Betował mój ulubiony
Kret :)
Trzy – liczba magiczna.
Trzy razy trzeba było przejść obok ściany, zanim pojawiły się
drzwi. Choć takie krążenie wyglądało naprawdę idiotycznie.
Gdy Mrużka chodziła w
kółko, James opierał się o okno i patrzył na posadzkę, a dłonie
mocno zaciskał na parapecie. Tuż obok jego lewej ręki stał ogarek
świeczki, tak blisko, że płomień go parzył. Chłopak jednak nie
przesunął dłoni. Wpatrywał się w odblask ognia na świeżo
umytej podłodze, jakby zależało od tego jego życie.
Byle nie myśleć.
Byle... nie o tamtym.
Drzwi zjawiły się
bezgłośnie i wpasowały miękko w rzeczywistość. Kiedy James na
nie spojrzał, odniósł wrażenie, że były w tym miejscu od
zawsze, choć pamiętał, że jeszcze przed chwilą miał przed sobą
tylko mur. A jednak nie budziło to w nim niepokoju, jakby żaden
paradoks nie zaszedł i umysł bez trudu potrafił pogodzić ze sobą
byt i niebyt równocześnie.
Logika czarów.
A drzwi w jego
koszmarach? Czy były tam zawsze i dlatego szedł, dążył, brodząc
w gnijącej wodzie? Czy zaistniały dopiero w ostatnim śnie, gdy
jego umysłowi znudziła się monotonna wędrówka? I czy te koszmary
miały jakąkolwiek magię w sobie, czy po prostu zaczynał świrować?
O tym też lepiej nie
myśleć.
James ponownie wbił
wzrok w posadzkę, skupiając się na odbiciu płomyka, drżącym,
jakby roztańczonym. Chłopaka bolała dłoń leżąca zbyt blisko
ognia, ale to był dobry ból. Zwyczajny. Z nim potrafił sobie
radzić.
Czarny Pan lubi patrzeć
w ogień, pomyślał. Ręce zacisnął trochę mocniej.
– James.
Mrużka patrzyła na
niego wybałuszonymi, wielkimi oczami. W jej ustach jego imię
brzmiało obco i dziwacznie, jakby wymówiła słowo w nieznanym
chłopakowi języku. Nie zareagował.
– Proszę, James.
Skrzatka otworzyła
drzwi, choć aby dosięgnąć klamki musiała stanąć na palcach i
unieść rękę ponad głowę. Wyglądała przy tym tak absurdalnie,
że James zapragnął śmiać się tak długo, aż zabolą go płuca
i zedrze sobie gardło. Chciał wyśmiać raz na zawsze tę całą
groteskę zatęchłej piwnicy i nieskalanego dywanu, i różnicy
pomiędzy otwartymi i zamkniętymi oczami. Chciał...
Ale zamiast tego stał
cicho, obserwując błędny ognik na posadzce i nie poruszał dłonią,
choć bolała go coraz bardziej.
Wreszcie Mrużka złapała
go za drugą rękę, a on wyrwał się odruchowo, uderzając plecami
o parapet i strącając ogarek na podłogę. Gdy zgasł płomyk,
chłopak jakby się przebudził. Zamrugał parę razy i dopiero wtedy
zorientował się, że Mrużka drży. Skrzatka kuliła się w smudze
mętnego światła padającego zza uchylonych drzwi, a James nie
wiedział, co powiedzieć.
Minął więc ją i
przeszedł przez próg bez entuzjazmu.
Znalazł się w
bezosobowym, hotelowym pokoju. Nie miał pojęcia, jak to rozpoznał
i nie chciało mu się nad tym zastanawiać.
Na lewo od okna stało
wąskie łóżko, w którego nogach leżała złożona na pół kapa
w abstrakcyjny, symetryczny wzór. Po drugiej stronie okna
poniewierała się szafka nocna i mała, tania komoda. James nie
odrywał jednak wzroku od narzuty. Wreszcie złapał ją i rozłożył
gwałtownie.
Wiedział, że nigdy
wcześniej nie miał jej w rękach, ale wzór był znajomy, tak
znajomy, że poczuł, jak po plecach przechodzi mu dreszcz.
– Gdzie ja jestem? Co
to za miejsce? – spytał skrzatkę i otworzył okno jednym
niecierpliwym ruchem.
– To Pokój Życzeń –
wytłumaczyła nieszczęśliwym głosem. – Zmienia się w to, o co
poprosisz. A Mrużka pomyślała o miejscu, w którym pa... byś
odpoczął, o domu pani... – Zamilkła, spuszczając głowę ze
skruchą, jakby w obawie, że się o to rozgniewa.
Ale on prawie o niej
zapomniał. Ściągnął z siebie szatę i cisnął na łóżko, a
następnie wychylił się przez okno, jakby nie potrafił uwierzyć w
to, co widzi.
Powietrze gęste było od
smogu i jego smak, dziwny, lepki smak, odurzył go jak narkotyk.
Ulica, przy której stał dom, w którym James był... i nie był...
opadała stromo, więc chłopak mógł pochłaniać wzrokiem połacie
miasta i robił to oszołomiony. Dojrzał wieżowce, które wyrastały
z miasta jak samotne drzewa, a kiedy zmrużył oczy, zobaczył w
oddali okalający miasto górki masyw, pas szarości innego odcienia
niż niebo.
Zapadał właśnie
zmierzch, na co ludzie tłoczący się na ulicy nie zwracali większej
uwagi. Wciąż jeszcze nie paliły się latarnie, przynajmniej nie w
tej okolicy, a sklepy i stragany hałaśliwie kusiły klientów. Po
jezdni sunął powoli smętny dostawczak, próbujący przepchać się
przez tabun pieszych, a dźwięk jego klaksonu brzmiał w uszach
Jamesa jak okrzyk powitalny.
Chłopak wychylił się
jeszcze bardziej, łapiąc jedną ręką za drewniany słupek
okiennicy i odetchnął głęboko powietrzem, którym nikt zdrowy na
umyśle nie pragnąłby oddychać.
Wtedy Mrużka spytała
cicho:
– Gdzie jesteśmy?
James zastygł, a cała
euforia zniknęła bez śladu, pozostawiając tylko gorzkawy posmak w
ustach. Nagle uświadomił sobie, że wciąż znajduje się w
Hogwarcie, na przeklętych wyspach, na których leżą też zwłoki
kobiety bez obrączki i dwóch mężczyzn podobnych do siebie jak
bliźnięta. Chyba że zjadła je Nagini.
Chłopak wyobraził
sobie, jak wąż, którego lubił drapać po ciepłym cielsku, połyka
powoli ciało nijakiej kobiety, a później leży w piwnicy i trawi
cierpliwie kości, zęby i garsonkę. Zebrało mu się na wymioty,
więc odsunął się od okna szybko i usiadł na łóżku. Ręce mu
drżały, jakby miał febrę.
Mrużka stała przy
samych drzwiach, teraz zamkniętych, i patrzyła na niego z
niepokojem. Miał ochotę kazać się jej wynosić, ale bał się
zostać sam.
Na szafce nocnej, tuż
przed nim, leżał pistolet, choć chłopak był pewien, że przed
chwilą go tam nie było, a równocześnie wiedział, że broń
znajdowała się tam zawsze. Wystarczyłoby, że wyciągnął rękę,
a mógłby złapać za kolbę.
Nie zrobił tego.
– W Meksyku –
odpowiedział w końcu Mrużce, a jego głos brzmiał rzeczowo i
martwo. – To pomieszczenie wybiło portal międzykontynentalny do
Meksyku, tak myślę. To zużywa mniej energii niż zrobienie iluzji
całego świata, a artefakty zawsze starają się spalać jej jak
najmniej.
Otarł nos rękawem, bo
wciąż mu z niego kapało i znów spojrzał na pistolet. A później
tym samym obojętnym głosem powiedział:
– O kurwa, to wybiło
portal do Meksyku.
Wszystkie kartele
narkotykowe marzyły o bezpośrednim połączeniu Ameryk i Europy,
ale nikt nie potrafił go zrobić. Może tacy ludzie jak Grindewald
albo Voldemort mogliby na chwilę otworzyć przejście, ale nawet oni
nie mieli by tyle siły, aby utrzymać je dłużej niż parę minut.
