkie zakłopotanie, może nawet wstyd za tę niczym nieuzasadnioną reakcję. Z tego, co zaobserwował, nie on jeden.
Niewiele jednak osób zdawało sobie sprawę, że chodzi o chłopca. Shacklebolt też pewnie by na to nie wpadł, gdyby William nie powiedział tego wprost.
Chłopiec praktycznie się nie ruszał, nie odwracał też wzroku od aparatu. Czasem zasłaniali go przechodzący ludzie, ale on sam ani razu nie zszedł z kadru. Emily co chwilę gdzieś znikała, zaczepiała przechodniów lub robiła nieprzyzwoite gesty w stronę oglądającego. James po prostu tam był.
Kingley miał wrażenie, że dzieciak go uważnie obserwuje. Oczywiście było absurdalne. Ludzie na zdjęciach nie byli żywi, nie mogli tak naprawdę myśleć, a więc i przyglądać się komuś z uwagą. Mimo wszystko...
Później James trafił mu w ręce i sprawa się skomplikowała. Nagle Shacklebolt odkrył, że rozmawia ze zwykłym, przestraszonym dzieciakiem. Poczuł się tak, jakby sumienie kopnęło go w brzuch.
Podał mu Veritaserum. Było to głupie i potencjalnie niebezpieczne, biorąc pod uwagę, że wszystkie pytania i odpowiedzi musiały znaleźć się w raporcie. Pamiętał, jak z trudem formułował pytania, mając nadzieję, że nikogo nimi nie wkopie. Z racjonalnego punktu widzenia, zachował się zupełnie irracjonalnie. Tylko że nie wybaczyłby sobie, gdyby przegapił jedyną okazję do wyciągnięcia z tego chłopaka prawdy.
Choć nawet po tylu dniach zastanawiania się wciąż nie wiedział, co zrobić z uzyskaną wtedy wiedzą. Przecież, jak powiedział William, w zasadzie nie ma żadnego znaczenia, jaki jest syn Emily, dopóki jest jej dzieckiem. Chłopcem zrodzonym po deszczu…
Tylko łatwiej byłoby zrobić to, co trzeba, gdyby James okazał się na przykład szalony.
Auror odsunął zdjęcie i zapatrzył się w kolejne, sięgając na oślep po kawę. Przedstawiało Brazylię w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym roku. Nie było tajne, głównie z tego powodu, że zbyt szybko przeciekło do gazet. Ministerstwo Magii w Brazyli nie zdążyło zaregować na czas, więc zamiast ukryć wydarzenie, postarało się, aby wyglądało na wyjątkowo nieinteresujące. Zresztą miało wprawę, ukrywanie magicznych wypadków przed czarodziejami było nawet prostsze niż przed mugolami. Parę Obliviate, poważna rozmowa z redaktorem największego dziennika i po sprawie.
Kingsley zastanawiał się czasem, kiedy stał się tak cyniczny.
Jednak to zdjęcie naprawdę wyciekło i pojawiło się w paru małych, bardzo specjalistycznych gazetach. Ich nakład był tak niewielki, że aurorzy nie zawracali sobie nimi głów. Nie zauważyli też więc, że w jednej z nich pojawił się komentarz fotografa.
Kingsley kupił słownik angielsko-hiszpański i przetłumaczył go pewnego wieczoru.

„Byłem tam. Każdego człowieka, który jest zdolny rzucić to zaklęcie, należy zabić.”

19 komentarzy:

  1. I to jest ten niby wymęczony rozdział, na który tyle narzekałaś xD.
    Według mnie wyszedł dobrze ^^. Naprawdę nie wiem, czemu tak marudziłaś na niego, gdyby nie to, to nawet bym się nie domyśliła, że źle ci się go pisało i miałaś takie problemy. Bo jednak styl masz taki, jak zawsze, i muszę przyznać, że miałam zaciesz na twarzy, kiedy odświeżyłam panel obserwowanych i zobaczyłam, że dodałaś nowość ^^.
    W sumie się nie dziwię temu, że James spanikował. I do nawet nie dlatego, że co nieco mi wyjaśniłaś na gadu. Skoro miał tak nieprzyjemne wspomnienia z eliksirami, to nic dziwnego. No i sam fakt, że Snape, że eliksiry, że piwnica... Fuj, sama nie znoszę piwnic. Jak sobie wyobrażę te pająki opuszczające się na nitkach z sufitu... Nieeee. Może w Hogwarcie takowych nie było, ale sam fakt, że przebywanie w takim pomieszczeniu musiało być dość przygnębiające.
    Ale chłopak od razu ma mocne wejście, pewnikiem ludzie będą gadać o jego osobliwym zachowaniu i bezczelności, choć pewnie uznają, że to wina ojca. W każdym razie, zaskoczyło mnie, że zaczął gadać w innym języku. Czyżby miał aż taki zawias wtedy, że nie kontaktował, co gada?
    Potem trochę angstował, o czym mnie uprzedziłaś, ale podobało mi się to, bo lubię angstowe wątki i lubię retrospekcje. I ogólnie lubię, kiedy postacie nie mają tęczowego życia, a skrywają jakieś tajemnice. Tak, James ewidentnie jest tajemniczy, a ty bardzo dobrze sobie z tym radzisz, za każdym razem coś tam zdradzając, ale niewiele, przez co trzymasz nas w niepewności. Ale i tak jest mi go szkoda. Taki młody, a już tak bardzo skrzywiony.
    O, pojawił się nawet Kingsley, wspominałaś mi o nim, choć na gadu zastanawiałam się, co będzie mieć na celu wstawienie jego perspektywy. Ale zaintrygowało mnie jego zainteresowanie Emily. Facet jest dobrym aurorem i ogólnie dobrze pokazałaś jego kanoniczny charakter, i zestawiłaś go kontrastowo z Dawlishem, co mi się podobało. Znowu pojawia się też sprawa tego dziwnego zaklęcia. To to samo zdjęcie, które kiedyś tam oglądał James? Tak mi się teraz skojarzyło jakoś. Jednak skoro nawet aurorzy się interesują taką starą sprawą, to coś w tym musi być. Ciekawam, co wymyślisz.
    Ogólnie wszystko ładnie się trzyma całości. Zwłaszcza, że czytałam opowiadanie dwa razy, więc myślę, że pochytałam już mniej więcej, o co chodzi, a masz dość specyficzny styl pisania (który jednak mi się podoba xD).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja na ten rozdział narzekałam komu się dało - strasznie mnie wymęczył :D Ale potrzebuję tego wspomnienia do dalszej historii, więc stwierdziłam, że w końcu je napiszę ;)

      Klasa eliksirów to jedno, ale mi trochę Ślizgonów i Puchonów szkoda. Całą młodość sypiać w lochach, brr.

      Taak... James aż tak niekontaktował, że zaczął myśleć w innym języku - więc i mówić. On się czuł tak, jakby znowu tam był.

      Oj tam, oj tam. Wcale mało nie zdradzam... hm. No dobrze. Ale myślę, że James straciłby na uroku, gdybym mu trzasnęła całą biografię za jednym zamachem ;)

      Tak, to to samo zdjęcie. Co do reszty - nie będę spojlerować :D

      Bardzo się cieszę z tego powodu :)