Dlatego wszyscy szmuglerzy trudzili się ze świstoklikami,
magicznymi okrętami i seriami portali na morzach, które i tak
zawsze niszczyły węże morskie albo szkwały, a od czasu do czasu
nawet aurorzy.
Ale James mógłby po
prostu wyskoczyć przez okno i znalazłby się na innym kontynencie,
Nawet nie było tak wysoko do ulicy. Kusiło go, żeby zaryzykować,
pomimo tatuażu, pomimo przepowiedni, pomimo całego tego szamba, w
jakie wpadł w Anglii, a może właśnie przez nie. Ale wystarczyło,
że przypomniał sobie słowa Voldemorta i ucieczka stała się
równie nierealna jak wszystkie inne mrzonki.
Był łagodny... obcy
ludzie...
Tym razem James wyobraził
sobie, jak Nagini pożera Narcyzę, nasuwa się miękko na jej ciało
jak groteskowa skarpetka, a później leży godzinami w ogrodzie i
trawi jasne włosy, odświętną szatę. A obok niej siedzi Snape z
zamkniętymi oczami.
Chłopak wcisnął się w
kąt ściany, a łóżko zaskrzypiało cicho, jakby z wyrzutem. James
podkulił nogi i objął je dłońmi, które przestały już krwawić,
choć na skórze pozostały ślady po płytkich zadrapaniach.
Dziwacznie wyglądały wśród blizn, jak czerwone rzeki pośród
wzgórz.
– Magia – powiedziała
Mrużka w końcu. Podeszła ostrożnie i usiadła tuż pod oknem,
tak, aby nie dało się jej wypatrzeć z dołu. James widział przez
to tylko czubek jej głowy i kawałek skulonych uszu.
Zastanowił się, czy
zrobiła to specjalnie, aby nie mógł sięgnąć do pistoletu, ale
uznał, że nie. Skąd mogła wiedzieć, czym jest ten przedmiot?
Ale mogła domyślić
się, co chce zrobić, nawet jeśli sam starał się... nie myśleć.
Nie o tym.
Szczególnie teraz, gdy
wrócił do domu, choć został w Hogwarcie. W tej cholernej szkole,
w której czuł się jak w poczekalni do grabarza. Dławił się w
niej, jakby zamknięto go w więzieniu, ale wiedział, że gdy
pozwolą mu odejść, będzie jeszcze gorzej. Więc wracał, aby się
przespać i zjeść, i trochę poudawać, że jest normalnym
dzieciakiem, ale Hogwart go nie chronił. Nagle dopadło go
absurdalne poczucie lęku, pewność, że zamek go nienawidzi, bo
pokłócił się z Tiarą i poszedł do nieodpowiedniego domu.
Sprzeciwił się mu, więc Hogwart, który nosił w swych trzewiach
pokój spełniający życzenia, magiczny krąg i truchło bazyliszka,
nigdy nie potraktuje go jak ucznia i nigdy już nie obroni.
Natychmiast James zganił
się w myślach, stwierdził, że zamek to tylko sterta gruzu, ale
lęk pozostał i chłopak znów zaczął się trząść.
A później przypomniał
sobie Harry'ego, który mówił, że Hogwart to najbezpieczniejsze
miejsce na ziemi, i znów zachciało mu się śmiać.
O tak, szkoła była
niezdobytą twierdzą, o ile nie miało się skrzata, który
aportowałby się na środku korytarza wraz ze swoim panem, albo
jakiegoś dzieciaka, który wymarzyłby sobie kolejne drzwi, albo
ktokolwiek, kto strzeliłby Imperio w woźnego...
A ja jestem tym
którymkolwiek, pomyślał i znowu zrobiło mu się niedobrze.
Dopiero po chwili
uświadomił sobie, że Mrużka go o coś zapytała, ale nie usłyszał
tego, więc wymamrotał:
– Co?
– Czy mieszkałeś w
tym pokoju? – powtórzyła skrzatka niepewnie i jeszcze mocniej
stuliła uszy.
James pokręcił głową,
czując ulgę, że wyrwała go z odrętwienia, a równocześnie
złość, bo nie pozwalała mu zapomnieć, gdzie naprawdę jest.
– Nie. Nigdy go nie
wiedziałem – powiedział ze zmęczeniem. – Właściwie w Meksyku
nigdy nie sypiałem w hotelach. Mama brała sobie jakiś dom,
petryfikowała właścicieli i tyle. A z Javierą... – Zaciął
się.
Z Javierą sypiał gdzie
popadnie. Nie mieli nawet własnej dzielnicy. Dopóki James czekał
na matkę, dopóty krążyli w pobliżu jednej ulicy, jak przykuci
kotwicą. A później James przestał czekać i ruszyli dalej, w
niekończącą się włóczęgę po olbrzymim mieście.
Teraz gdzieś tam Javiera
miała swoje dwupokojowe mieszkanie, chłopaka, za którego planowała
wyjść, i synka, którego nazwała James.
A Rainbow wciąż był
bezdomny.
Rezydencja rodziców
Saszki zawsze była rezydencją rodziców Saszki. Choć mówili, żeby
czuł się jak u siebie i chcieli go zaadoptować, James nie potrafił
się odnaleźć wśród drogich mebli i jeszcze droższych obrazów.
Czuł się jak przybysz z innego świata i wiedział, że będzie w
końcu musiał do niego wrócić, nawet jeśli dorośli, mądrzy
ludzie w to nie wierzyli.
Z Hewlettem zjeździł
całą Polskę i świetnie się przy tym bawił, ale gdy tylko
pomyślał, że może to być jego kraj, musiał lecieć do Anglii.
Od tego czasu już w nic nie wierzył.
A najmniej w to, że jego
domem będzie mieszkanie, w którym sypiał odkąd znudziło mu się
sypianie po melinach, choć miało magiczne okno i lubił sąsiadkę
z dołu. Może dlatego nigdy nie starał się go powiększyć
magicznie od środka. Wiedział, że będzie w nim tylko przez
chwilę, aż Emily nie pojawi się znowu i zmusi go do kolejnej
włóczęgi, nawet jeśli sam przed sobą udawał, że to nieprawda.
– Meksyk jest moim
domem – powiedział i zabrzmiało to ponuro, jakby nagle
znienawidził to miasto.
Przez moment chciał, aby
Pokój Życzeń pokazał mu coś innego, ale równocześnie wiedział,
że nigdzie indziej nie będzie się czuł tak bezpiecznie, jak w
bezosobowym pokoiku w hotelu, w którym może podać fałszywe
nazwisko. Dlatego tylko zamknął oczy i słuchał dobiegających z
ulicy głosów ludzi, jakby postrzępione rozmowy mogły go ukoić.
– To nie twoja wina –
powiedziała Mrużka.
Drgnął, jakby został
użądlony i spojrzał z wściekłością na czubek jej głowy.
– Nie mówiłem, co się
stało – warknął. A później znów przygasł, ogarnięty nagłą
niepewnością.
Mówił czy nie mówił?
– Cokolwiek się stało,
to nie twoja wina. – Mrużka poruszyła się niespokojnie, jej uszy
zadrgały. – To wszystko wina Mrużki.
– Daruj sobie.
– Wysłuchaj mnie –
powiedziała cicho, ale coś w jej głosie zamknęło usta
chłopakowi. James wtulił się jeszcze mocniej w chłodną,
otynkowaną ścianę i zwiesił głowę. Znów zamknął oczy, ale
nie mógł uciec przed słowami skrzatki. – Tylko raz wysłuchaj
Mrużki.
Minęły kolejne ciężkie,
nabrzmiałe ciszą minuty, zanim odważyła się mówić dalej.
– To Mrużka poprosiła
pana, aby pozwolił pójść paniczowi Crouchowi na mecz.
James nie zareagował, to
nazwisko nic mu nie mówiło.
– Wiedziała, że
panicz wciąż chce służyć swemu panu, mówił jej o tym, gdy
ojciec ściągał z niego zaklęcie i pozwalał mu siedzieć w swoim
pokoju. Mówił Mrużce, bo przychodziła do niego, żeby nie był
samotny i smutny. I zawsze powtarzał, że dzięki niemu Czarny Pan
wróci, a ona się z nim zgadzała, bo nie potrafiła nic innego
powiedzieć paniczowi, który miał pokój bez okna, nawet bez
takiego magicznego... – Głos jej się załamał i skrzatka skuliła
się jeszcze bardziej. Tymczasem James słuchał, wyrwany na chwilę
z odrętwienia, próbując cokolwiek zrozumieć.