      Usuń
  2. W końcu kolejny rozdział! Świetny! Znowu przeszłość i traumy, to lubię. :3
    "Harrym bezmyślnie dźgał piórem podręcznik." Literówka.
    "Shacklebolt nie miał pojęcia [przecinek] kim jest Lucy."
    Gdzieś jeszcze coś było, ale zgubiłam.
    Aż dziwne, że Snape tak po prostu dał Jamesowi wyjść. (Ech, biedny, on też musi być zdezorientowany... :D) I gryfoni; powinni go rozszarpać za stratę tylu punktów! Naprawdę jestem pod wrażeniem, że udało Ci się stworzyć tak chorą postać, jaką jest Emily. Jest fascynująca. Krótki komć, ale ile można powtarzać to samo... :D Fajne opisiki. Czuć magię. Bohaterowie są tak żywi i tak prawdziwi, że budzą we mnie irracjonalne emocje. :D
    Akcja jakoś zwolniła tempo, mam wrażenie. W tym rozdziale właściwie nie zdarzyło się prawie nic. :D (James trochę poangstował, ale tak nieszkodliwie, swoją drogą to mi się całkiem podoba jego dość racjonalne spojrzenie na własne domniemane szaleństwo. Ale tak bardzo mu współczuję, ma takie trudne rzycie... :c) A szkoda, ja nadal czekam na więcej interakcji ze starymi znajomymi od Rowling. :D (Chociaż jednocześnie chcę więcej retrospekcji, bo są osom i nurtuje mnie zbyt wiele pytań dotyczących dzieciństwa Jamesa, żebym mogła to zignorować. Nic się nie wyjaśnia, z każdym kolejnym rozdziałem więcej pytań niż odpowiedzi! No poważnie. Emily, Emily, Emily. No dobrze, nie będę pytać, przecież nie chcę spoilerów ;D).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poprawiłam. Ech, nie ważne ile razy czytam - i tak zawsze coś mi umknie ^^"

      Snape raczej dużych możliwości nie miał. Nie będzie przecież za fraki ucznia wciągał do klasy :D A Gryfoni jeszcze nie mieli okazji, aby się do niego dobrać...
      (chociaż stracić 60 punktów na drugiej lekcji w życiu - to trzeba być Jamesem)
      Wiem, że ten rozdział zwolnił :< W zasadzie miał być połączony z poprzednim, ale oba mi się rozdmuchały. Stwierdziłam, że przeżyjecie jeden spokojniejszy, nie wiem czy słusznie :D W następnym akcja wraca do teraźniejszości.

      Emily, Emily, oj... to chyba wystarczy za odpowiedź? :D
      (btw. http://www.youtube.com/watch?v=ACG9wv69bKU ta piosenka kojarzy mi się z nią strasznie)

      Usuń
  3. Zastanawia mnie pewne zdumiewające zjawisko: Dlaczego takie genialne opowiadania jak to mają zwykle po kilkunastu obserwatorów, podczas gdy jakieś kolejne oklepane i zdecydowanie gorzej napisane (nie mówię, że wszystkie są napisane źle, ale na pewno o wiele gorzej od tego) opki, np różnej maści dramione mają po kilkudziesięciu, a nawet czasem ponad stu obserwatorów?
    Dobra, to teraz o rozdziale ;)
    Mi osobiście bardzo się podobał. Uwielbiam bohaterów z przeszłością i momenty, w których ta przeszłość ich "dogania". W niezłe bagno wkopałaś Jamesa przez tą jego fobię. Zastanawiam się jak to rozwiąże. Wcześniej myślałam, że obawy co do lekcji eliksirów biorą się głównie z tego, że James boi się, że będzie przez Snapea torturowany. A tu się okazuje, że nie tylko boi się swojego ojca, ale jeszcze bardziej przedmiotu, którego ten uczy. Nieźle, nieźle... I jeszcze te retrospekcje! Kocham!
    Dalej mamy Kingsleya, który interesuje się nie tylko Emily, ale także jej synem. Co więcej dopadają go wyrzuty sumienia. Pięknie! Jestem ciekawa jaką on odegra w tym wszystkim rolę.
    Pewnie już to pisałam, ale muszę to powtórzyć: Jedno z najlepszych opowiadań, jakie czytałam. I to w zdecydowanej czołówce tych najlepszych ^^
    A, i jeżeli chodzi o to, że mało akcji, to w moim odczuciu rozdział był tak ciekawy, że to było prawie niezauważalne.
    Życzę weny!
    Pozdro :)
    Melyonen