– Kim jest panicz
Crouch? – zapytał wreszcie.
– To był chłopiec
pana Mrużki – wyszeptała tak cicho, że ledwo ją usłyszał. –
Dawnego pana – poprawiła się po chwili, ze smutkiem. – Dementor
zjadł jego duszę, bo panicz robił złe rzeczy. Wiele złych
rzeczy. A na końcu sprawił, że jego pan wrócił. Ale nie zrobiłby
tego, gdyby Mrużka nie prosiła starego pana, aby zabrał panicza na
mecz.
– Uciekł na tym meczu?
– domyślił się James.
Otworzył oczy i
zorientował się, że jest już ciemno i świecą tylko nieliczne
latarnie. Ostry blask jednej wpadał do pokoju, ale Mrużka siedziała
w całkowitym cieniu i tylko na lufie pistoletu tańczył samotny
refleks.
– Uciekł na tym meczu
– powiedziała i chłopak zorientował się, że Mrużka płacze. –
A później umarł.
– A czemu ojciec
zamykał go w pokoju? – spytał chłopak ostrożnie.
– Bo wcześniej też
robił złe rzeczy – wyjaśniła Mrużka i sposób w jaki to
powiedziała, wyjaśnił mu więcej niż szczegółowe opisy.
James mimowolnie pomyślał
o Lucjuszu, który siedział w piwnicy z kubkiem przy nodze i czekał,
aż przyjdzie Voldemort i rozkaże mu pozabijać ludzi. I nagle ten
parujący napój uderzył Jamesa, bo chłopak wiedział, że sam nie
potrafiłby niczego wtedy przełknąć. Ale Lucjusz pił, więc
przywykł, więc robił złe rzeczy od dawna, a James i tak go
uratował. I zrobiłby to pewnie kolejny raz, bo nieważne, jakim
łajdakiem był Malfoy, Rainbow go znał, więc nie potrafił
porzucić.
– Chyba rozumiem,
Mrużko – wymamrotał.
– Nie –
zaprotestowała skrzatka z gwałtownością, której się nie
spodziewał. – Nic nie rozumiesz. On tutaj był, tutaj, w zamku.
Całymi dniami. Ukrywał się w innym ciele i wszyscy myśleli, że
to szalony auror. Ale ja bym go poznała, jakbym miała go nie
poznać? Uczyłam go jak chodzić i jak biegać, i jak mówić, i jak
jeść, i bawiłam go, i śpiewałam mu... – Znów zamilkła,
gwałtownie chwytając powietrze. James czekał, zaciskając palce na
narzucie. – Ale Mrużka go nie poznała, bo ciągle piła kremowe
piwo – powiedziała cicho. – Ciągle i ciągle. Więc nie poznała
go, a on porwał panicza Pottera i sprowadził swojego Pana. I za to
dementor zjadł jego duszę.
James milczał.
– To wszystko wina
Mrużki – powiedziała cicho, a chłopak drgnął, jakby go
uderzyła.
Zeskoczył z łóżka i
zaczął krążyć po pokoju w jakiejś nerwowej, gorączkowej
aktywności, która zastąpiła poprzedni marazm. Rozpierała go
wściekłość, której nie rozumiał, i energia, której bał się
trochę. Mrużka drżała coraz bardziej, wlepiając w niego smutne,
zapłakane spojrzenie, a on nie potrafił się zatrzymać.
– No to musimy to
naprawić – powiedział wreszcie. Wsadził dłonie do kieszeni
spodni, bo znowu zaczęły mu drżeć. – Ty to, że nie rozpoznałaś
tamtego gnojka, a ja to, że nie walnąłem tego skurwysyna Avadą,
kiedy miałem szanse.
– Nie damy rady –
wyszeptała skrzatka.
– Damy, nie damy. Co
innego mamy do roboty? Nigdy nam nie wybaczą, jeśli się dowiedzą
– powiedział, nie precyzując kogo ma na myśli. – Sam sobie nie
wybaczę. A ty?
Mrużka pokręciła
głową.
– Dumbledore to staruch
– mówił James dalej, coraz bardziej się gorączkując. – Stary
frajer, który nie ogarnia świata. Im więcej o nim wiem, tym
bardziej rzygać mi się chce. Wiesz, że rozwalił Kamień
Filozoficzny? Jasne, po co ocalić życie ludziom, których nie można
leczyć konwencjonalnie? Lepiej młotek i fiuu. Kurde, jak mu tak nie
zależało na wieczności, to mógł mi go dać w prezencie. A teraz
jeszcze mówisz, że wpuścił do Hogwartu Śmierciożercę
przebranego za aurora? Na litość Slytherina, jak można pomylić
przestępcę z gliniarzem?
– To był jego dobry
przyjaciel i nie podejrzewał...
– Jeszcze lepiej –
przerwał jej. – Nie wiem, czy to więcej mówi o nim, czy o jego
znajomych.
Skrzatka poderwała się
na równe nogi, jakby i jej udzieliła się jego nerwowość.
– Ale kto nam pomoże,
jeśli nie dyrektor?
– Nie wiem. Pomyślę.
Ktoś na pewno.
– Ale Dumbledore jest
potężny.
– To czemu nie załatwił
Czarnego Pana? – spytał chłopak gwałtownie. – Wiesz czemu? Bo
Czarny... Kurwa... Bo Voldemort też jest potężny. I oni w życiu
nie staną do jednego pojedynku, bo po cholerę? Jakby stanęli, to
by nie było wojny i nie mogliby się bawić w żołnierzyki.
James zastanowił się
czy nie przesadza, ale wyrzuty sumienia zagłuszyło szybko
rozżalenie. Właściwie czuł wściekłość na Dumbledore'a nie
dlatego, że czarodziej go nie chronił przed Czarnym Panem. Jamesa
dręczyła pewność, że gdyby był Harrym, dyrektor poruszyłby
ziemię i niebo, aby go obronić. To znaczyło, że dla Dumbledore'a
był tym gorszym dzieciakiem, tym, którego można wliczyć w koszty,
i właśnie przez to chłopak miotał się po pokoju z mieszaniną
furii i bezradności.
Voldemort zabiłby go bez
żalu, a Dumbledore z żalem poświęcił – więc nienawidził ich
obu.
W tym gniewie porwał
pistolet z szafki. Ciężar broni, z której nie potrafił strzelać,
zatrzymał go jak rzucona nagle kotwica. Przez chwilę ważył
chłodny przedmiot w dłoni, zanim wsunął go za pasek spodni.
Na wszelki wypadek...
Wreszcie odwrócił się
i spojrzał na skrzatkę, jakby widział ją pierwszy raz w życiu.
Oboje znaleźli się w plamie żółtego światła, które sprawiło,
że rysy Mrużki wyostrzyły się, a ona sama wydała chłopakowi
nagle bardzo stara.
– Tak nie może być –
wymamrotał James i zaczął rozpinać swoją koszulę. – Ty nie
możesz być moją służącą.
– Pa... wyganiasz
Mrużkę. – Skrzatka spojrzała na niego ze smutkiem, ale i
spokojem, którego się nie spodziewał. Wyglądała na pogodzoną z
losem i to go przygnębiło.
– Nie wyganiam cię,
ale nie możesz być moją służącą – powiedział miękko,
szukając rozpaczliwie odpowiednich słów. – Bo kto mi przywali,
kiedy zacznę zachowywać się głupio? Przecież nie posłucham
wtedy własnego sługi.
– Nie zaczniesz. A jak
zaczniesz, to i tak Mrużka cię trzepnie – obiecała, ale James
skrzywił się.
– I będziesz musiała
sobie przypalić ręce. To głupie. Nie chcę, żebyś sobie
przypalała ręce, bo jestem kretynem. – Zawahał się. – Albo
dlatego, że jestem... zły – ostatnie słowo wyszeptał, bo jakoś
nie chciało mu przejść przez gardło. W innych okolicznościach
rzuciłby je z ironią albo rozdrażnieniem, ale nie tej nocy i nie w
tym pokoju.
Mrużka patrzyła na
niego w milczeniu, kurczowo zaciskając palce na swojej przepasce z
serwetki, jakby była to jej tarcza.
– Nigdy nie widziałem
śmierci nikogo znajomego – powiedział, choć nie wiedział, czemu
akurat teraz sobie o tym przypomniał. – Choć paru z nich umarło.
Dalszych znajomych. Zresztą, nie wiem, co się dzieje z
większością ludzi, których kiedyś lubiłem.
Skrzatka wciąż
milczała.
– Ale za to widziałem,
jak umiera pełno osób, których nie znałem – podjął po chwili.
– Jaki to ma sens?
– Może gdy coś grozi
tym, których lubisz, starasz się bardziej – odpowiedziała i te
słowa zabolały go, tym mocniej, że sam zaczął to podejrzewać.
Usiadł na podłodze i
ściągnął koszulę. Trzymał ją przez chwilę przyciśniętą do
brzucha, dręczony niepokojem, którego nie potrafił zdławić.
– Chyba tak –
przyznał w końcu. – Jestem amoralny.
– Nieprawda –
powiedziała Mrużka miękko i wyciągnęła dłonie po koszulę.
***
Padało, jakby pogoda
próbowała wynagrodzić Anglikom skwarne lato i postanowiła jesień
utopić w błocie. Od dwóch dni na przemian lało i mżyło. Woda
ściekała z dachu, przelewała się przez rynny i spadała
wodospadami, zamieniając żwirowy pojazd w płytkie bajoro.
Przeziębione pawie kryły się w szopie, a psy leżały w kuchni i
obserwowały czujnie drzwi, jeżąc futra za każdym razem, gdy
wyczuwały węża po ich drugiej stronie. Skrzaty uwijały się
pomiędzy nimi, czasami potykając się albo przeganiając je w inny
kąt, ale ani razu nie próbowały wyrzucić zwierząt do wilgotnej,
zimnej psiarni. Poza tym miały ważniejsze rzeczy na głowie.
Malfoy Manor szykowało
się na bal.
– Ale on ma tupet –
powiedziała Emily, wpadając do biblioteki. Była tak mokra, jakby
przed chwilą wskoczyła w ubraniu do jeziora. Gdy tylko przystanęła,
pod jej nogami zaczęła tworzyć się kałuża. – Wiesz, że
Malfoy organizuje imprezę?
– Taki otrzymał rozkaz
– powiedział Voldemort spokojnie, odkładając książkę na
elegancki stolik. – Zamknij drzwi i uklęknij.
Kobieta zrobiła to, ale
prawie natychmiast znów poderwała się na nogi. Mówiła dalej,
ściągając ciężki od wody płaszcz:
– Co wy kombinujecie?
Lucjusz powiedział, że wszyscy Śmierciożercy będą zaproszeni.
Ja też mogę iść?
– Nie. – Czarny Pan
wypatrzył kolejną interesującą pozycję i położył ją na
poprzedniej książce.
– Dlaczego? Nic nie
zniszczę, słowo daję. I ubiorę się całkiem magicznie.
– Nie ma potrzeby, abyś
traciła czas na tę głupotę. Mam dla ciebie inne zadanie.
Emily przygasła i
spojrzała na powoli rosnący stos ksiąg.
– Aha. A ty tam
będziesz? A ktokolwiek to przeżyje?
– Będę. Tak sądzę –
Położył kolejny wolumin na stoliku. - Krążą plotki, że Lucjusz
wypadł z moich łask. Muszę pokazać, że nie jest to prawda.
– Nikt się nie
nabierze.
– Zdziwiłabyś się.
Dołożył kolejny
wolumin i prześlizgnął się wzrokiem po reszcie półek bez
większej nadziei.
– Na stole leży
kartka, na której napisałem formułę czaru wypalającego Mroczny
Znak. Podejrzewam, że ci się przyda – powiedział po chwili.
Kobieta w jednej chwili
poweselała, jakby wręczył jej pudło łakoci.
– Więc jednak...?
Skinął głową.
– Och.
Okręciła się
gwałtownie, śmiejąc na cały głos. Obserwował to z irytacją,
zły, że sam odczuwa pewną... ekscytację.
– To będzie trudne. –
Zatrzymała się gwałtownie i spojrzała na niego błyszczącymi
oczami. – Nie słyszałam, żeby ktoś robił coś takiego.
– Znałem
czarnoksiężnika, który kiedyś nad tym pracował. – Voldemort
przypomniał go sobie mimowolnie. Byli rówieśnikami, a ostatni raz
widzieli się, kiedy Czarny Pan podróżował po Europie w poszukaniu
wiedzy. Spotkał wtedy piegowatego chłopca, który rzucał klątwy
na świnie, a później rozkrajał je, aby zobaczyć, jak zaklęcia
wpłynęły na ich organy. I robił wiele innych rzeczy, o których
normalni czarodzieje nawet nie myśleli. – Mieszka teraz na
wybrzeżu Australii, Avery go znalazł. – I jest już starcem, a
nie chłopcem, choć Voldemort nie potrafił sobie tego wyobrazić. –
Być może będzie w stanie ci pomóc.
Emily tymczasem dorwała
już kartkę z zaklęciem i przestudiowała ją uważnie.
– A mogę mu to
pokazać? – spytała, znacząco machając pergaminem.
– Tak. To jego formuła.
– Och. – Wcisnęła
kartkę do mokrej kieszeni i znów się roześmiała. – Kiedy mogę
ruszać?
– Teraz.
– A kiedy mam wrócić?
Voldemort zastanowił
się. Najchętniej nie pozwalałby jej na samotną włóczęgę
dłuższą niż parę dni, bo bez nadzoru Rainbow stawała się
kompletnie nieobliczalna. Nie wiedział jednak, ile zajmie jej praca,
a podejrzewał, że długo.
– Wtedy, kiedy zaklęcie
będzie gotowe – powiedział wreszcie. – Albo gdy uznasz, że to
niemożliwe.
Emily pokiwała głową,
wpatrując się w deszcz siekący za oknem z rozmarzeniem.
– Australia –
westchnęła. – Już kocham tego gościa.
Czarny Pan tylko się
skrzywił.
Przez chwilę miał
ochotę ruszyć razem z nią, choćby po to, aby zobaczyć ten
kontynent. To byłoby jednak nieodpowiedzialne, ba, głupie.
Szczególnie, że nie mógłby jej nawet pomóc.
Voldemort przez całe
życie nie wymyślił ani jednego zaklęcia. Nie potrafił. W
młodości próbował rozpaczliwie się tego nauczyć, ale brakowało
mu talentu, jakiejś iskry. Wszystkie słowa brzmiały dla niego tak
samo, każdy gest wyglądał równie niemagicznie. Przestudiował
grube, mądre księgi o teorii tworzenia czarów, wysłuchał ludzi,
którzy tym zarabiali na życie i w końcu pogodził z myślą, że
zawsze skazany będzie na odtwarzanie klątw innych.
Znalazł więc sobie
odpowiednich pracowników.
Kolekcjonował
czarodziejów, którzy potrafili tworzyć nowe czary, często
przymykając oczy na ich wady. Choroba Emily? Pochodzenie Severusa?
Potrafił to przeboleć. Przede wszystkim dlatego, że tych naprawdę
utalentowanych znał bardzo niewielu. Wśród Śmierciożerców miał
sześciu takich, z czego połowa była coś warta. Przy czym chyba
żaden z nich nie rozumiał, jak bardzo Czarny Pan jest od nich
zależny, a on nie wyprowadzał nikogo z błędu. Ludzie nie
zastanawiali się, skąd bierze wciąż nowe czary, a jeśli nawet...
pewnie zakładali, że tworzy je tak, jak oni. W końcu był jednym z
najpotężniejszych czarodziejów na świecie.
Poza tym wiele czytał, a
w młodości podróżował, dzięki czemu nie odczuwał zbyt
dotkliwie swojej ułomności. Po świecie krążyło tysiące czarów,
w które mógł wlać moc. Najczęściej jednak przy bardziej
specyficznych zagadnieniach wymyślenie nowej formuły było prostsze
niż przekopywanie się przez stosy woluminów.