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. E tam, jakbym pisała dramione, to też bym pewnie czytelników nie zebrała. Taka karma :D

      To ja tak zauważę, że James dopiero w pociągu dowiedział się, że Snape uczy eliksirów. Jednak to, że nie będzie na nie chodzić, chłopak wiedział już w czasie zakupów na Pokątnej - nawet nie próbował kupić kociołka ;D
      Inna sprawa, że Snape raczej też myśli, że to przez niego...

      Kingsley to chyba jeden z normalniejszych bohaterów, którzy przewiną się przez Maskę. Czasem mi go aż szkoda - sam pośród tylu szaleńców ;)

      Pozdrawiam!

      Usuń
  4. W jednej z wypowiedzi Hermiona wyraża się "chłopacy". Nie mogę znaleźć nic na temat tej formy, ale zawsze wydawało mi się, że jest niepoprawna.
    "że pracownia wydała się chłopcy całkowicie przeorganizowana" - literówka.
    "Może zresztą chodził o tę pustkę" - zjadło Ci chyba 'o'.
    "miał minę fanatyka, na które oczach dokonano profanacji." - którego chyba też miało być. :)
    Początkowo zastanawiałam się, dlaczego James tak bardzo rozhisteryzował się po wejściu do sali eliksirów. Coś mi śmierdziało, że to nie tylko zasługa Snape'a. I - jak widzę - miałam rację. :) Drastyczne wspomnienie, które przerodziło się w okrutną fobię - to taki smaczek do charakteru i przeszłości Rainbowa, czy też początek kolejnego wątku?
    Najgorsze jest w tym wszystkim to, że zapewne Snape myśli, że histeria Jamesa wzięła się wyłącznie z powodu jego osoby, czy dobrze myślę?
    Bardzo podobała mi się retrospekcja tego wydarzenia u Eela (dobrze napisałam?). Jakoś tak z łatwością poprzeplatałaś ją ze wstawkami z tego, co Rainbow aktualnie czynił, myślał, czuł.
    Ale... na miejscu Jamesa zaczęłabym się martwić o swoje dupsko, jak mu się gryfoni za punkty doń dobiorą. :D Bo podejrzewam, że to nie ostatnia taka sytuacja... choć... czymże są gryfoni w obliczu gniewu Czarnego Pana... :)
    Bardzo ciekawy rozdział, choć mało dynamiczny, ale przecież akcja nie może dziać się non stop. Przynajmniej wyjaśnia parę fabularnych kwestii, a to też ważne.
    G'woli ścisłości, tu bestia z ocenialni. Jakbyś się zastanawiała, skąd się jakieś larwisko u Ciebie nagle pojawiło. Właściwie, paradoksalnie zawsze mam problem z pisaniem zwykłych komentarzy pod postami, jakoś nie potrafię ich odpowiednio rozwinąć, sformułować i odnieść się do wszystkiego, co chciałam. Jakieś schorzenie psychiczne.^^
    Pozdrawiam serdecznie i życzę przychylnej weny!
    Larwa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Literówki ubite. Jeśli chodzi o "chłopacy", wygrzebałam to: http://poradnia.pwn.pl/lista.php?id=1738
      Chyba więc jest poprawnie w tamtym zdaniu ;)

      Powiem tak: to wspomnienie jest częścią składową przeszłości Jamesa. Tylko, że jego historię traktuję trochę jak osobny wątek. Ciężko więc powiedzieć, co to dokładnie jest.
      (Oprócz pretekstu do kolejnego konfliktu Severus - James, ale cii :D)

      Snape dostanie dla siebie trochę miejsca w przyszłych rozdziałach (choć niekoniecznie w następnym ^^") - wtedy trochę odsłonię jego myśli.