Oczywiście jeśli miało
się kogoś takiego jak Rainbow.
– Weźmiesz Jamesa na
to przyjęcie? – spytała Emily nagle.
Voldemort zastanowił
się.
– Nie – stwierdził.
– To nie jest odpowiedni moment.
Kobieta westchnęła,
usiadła na fotelu bokiem i przerzuciła nogi przez poręcz, przy
okazji mocząc całą tapicerkę. Sięgnęła po pierwszą książkę
i zaczęła ją kartkować bezmyślnie.
– Nigdy nie będzie
odpowiedniego momentu – zauważyła. – Zawsze będzie za młody,
za mugolski, za obcy...
– To ja zdecyduję,
kiedy go wprowadzić – stwierdził ostro.
Kobieta spojrzała na
niego z urazą.
– Jasne. Ty rządzisz.
Nie był pewien, czy z
niego kpi, czy nie, ale i tak poczuł wściekłość. Zdusił ją z
trudem. Ostatnio emocje sprowadzały na niego wyłącznie kłopoty.
Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej tani, metalowy
pierścionek. Rzucił go Emily, a ona złapała zręcznie.
– Świstoklik aktywuje
się za półtorej godziny – powiedział. – A teraz wyjdź.
– Jak rozkażesz. –
Zerwała się z fotela i zasalutowała po mugolsku. Następnie
złapała leżący na ziemi płaszcz i umknęła, akurat wtedy, gdy
uznał, że uderzenie jej jakąś mało szkodliwą klątwą jak
najbardziej wchodzi w rachubę.
Żeby się opanować,
znów spojrzał na równe szeregi książek. Nagle w oczy wpadł mu
opasły tom o mocno wytartym grzbiecie. Wyciągnął go ostrożnie i
przeczytał tytuł „Historia Hogwartu”. Okładka była tak
zniszczona, że zarys zamku praktycznie z niej zniknął.
Czarny Pan otworzył
książkę i zerknął na datę. To było jedno z pierwszych wydań,
sprzed prawie osiemdziesięciu lat. Możliwe, że nawet to, które
sam czytał jako chłopiec. Z ciekawości zerknął do indeksu i
odszukał hasło „Komnata Tajemnic”. Była tylko jedna wzmianka o
niej, ukryta na siedemdziesiątej stronie. Przeczytał ją, choć
wciąż dobrze pamiętał, jak brzmiała.
„Według legendy
Slytherin ukrył w Hogwarcie pomieszczenie, Komnatę Tajemnic, w
której podobno schował swój największy sekret. Nie ma jednak
żadnych dowodów potwierdzających jej istnienie.”
Po tym, jak otworzył
komnatę, z książki zniknęły nawet te dwa zdania. Właściwie
każde kolejne wydanie „Historii Hogwartu” było coraz bardziej
ocenzurowane i przez to coraz nudniejsze. Kilkanaście lat temu
Czarny Pan z ciekawości sięgnął po jedną z nowszych wersji i
zniesmaczony odłożył ją po paru rozdziałach. Choć być może
nie była to wina treści, a jego wieku.
Gdy miał jedenaście
lat, pochłaniał wszystko, co wpadło mu w ręce. Wakacje przed
pierwszym rokiem spędził na Pokątnej w księgarni, czytając
książki, na które nie było go stać, albo w kawiarni, sącząc
godzinami najtańszy sok i przysłuchując się ludziom. Już jako
dziecko wiedział, że przychodzi do świata magii z zewnątrz i
doskonale rozumiał, że z tego powodu będzie od początku uważany
za gorszego. Jako dzieciak z sierocińca zdążył poznać to uczucie
i znienawidzić. Swoją przeszłość zaczął więc ukrywać już od
pierwszego dnia, przebierając się w szkolną szatę w przydworcowej
ubikacji. Całkiem nieźle mu to wychodziło.
Tylko Dumbledore wciąż
wywlekał jego młodość, choć na szczęście zawsze na osobności.
Voldemort znienawidził go za to na długo przed tym, nim zrozumiał,
że mężczyzna jest dla niego prawdziwym zagrożeniem. Pamiętał te
dziwne, krępujące rozmowy, gdy nauczyciel tłumaczył mu, że nie
musi się wstydzić tego, że wychowywał się wśród mugoli.
Przytakiwał wtedy, mówił, że rozumie i wiedział, że Dumbledore
mu nie wierzy. Nie rozumiał tylko dlaczego, choć podejrzewał, że
była to wina ich pierwszego spotkania, bo jako jedenastolatek nie
tylko udawał przykładnego ucznia, ale był nim. Zanim Hogwart
rozbrzmiał dla niego szeptami, zanim zrozumiał kim jest i
uświadomił sobie własną potęgę, zanim zaczął myśleć o
własnej śmiertelności – zachowywał się jak zwyczajne dziecko,
a nawet lepiej niż jego rówieśnicy. Nie rozumiał więc, czym
zasłużył na wieczną nieufność i niekończące się
moralizatorskie pogawędki.
Być może Dumbledore już
wtedy wyczuwał w nim przyszłego wroga, ale był zbyt słaby, aby
zabić chłopca.
Kolejny rok wszystko
zmienił.
Przede wszystkim chłopiec
znalazł sobie wroga, poniekąd przypadkowo i na krótko. Podpadł
jednemu z siódmoklasistów przez jakąś błahostkę, co dla niego
skończyło się rozbitym nosem, a dla tamtego – bolesną i długą
śmiercią prawie dwanaście lat później. Wtedy jednak, jako
dwunastolatek, Voldemort nie odważył się w jakikolwiek sposób mu
odpłacić. Był pewien, że gdyby zrobił mu to, co tamtym dzieciom
w jaskini, wyleciałby tego samego dnia ze szkoły, a jako
dwunastolatek śmiertelnie bał się powrotu do sierocińca. W końcu
zrozumiał, że nauczyciele, choć magiczni, są tak samo głupi i
ślepi jak jego poprzedni wychowawcy, a obawiać się powinien tylko
Dumbledore'a. Ale to przyszło później.
A wtedy siedział w
łazience po ciszy nocnej i próbował doprowadzić się do porządku,
choć, jak na złość, nie znał żadnego przydatnego zaklęcia.
Zmył krew z twarzy i sprał ją z przodu szaty, ale niewiele mu to
dało. W końcu więc powlókł się do skrzydła szpitalnego,
stwierdzając, że prościej będzie nakłamać pielęgniarce niż
odbudować swoją pozycję w klasie po tym, jak koledzy zobaczą go
pobitego.
Parę godzin później
usłyszał szepty.
Nigdy tak naprawdę nie
szukał Komnaty Tajemnic, bo największy sekret Slytherina sam go
odnalazł. Bazyliszek zbudził się, gdy poczuł jego krew, i miał
towarzyszyć mu przez lata, aż do dnia, w którym chłopak
przestraszył się, że zamkną szkołę. Wtedy nakazał mu zasnąć,
czekać. I obiecał, że kiedyś do niego wróci.
...i zrobi to, co należy.
Czy nadszedł już czas?,
pomyślał Voldemort mimowolnie i zatrzasnął książkę.
To pytanie wracało jak
zły szeląg, może nawet przy każdej ich rozmowie. Czarny Pan
siadał w jakimś dogodnym miejscu, takim, w którym nikt nie mógł
go dojrzeć, i mówił do potwora leżącego za warstwą kamieni. A
bestia mu odpowiadała.
I pytała zawsze o to
samo. Czy nadszedł już czas? Kiedy zejdziesz do mnie, dziedzicu?
Kiedy otworzysz Komnatę Tajemnic? Kiedy wypełnisz swój los?
Voldemort nie wiedział,
o jaki los jej chodzi, a podejrzewał najgorsze. Po zrozumieniu z
jaką istotą ma do czynienia, przeczytał wszystkie pozycje o
bazyliszkach, które znalazł w bibliotece. Wtedy też postanowił,
że nigdy nie wejdzie do Komnaty Tajemnic, nieważne, jak kuszące
się to będzie wydawało. Bazyliszek nie potrzebował go, aby
otworzyć drzwi – był prastarą, inteligentną istotą, która z
oczywistych względów mówiła językiem węży. Chciał więc od
niego coś innego, nie wypuszczenia na wolność, a Voldemort przez
lata nie mógł dowiedzieć się czego. Podejrzewał jednak, że
chodzi o masowy mord na mugolakach – tyle mógł wywnioskować z
biografii Slytherina i pogłosek o Komnacie Tajemnic – a do tego
wolał nie doprowadzać. Przynajmniej nie w taki sposób. Nie był
pewny, czy sam nie zostanie pożarty ze względu na swoje niepewne
pochodzenie. Poza tym nie miał najmniejszej ochoty na zbliżanie się
do potwora, który mógł go zamordować choćby przypadkiem samym
spojrzeniem lub jednym kłapnięciem potężnej paszczy. Bazyliszek
słuchał jego rozkazów, ale Voldemort nie był głupi. Wiedział,
że nie jest Slytherinem, a jedynie nastolatkiem, więc nie zapanuje
nad bestią, jeśli ta wyrwie się spod kontroli.
Swoje życie zaś cenił
bardziej niż wszystkie sekrety świata.
Nawet kiedy bazyliszek
zabił na jego rozkaz, czekał za ścianą, dodatkowo zasłaniając
oczy rękawem. I do łazienki wszedł wtedy, gdy upewnił się, że
bestia zniknęła w kanałach.
Pierwszy raz więc
zobaczył ją we wspomnieniach Jamesa, martwą.
Nagle uświadomił sobie,
że Komnata Tajemnic została otwarta przez cząstkę jego duszy.
Możliwe więc, że wypełnił swój los, jakikolwiek on był. Choć
z drugiej strony jako chłopak miał skłonność do nadmiernego
dramatyzowania, więc ten okruch, który pozostawił w dzienniku,
mógł szczycić się nawet przejściem przez zwyczajne drzwi.
Im więcej lat mijało,
tym mniej Czarny Pan wierzył w to, że chodziło o poszczucie
bazyliszka na uczniów, istniały prostsze sposoby na rzeź. Teraz
jednak przestało to mieć znaczenie, bo bestia nie żyła.
Odłożył „Historię
Hogwartu” na półkę.
***
Znów śnił mu się
Macnair. Tym razem klęczał w piwnicy, tuż obok nijakiej kobiety, a
w jednej ręce trzymał kubek. W błękitnym świetle jego uśmiech
błyszczał, jakby zamiast zębów miał w ustach rząd luster.
– Nie umarłeś przeze
mnie – powiedział James bezradnie. – To nieprawda.
Macnair nie przestawał
się uśmiechać. Trzymał za rękę kobietę. Rainbow starał się
na nią nie patrzeć. Ani na nią, ani na dwóch mężczyzn, który
stali po bokach pary, nieruchomi i identyczni jak posągi z masowej
produkcji.
– Nie przeze mnie –
powtórzył, choć sam w to nie wierzył. Opuścił wzrok.
Pod jego stopami wił się
rysunek węża, który to otwierał jednowymiarową, jaskrawozieloną
paszczę, to ją zamykał. Chłopak czuł bijące od gada ciepło,
przyjemne i kojące. Pozwolił mu wspiąć się na jego ciało,
prześlizgnąć po skórze na brzuch i podpełznąć do gardła.
Barwy tatuaż nagle zacisnął się na jego gardle i James zaczął
się dusić. Upadł na kolana, rozdrapując paznokciami skórę na
szyi. Macnair obserwował jego walkę z rozbawieniem, popijając z
kubka coś, co raz pachniało kawą, raz herbatą, a czasami krwią.
A później Rainbow stracił go z oczu, jego i resztę, bo przestało
istnieć cokolwiek prócz splotów węża na ciele i zimnej podłogi.
– Obudź się. – Ktoś
dotknął go lekko i James się ocknął.
Chłopak uświadomił
sobie, że leży koło łóżka oplątany przez przepocone
prześcieradło. Usiadł, zrzucając z siebie materiał gniewnie.
Snape stał nad nim, w
jednej ręce trzymając świecznik, a w drugiej różdżkę. James
zastygł nagle, patrząc na jego ręce z czujnością i lękiem.
Mężczyzna odłożył jednak różdżkę na szafkę nocną.
– Zabrałem ją dla
ciebie – powiedział. Dopiero wtedy James uświadomił sobie, że
ten przedmiot należał do niego.
Był u Malfoyów,
pomyślał, ale nic nie powiedział. Czekał, aż profesor zostawi go
w spokoju.
Snape jednak zwlekał.
Wreszcie postawił świecę obok różdżki i usiadł na podłodze,
opierając się plecami o fotel. James odruchowo umknął wzrokiem
przed jego spojrzeniem.
– Radzisz sobie? –
zapytał mężczyzna cicho.
Chłopak wzruszył
ramionami.
– Nic mi nie jest –
wymamrotał.
– Nie sądzę.
James milczał.
– Lucjusz nie chciał
mi powiedzieć, jak wyglądała twoja kara – stwierdził Severus po
chwili. – Uznał, że ty powinieneś zdecydować, czy mam wiedzieć.
– Nie masz – odparł
oschle.
Snape westchnął i James
mimowolnie spojrzał na niego. Mężczyzna wydawał się znużony.
Patrzył gdzieś w bok bezmyślnie, ignorując fakt, że wilgotne
włosy przylepiły mu się do policzka i karku.
– Za parę dni wracasz
do dormitorium – zmienił temat. – Mogę poprosić Dumbledore'a,
żeby pozwolił ci jeszcze chwilę tu pomieszkać, jeśli chcesz.
James znów wzruszył
ramionami. Było mu wszystko jedno.
– Nie będziesz musiał
uczęszczać na moje zajęcia – kontynuował Snape zmęczonym
głosem. – Ze względów zdrowotnych. Zaliczysz pod koniec roku
test teoretyczny, żebym mógł cię przepuścić do szóstej klasy.
– Myślisz, że w ogóle
dożyję do końca tego roku? – wyrwało się chłopakowi
mimowolnie.
Snape milczał przez
dłuższą chwilę, patrząc na niego z namysłem.
– Tak sądzę –
odpowiedział w końcu. – Jeśli ja przeżyłem... Musisz tylko
trzymać się zasad.
– Miałem mu pozwolić,
żeby zabił Malfoya? – spytał James z nagłym gniewem. Ale po
chwili wściekłość wypaliła się i pozostała tylko bezradność.
– Miałem? – powtórzył, tym razem naprawdę czekając na
odpowiedź.
Severus przymknął oczy
na chwilę.
– Nie wiem –
powiedział. – Naprawdę nie wiem.
Więc po co w ogóle
zaczynałeś tę rozmowę?, pomyślał Rainbow z goryczą.
– Mogę narzucić na
ciebie zaklęcia maskujące, znam parę dobrych – odezwał się
mężczyzna, kiedy cisza zaczęła robić się męcząca.
James spojrzał z
zaskoczeniem na swoje pokaleczone ręce. Ostatnio ukrywanie blizn
straciło dla niego znaczenie, zobojętniało mu, kto wie, a kto nie.
Cała ta maskarada wydawała mu się bezsensowna i dziecinna. Ci,
którzy go znali, i tak wiedzieli, że jest nienormalny.
– Nie trzeba –
stwierdził obojętnie. – Później sam to ogarnę.
Mężczyzna wstał, ale
jakby z wahaniem.
– Prześpij się
jeszcze, jest dopiero po czwartej – powiedział wreszcie.
James skinął głową,
nie patrząc na niego.
Kiedy mężczyzna zniknął
w sypialni, chłopak wstał. Od siedzenia na zimnej posadzce
zdrętwiał i brały go dreszcze. Przysunął dłonie do płomienia
świecy, aby trochę je rozgrzać i wpółprzytomnie spojrzał na
blizny wijące się wokół jego palców.
Kogo to obchodzi,
pomyślał.
A później jakby
przebudził się drugi raz i wyrwał na chwilę z apatii.
Mnie obchodzi, cholera.
Bo te blizny, to była
Brazylia. Brazylia, której szukał Voldemort w jego głowie.
Brazylia, o której mówił Charles. Brazylia, po której matka
wypaliła mu psa na ręce.
Pieprzona Brazylia,
której równocześnie nie pamiętał i nie mógł zapomnieć.
Zacisnął i rozluźnił
parę razy dłonie. Odetchnął głębiej, podejmując decyzję.