      Ja Eela odmieniam "na czuja", bo to nawet nie jest imię ;)

      Tak, James ma raczej kłopotliwe życie, czego by nie zrobił, zawsze w coś się wpakuje. I jest kompletnie nieprzystosowany do życia w społeczeństwie, ale to już inna historia...

      Właśnie się zastanawiałam skąd przypałętał mi się nowy czytelnik :)
      Dziękuję za komentarz i również pozdrawiam!

      Usuń
    2. Mhm, sama się właśnie czegoś dowiedziałam. :) Z "chłopacami" to istnieje odwieczny problem.

      Cieszę się, polubiłam Twojego Snape'a. I jestem bardzo ciekawa tej postaci. ;]

      Usuń
  5. Nowy rozdział!!!!!!!!!

    Ale mi poprawiłaś humor!!!!!!!!!!!

    Dużo się wyjaśniło z przeszłości Rainbowa; pobyt w szpitalu, aurorzy, zapach zgnilizny, i wszystkie kawałki układanki spajają się powolutku w jedną całość.

    Tylko ten biedny James... I potem tam jeszcze siedział sam bidulek na deszczu... A Eel to mam nadzieję dostał w końcu za swoje, szuja jedna...

    Czyli Emily jakąś opiekę synowi zapewniała, tak bardzo delikatnie to ujmę- kiepską ale jednak zapewniała. Przynajmniej z początku...

    Mam nadzieję że Snape to będzie miał ostrrrre wyrzuty sumienia, że doprowadził syna do takiego stanu (my tu oczywiście wiemy, że to nie był wyłącznie jego udział ale on tej wiedzy przecież nie posiada). więc wyrzuty sumienia są tutaj moim skromnym zdaniem jak najbardziej wskazane, w końcu nawet dla Snapa rzucanie w nastolatka Cruciatusem to nie jest chleb powszedni...

    "Czy zdaje sobie pan sprawę, że nie mówi po angielsku?"
    Boskie;-) Jego szczęście, że Snape tych bluzgów nie zrozumiał, bo po tej rybce to by chyba tą jego całą powagę, cierpliwość i powściągliwość natychmiast diabły wzięły;-)
    W ogóle te wstawki hiszpańskie dodają dużo smaczku do opowieści;-) Oraz dały do zrozumienia, że dla Rainbowa tym pierwszym (jakby ojczystym językiem) był jednak hiszpański, nie angielski. Czyli jak mniemam większa część dzieciństwa upłynęła mu w Ameryce Południowej, a mamusia nie pojawiała się na tyle często, żeby ta szala przechyliła się jednak ku językowi Szekspira...
    Ciekawa też jestem w jakim kraju przebywał przed Brazylią, kiedy zdarzył się ten wypadek...

    "Szkoda tylko, że wszyscy się na niego patrzyli. Snape, ten… Hijo de puta… tak, to było dobre określenie na niego. Uczniowie. Malfoy, niech go szlag, pewnie miał niezły ubaw. Hermiona. Nawet obrazy. Wszyscy widzieli, jak James dostaje świra."
    - uczniowie- w grupie siła
    - Malfoy- wróg, w dodatku świnia i menda
    - ale takie osobne, indywidualne wymienienie panny Granger, bez reszty Gryfonów -mhhh, czyżby zyskała nitkę sympatii u naszego ulubionego głównego bohatera?;-) Nie wiem, czy słusznie ale rzuciło mi to się w oczy podczas czytania;-D

    "W Polsce mieli przysłowie, które całkiem nieźle podsumowałoby tę sytuację, ale James nie mógł sobie przypomnieć, jak dokładnie brzmiało."
    Zakazany owoc najlepiej smakuje?;-)
    To James był w Polsce a jego fanclub nic o tym nie wiedział???;-D

    Hogwardzki monitoring??;-)!!! Ciekawe spostrzeżenie;-) Tylko czemu, kiedy Golden Trio, Maruderzy, bliźniaki, czy inni zbuntowani i lubiący przygody uczniowie buszowali nocami po Hogwardzie to portrety nie interweniowały??? Spały? Podczas zagrożenia ze strony Blacka w 3. tomie była o tym wzmianka i portrety się czynnie zaangażowały w ochronę, bohaterska Biała Dama nawet została ciężko ranna;-), ale w pozostałych tomach- nic... Może dyrektor chciał dać uczniom po prostu więcej swobody i nie reagował;-)

    Reasumując ... rozdział jak zwykle znakomity;-)
    Genialne opisy, retrospekcje, ten wyczekiwany przeze mnie Snape (i coś tak w dodatku czuję, że w przyszłym rozdziale również zostanie uwzględniony);-)
    Tak więc bajka;-)

    Pozdrawiam serdecznie

    Snow

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja już w komentarzach wspominałam, że teraz zacznie się to wszystko powoli wyjaśniać ;) W tych rozdziałach kończę... no cóż, wstęp w zasadzie.

      Zgadzam się, Eel to straszna szuja. Co do jego losu jednak nie będę spojlerować ;)

      Snape w ogóle jest dosyć skołowany i nie wie, co z tym gagatkiem zrobić. Ale może w końcu odkryje, bo to przecież - w tym fiku przynajmniej - raczej mądry człowiek :D

      Język angielski był językiem Emily i (bardzo często) ludzi, z którymi się zadawała. Tymczasem hiszpański całej reszty świata, w którym James dorastał. Oba są dla niego bardzo naturalne. Inaczej sprawa ma się z rosyjskim, bo ten język musiał już po prostu wykuć ;)

      "- ale takie osobne, indywidualne wymienienie panny Granger, bez reszty Gryfonów -mhhh, czyżby zyskała nitkę sympatii u naszego ulubionego głównego bohatera?;-)"
      Odpowiem na to pytanie enigmatycznie: :D :D :D

      Raczej ciekawość pierwszym stopniem do piekła, ale zakazany owoc też tutaj całkiem pasuje.
      No i jak nie wiedział, jak wiedział? :D A plecak-kostka, a knajpa ze wspomnienia Emily, a wreszcie fragment z IX rozdziału (pozwól, że zacytuję samą siebie):
      "W Polsce znał chłopaka, który miał prawdziwy talent: potrafił podrobić każdy banknot, jaki dostał do ręki. Wystarczała mu różdżka, plik czystych kartek, prawdziwy pieniądz i parę godzin na dopracowywanie szczegółów. Kiedy już się nauczył, trzaskał banknoty jak automat. Ponieważ James nie mógł wymówić jego imienia, nazywał go Hewlett. Obaj uważali to za umiarkowanie zabawny żart."?

      (I zresztą jakby to wyglądało - przegonić chłopaka przez pół świata i nie pozwolić mu zajrzeć do Polski? :D)

      Kto tam wie, co w głowie może siedzieć takiemu portretowi. Może nie interweniowały, bo im się zwyczajnie nie chciało? :P

      Pozdrawiam!