Otworzył kufer i wygrzebał z niego ogryzek ołówka i książeczkę
z Muminkami. Usiadł na materacu, czujnie obserwując drzwi do
sypialni ojca. Stuknął różdżką w okładkę i wyszeptał hasło.
Ręce trzęsły mu się, gdy przerzucał kartki.
Chupacabra wiele napisał
przez ostatnie tygodnie. James poczuł cień wyrzutów sumienia na
myśl, że zignorował jego pracę. W słabym świetle jednak ledwo
rozczytywał słowa, litery zlewały mu się w szare plamy. Zamrugał
parę razy, aby odzyskać ostrość widzenia.
Paręnaście stron
dotyczyło Snape'a i James zatrzymał się na nich. Przeczytał
krótką biografię mężczyzny, choć czuł się przy tym dziwnie,
jak podglądacz. Szczególnie, że Chupacabra nie miał oporów przed
wywlekaniem brudów innych i komentowaniem ich. Przy ojcu Jamesa zaś
wyjątkowo się postarał.
Chłopak odkrył, że
Snape był czarodziejem półkrwi, co mocno go zaskoczyło. Matka
Severusa pochodziła z konserwatywnego rodu, który wyparł się jej
i nigdy nie zaakceptował istnienia jej syna. Wyszła za mugola,
choć, co zauważył Chupacabra po porównaniu dat ślubu i narodzin
dziecka, raczej ratowała tym własną sytuację niż podążała za
porywem serca. Była nudną, brzydką kobietą, która nie zapisała
się w historii niczym szczególnym. Chupacabra napisał, że po
zobaczeniu jej zdjęcia zaczął szczerze współczuć kobiecie. Po
ślubie Eileen prawie całkowicie wycofała się z magicznego życia
i gdyby nie jej artykuły, które ukazywały się co jakiś czas w
niszowym magazynie o eliksirach, można by przyjąć, że zerwała z
tym światem na zawsze.
Chupacabra napisał, że
dogrzebał się do jednego jej tekstu i był całkiem niezły.
Kobieta miała lekkie pióro i zaskakującą wiedzę jak na kogoś,
kto zakończył edukację na Hogwarcie. Nie osiągnęła jednak
żadnego większego sukcesu.
Przed dwunastoma laty
popełniła samobójstwo i została pochowana obok męża na
mugolskim cmentarzu.
James odkrył, że ma
jakąś odległą, żyjącą rodzinę z jej strony, ale nie kusiło
go poznanie tych ludzi.
Tobiasz, mąż Eileen,
wyróżniał się za to wyjątkowo trudnym charakterem. Ciągle
zmieniał pracę – albo ją rzucał, albo jego wyrzucano. Miał
bogatą kartotekę, co chwila wszczynał awantury albo brał udział
w bójkach. To, że nigdy nie siedział dłużej, zawdzięczał chyba
tylko magii swojej żony.
Jak wyglądało ich
wspólne życie, Chupacabra nie potrafił jednoznacznie określić.
Eileen, jako czarodziejka, mogła wiele spraw zatuszować.
Szczególnie, że rodziną Snape'ów nigdy nikt zbytnio się nie
interesował.
Pewne było, że Severus
w dzieciństwie wielokrotnie uciekał z domu – Eileen zgłaszała
jego zaginięcia w Ministerstwie. Wylądował też dwa razy w
mugolskim szpitalu, a raz w Mungu. Zawsze jednak spowodowane to było
urazami, których nabawił się poza domem.
Ale, jak stwierdził
Chupacabra lekko, u siebie miał świetnego uzdrowiciela.
Rozpoczęcie nauki w
Hogwarcie jeśli w ogóle zmieniło jego życie, to na gorsze. Snape
był dzieckiem problematycznym, zamkniętym w sobie i jednocześnie
agresywnym. Pierwsze lata w szkole spędził albo na szlabanach, albo
w skrzydle szpitalnym. Chupacabra dostał kopię jego kartoteki i po
przejrzeniu jej stwierdził, że chłopaka od początku prześladowała
jedna banda. Snape nie robił kawałów przypadkowym ludziom, a
atakował wciąż te same osoby. I przegrywał, jeśli wziąć pod
uwagę długą listę urazów, z którymi lądował u pielęgniarki.
W większości były to raczej efekty typowych, dziecięcych czarów
– niezbyt groźnych, ale upokarzających.
W piątej klasie Severus
jakby się uspokoił, a przynajmniej nauczył, jak nie podpadać
nauczycielom. Prawdopodobnie miało to związek z tym, że paru
innych uczniów zainteresowało się jego umiejętnościami.
Tuż po zakończeniu
szkoły przystąpił do Śmierciożerców, pewnie dobrowolnie. Był
więc wtedy niewiele starszy od Jamesa.
Rainbow przestał czytać
na moment, zastanawiając się, jak można być takim idiotą.
Chupacabrę zaskoczyło, że
Snape bardzo szybko awansował wśród tych mafiozów. Jak na
przybłędę bez nazwiska i pieniędzy, skupiał na sobie zbyt wiele
uwagi Voldemorta. James bał się
nad tym zastanawiać.
Następne strony dość
pobieżnie opisywały działalność Severusa jako Śmierciożercy,
głównie dlatego, że Chupacabra uważał tę część za
szczególnie nudną. Ograniczył się do streszczenia zbrodni, o
jakie mężczyznę oskarżali aurorzy, choć śledztwo w jego sprawie
zostało umorzone dzięki protekcji Dumbldeore'a. Przytoczył też
parę ciekawszych plotek, choćby taką, że Snape osobiście chciał
zabić Potterów.
James znów musiał na
chwilę przerwać czytanie, tym razem dlatego, że zrobiło mu się
niedobrze.
Jasne, od zawsze
wiedział, że mężczyzna nie ma czystego sumienia, był w końcu
cholernym Śmierciożercą. Chłopakowi udawało się jednak o tym
nie myśleć, bo w sumie to, co robił Snape dla swojego pana,
bezpośrednio go nie dotyczyło. Jeśli James martwił się, to tylko
o to, czy jakiś błąd mężczyzny nie sprowadzi na niego kłopotów.
To, czy jego ojciec właśnie kogoś torturuje albo morduje, jakoś
nigdy nie zaprzątało mu głowy.
...Bo zawsze to był
ktoś, nieokreślony, bezosobowy, a więc nieistniejący. A
Chupacabra uprzejmie podsunął mu listę nazwisk.
Ludzie, których James
rozkazał zabić, też mieli imiona, nawet jeśli on ich nie znał.
Rainbow przez chwilę
siedział skulony na skraju łóżka, próbując się uspokoić.
Później zaczął się oklumować, ale też mu to nie wyszło. W
dodatku wciąż marzł tak bardzo, że cały się trząsł. W końcu
więc podniósł z podłogi kołdrę i otulił nią, choć była
lodowata.
Nie bądź dzieckiem,
pomyślał, nie bądź takim bachorem. Ciągle ktoś przy tobie
umiera.
To go nie pocieszyło.
Sięgnął znów po
książeczkę, ale nie mógł skupić się na treści. Chupacabra
pisał o pracy Severusa dla Dumbledore'a, o jego życiu po wojnie z
Voldemortem, ale James uświadomił sobie, że gówno go to obchodzi.
Snape nadal służył Czarnemu Panu, więc wciąż musiał robić to
samo. Jakie znaczenie miało przy tym komu był wierny?
James przewrócił parę
stron dotyczących kogoś innego, nawet nie patrząc na tekst. Czuł
się coraz bardziej zaszczuty i zrezygnowany. Wszyscy ludzie, których
znał, byli albo bezradni, albo podli. Zaczynał podejrzewać, że
cały świat tak wyglądał.
Bezmyślnie sięgnął
pod poduszkę i wymacał pistolet. Chłód lufy trochę go uspokoił.
Zawsze jakieś wyjście...
Po chwili uświadomił
sobie, że przewraca puste kartki, więc cofnął się trochę.
Moment zajęło mu zrozumienie, dlaczego tekstu wciąż przybywa.
Wziął ołówek i z
wahaniem napisał na dole strony:
„Nie śpisz?”
Na odpowiedź nie musiał
czekać zbyt długo.