      Usuń
  6. Jak zawsze spóźniona, ale w chwale :3

    Biedny James! Czy jest coś, czego się ten chłopak NIE BOI? Znaczy, ja go nie potępiam, no bo trudno mu się dziwić :< Gnicie żywcem nie jest raczej przyjemnym sposobem na spędzanie popołudni, już nawet nieważne, w jakim się jest wieku. No, chyba że jest się zombie! *suchar alert*
    Ale w sumie o ile ta część hogwarcka była bardzo przyjemna - bo hogwarcka, lubię Twój Hogwart, jest taki autentyczny, aż... mam wrażenie, że pachnie książkami Rowling, zabij mnie śmiechem - to jednak zaciekawiła mnie bardziej ta druga. Jedyna trudność, na jaką się natknęłam, to łączenie nazwisk z imionami, przez co panowie mi się mieszali :< Głupia ja.
    Ale serio, CO SIĘ STAŁO W TEJ BRAZYLII. Jak jeszcze bardziej podsycisz ciekawość, to dojdzie do samozapłonu albo coś xD I mam wrażenie, że Kingsley (było kilka literówek z jego nazwiskiem!) musi Jamesa zabić. Albo skrzywdzić bardzo. Nie chcę :<
    W każdym razie James na zdjęciu był tak creepy, jak się tylko da xD Kocham tego chłopaka coraz bardziej. Myślał może o etatowym zastępowaniu dziewczynki z Ringa w studni? Miałby niezły profit, ej xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Yay, Nearyh! :D
      (jak mi jeszcze As-t-modeusz skomcia, to osiągnę pełnię szczęścia)

      Oj tam, to po prostu fobik jest. Ale sobie z tym jakoś radzi, o :D No i się nie boi tego, czego normalni ludzie się lękają: włóczenia po Nokturnie, czarnej magii, wyścigów na miotłach... hm. To chyba nie świadczy o nim za dobrze.

      Luz, mnie też bardziej zaciekawiłaby druga część :D Bo co tu ukrywać, części z Jamesem to taka młodzieżówka... Dzieciak sam jeszcze mało wie ;)

      Oj dużo się stało... ale na wytłumaczenie przyjdzie jeszcze poczekać ;) A z Kingsleyem dobrze kombinujesz.
      (Jedną literówkę znalazłam to ubiłam :< jakim cudem one tak się mnożą?)

      On nie jest takim egocentrykiem - wszedłby z nią w spółkę i podbił świat :D

      Usuń
    2. Dawno się już tak na mój widok nie cieszono, ojejku xD

      No, w sumie racja, zapomniałam o tych szczegółach. Ale hej, czego chcieć po dziecku Emily? Ach, nie wspomniałam o jednym istotnym! Scena, kiedy zaczął jak najęty gadać po hiszpańsku - boska. Masz mój miecz, czy coś, bardzo mi się podobało :3
      Ależ ja Jamesa bardzo lubię! Ale w sumie tym razem za wiele się u niego nie działo - to i dobrze, chwila odsapnięcia. No i ja w ogóle Hogwart bardzo lubię, siódma część książki męczyła mnie tym, że nie działa się właśnie w Hogwarcie ;_; Dopiero mnie wciągnęło na bitwie xD
      NIENAWIDZĘ CIĘ :< Ja kcę wiedzieć. Jesteś złym człowiekiem. I przynajmniej to jedno - mój mózg chociaż raz dobrze działa, yay, zapiszę sobie w kalendarzu xD
      Literówki to zło. Mówię to ja, Nearyh xD
      Oooo, w sumie. Ona ze studni, on creepy na ulicach, można jeszcze podrzucać kartki z tekstami "widzę cię"... miazgaaaa :3 xD

      Usuń
  7. "jak mi jeszcze As-t-modeusz skomcia, to osiągnę pełnię szczęścia"
    MÓWISZ-MASZ :DDDD
    Kurczę, ja jednak Jamesa lubię. I chyba nawet go Ci zazdroszczę, bo naprawdę jest świetnie skonstruowaną postacią. Przeważnie jak ktoś tworzy takich pokaleczonych i na wskroś skrzywdzonych, to z każdą kolejną traumą z dzieciństwa po prostu mnie irytuje, ale ta przeszłość Jamesa jest taka... prawdziwa i dlatego też straszna, a nie śmieszna. Wszystko to zostawiło na nim jakieś blizny, czy na ciele, czy na duszy i czasem mam ochotę zabrać go gdzieś daleko, żeby po prostu sobie odpoczął, tak prawdziwie odpoczął, a takich uczuć do bohatera nie żywiłam od czasów "Wiedźmina". xD
    Mam wrażenie, że Jamesowi łatwiej będzie jednak zbliżyć się do Hermiony niż do Harry'ego. Nie to, żebym węszyła romans, wierzę jeszcze w miłość damsko-męską. :D Po prostu Harry jest teraz takim histerycznym dzieciakiem, a James przecież też ma skłonności do neurotycznych zachowań, więc podejrzewam, że łatwo będzie między nimi dochodzić do spięć. Ron ze swoją uczuciowością mieszczącą się w łyżeczce do herbaty pewnie stwierdzi, że James jest walnięty, więc z całej trójki chyba tylko Hermiona mogłaby jakoś zrozumieć Rainbowa.
    Ale może przekombinowałam. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mrrr, wywołałam :D

      W sumie pisząc ten rozdział, zaczęłam się zastanawiać czy ta trauma... nie jest za mało traumatyczna. No bo takie chłopak numery odstawiał przed wejściem, jakby go parę miesięcy torturowano eliksirami czy coś, a tu wypadek zwykły. Dlatego cieszę się bardzo, że jednak jakieś uczucia ta scena wywołuje :D
      (I wbrew pozorom cała przeszłość chłopaka nie była taka zła, miał i lepsze okresy - jak choćby ostatnie pół roku przed akcją opka :>)

      "Nie to, żebym węszyła romans, wierzę jeszcze w miłość damsko-męską. :D"
      Ale ja się bardzo cieszę, że wy węszycie romans. To chyba oznacza, że dobrze mi wychodzi to, co chcę napisać :D
      (Wybaczysz mi lekki spojler, prawda? Szczególnie, że jak na razie i tak nie jestem pewna, czy uda mi się ten wątek wprowadzić... bo ja trochę boję się tych wszystkich romantycznych rzeczy ^^")
      A przyjaźń damsko-męska też pewnie będzie, bo relacja James-Tonks do tego zmierza. Choć nie wiem, czy to się liczy ze względu na różnicę wieku :>

      Pozdrawiam i życzę weny. I nowego rozdziału na Insygnium też życzę, o :D

      Usuń
  8. jej, nie zdawałam sobie sprawy, że James ma aż taką awersję do eliksirów i że nie ma to nic wspólnego ze Snapem. dzieciak mocno to przeżył i wcale się nie dziwię.
    widzę, że James będzie w kńcu kimś, przez kogo Gryfoni będą tracić więcej punktów niż przez Harry'ego :D.
    Kingsley... jakiś mrok z niego wychodzi no... choć w sumie robi, co musi...

    1. "Później dał radę zejść do podziemi, choć miał ochotę zwiać na sam widok stromych, zawilgoconych schodów. Nawet się uśmiechnął, gdy Ron powiedział, że sala tortur znajduje się na końcu korytarza, choć właściwie nie było to zabawne." - choć-choć w obu zdaniach :)


    --
    http://storyoframona.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To akurat taka fobia, która w życiu nie przeszkadza. Niby mocna, ale łatwo jej unikać :D
      Harry mimo wszystko starał się uczyć i jakoś dobrze tę szkołę zdać, pomimo tego, że na głowie miał poważniejsze problemy. Jamesa klasyczne wykształcenie zwyczajnie nie interesuje ;)
      Kingsley chyba będzie moim bohaterem tragicznym, jak tak na niego patrzę...

      Usuń
    2. łatwo było, dopóki nie trafił do Hogwartu wprost na lekcje eliksirów :P.
      Harry mimo wszystko jednak trochę przejmował się utratą punktów, bo to typ fajtera, który zawsze musi wygrywać, nawet w bitwie o głupi puchar domów :P.
      szkoda Kingsley'a, zawsze go lubiłam :).


      --
      http://storyoframona.blogspot.com

      Usuń