„Wcześniej nie miałem
czasu się tym zająć. Jak sobie radzisz?”
James zastygł, czując
koszmarne deja vu. W pierwszej chwili miał ochotę odpowiedzieć
tak, jak Snape'owi, ale ją zwalczył. Kiedyś obiecał Chupacabrze
szczerość i dotąd nie spłacił długu.
„W ogóle.”
Kiedy pisał, przycisnął
ołówek tak mocno, że przy „e” przebił kartkę na wylot.
„Chodzi o twoją karę?
Ktoś cię po niej uleczył?”
James wzruszył
ramionami, choć Chupacabra nie mógł tego widzieć. Nawet nie
zaskoczyło go, że mężczyzna wie o jego kłopotach.
„Nie trzeba było. Nie
chcę o tym rozmawiać. Nieważne.” napisał szybko, jakby bojąc
się, że za moment stchórzy. „Wtedy, kiedy mówiłem, że nie mam
tej mocy, pamiętasz, to wtedy trochę kłamałem.”
„Trochę?”
„Trochę.”
James zawahał się, nie
wiedząc od czego zacząć. Nie potrafił skupić myśli, jakby był
chory. W końcu więc zaczął pisać cokolwiek, nie przejmując się,
czy zabrzmi to chaotycznie, czy nie. Chupacabra mu nie przerywał.
„To tylko boli, kiedy
do niej sięgam. Znaczy, strasznie, więc tego nie robię, ale mogę.
Tak jakby, bo od tego bólu mam ochotę rzygać i chyba bym zemdlał,
jakbym próbował tak dłużej. Ale to tam jest, wiesz, czasem to
czuję, jak się boję albo mnie biją, albo cokolwiek, wtedy, kiedy
tracę kontrolę. Mam wrażenie, sam nie wiem, jak to nazwać. Jakby
to nie była moja magia, ale coś innego. Też magia, jasne, ale nie
moja, bo mojej nie czuję przecież. A to jest prawie materialne.
Śmierdzi i robi się chłodno, kiedy przychodzi. Tak jak w moich
snach, choć tam nie marznę, więc chyba jednak nie jest tam tak
zimno. To nie są chyba prawdziwe sny. Znaczy, nie takie normalne. W
normalnych nie czuję tej obecności. A w nich ciągle mam wrażenie,
że gdy idę, to to spogląda na mnie spod wody i jest coraz bliżej.
Jak jakiś potwór, który przychodzi z głębi.”
„Lewiatan.”
James oderwał ołówek
od papieru i dłuższą chwilę wpatrywał się w ostatnie słowo
Chupacabry, zżerany przez irracjonalny lęk. Wreszcie napisał pod
spodem:
„Nie powinieneś go
nazywać.”
Wciąż było mu zimno.
Przeczytałam ^^. Faktycznie, było tu trochę smętów, ale nie mam nic przeciwko, bo lubię angsty. No i w położeniu Jamesa nie ma się co dziwić, że tak reaguje. Pewnie jeszcze długo będzie miał wyrzuty sumienia z powodu tamtych mugoli.
OdpowiedzUsuńPoprzedni odcinek podobał mi się chyba bardziej, ale ten też jest zły. Choć mam mieszane uczucia co do Pokoju Życzeń. Miał potężną magię, to fakt, ale nie wyobrażam sobie, że mógłby faktycznie przerzucić Jamesa do Meksyku ;P. Heh, to chyba pierwszy raz, kiedy czepiam się u ciebie strony logicznej? Zwykle jest na odwrót, zwykle to moje opko jest najeżone babolami. No ale uważam ten wątek za mocno przesadzony. Prędzej bym sobie umiała wyobrazić, że Pokój daje chłopakowi iluzję, że upodabnia się do jakiegoś pomieszczenia z Meksyku (nie sądzę jednak, by mógł wyczarować widoki za oknami), ale nie, że faktycznie go tam przenosi. I jak on w ogóle potem wrócił, skoro w kolejnej perspektywie jego jest już w jakimś innym miejscu, pewnie u Snape'a?
Ale rozmowa z Mrużką była fajna, mam wrażenie, że skrzatka go na swój sposób lubi i jej na nim zależy. Fajnie, że ją rozbudowałaś w taki sposób i nie kontynuujesz obrazu zapijaczonej, brudnej skrzatki z kanonu, choć fajnie wykorzystałaś ten motyw młodego Croucha i jej wyrzutów po tym, jak doprowadziła do jego ucieczki i potem go nie rozpoznała.
Podobała mi się też perspektywa Voldzia - dobrze, że go rozbudowujesz, tym bardziej, że twój jest nieco inny niż kanoniczny. Wiem, że do kanonicznego masz dużo wątów, często to podkreślasz, jak wiele dziur ma jego kreacja i u siebie, jak widzę, starasz się go poprawić po swojemu. Twój przynajmniej nie jest taki bezmyślny i nie goni tylko za Harrym, a ma też swoje inne cele, ma przeszłość i w ogóle... Ma nawet wady - nie potrafi sam stworzyć nowych zaklęć i potrzebuje wykorzystywać innych, choć jest to dla niego uwłaczające. Swoją drogą, bardzo mnie ciekawi, po co wysłał Emily do tamtego kolesia z tą formułką. Będziesz kiedyś nawiązywać do tego motywu? No i fajnie, że pojawiła się Emily, ostatnio mi jej brakowało, bo dawno jej nie było, a to ciekawa postać. Szalona i pogięta, ale ciekawa. I ma tupet, zwraca się do Voldzia jak do kolegi.
Scena ze Snapem też ciekawa, choć i jego James odpycha. No ale to mnie nie dziwi, w końcu wciąż mu nie ufa. I chyba był zaskoczony tymi faktami o jego przeszłości, mam wrażenie, że niewiele wiedział o swoim ojcu, może nawet go to nigdy nie interesowało, bo nie zależało mu na dobrych stosunkach z nim, skoro od początku ich relacje są takie chłodne i niezręczne.
Wgl fajny sposób na komunikację przez pisanie w zeszycie ^^. Troszkę jak dziennik Riddle'a. Pewnie wykorzystali jakieś zaklęcie? Pomysł niezły ^^.
Ogólnie mi się podobało ^^. Jedyne wąty, jakie miałam, to do tego Pokoju Życzeń, bo on raczej nie działał w taki sposób. Ale poza tym - jest okej.
Pokój Życzeń wybił portal w siódmym tomie, tak w końcu do szkoły dostał się Harry ;) Ja dałam mu tylko trochę więcej rozmachu. Ale więcej o tej koncepcji będzie później, tylko nie wiem jeszcze czy w następnym rozdziale, czy w 27. A James wrócił zwyczajnie, przechodząc przez drzwi. Portalem było tylko okno, tak jak w kanonie obraz.
Usuń(więc wątpliwości to raczej do Rowling, nie do mnie :D)
Taaak, zaklęcie Emily jeszcze się pojawi. Zresztą, w masce staram się nie urywać żadnych wątków ;)
Przy Severusie to już nawet nie chodzi o brak zaufania, ale raczej o to, że Snape należy do Śmierciożerców, ludzi, którzy hobbystycznie zabijają mugoli. Jak z kimś takim rozmawiać o karze, którą zaserwował Voldemort, skoro dla Severusa to codzienność?
Witaj,
OdpowiedzUsuńwłaśnie przeczytałam Maskę po raz trzeci :) Przyznam szczerze, że nigdy nie sięgałam do historii, gdzie występują postaci spoza kanonu i Twoja jest pierwsza, trochę odkładałam zabranie się za nią, ale zachęcił mnie opis na ff net.
Twój James mnie urzekł, mam słabość do takich postaci, podoba mi się także kreacja Emily - jej szaleństwo i wynikająca z niego beztroska. Rozwalił mnie na łopatki fragment, w którym mieszając trampkiem w kałuży krwi Lucjusza próbowała namalować kwiatka :)
Gdy czytałam Maskę po raz trzeci, przeczytałam również komentarze i Twoje na nie odpowiedzi.
Fantastycznie nakreśliłaś fabułę i kontynuujesz opowieść odkrywając po kawałku coraz więcej - cieszę się, że pewne rzeczy udało mi się prawidłowo wychwycić (co okazało się po przeczytaniu Twoich odpowiedzi na komentarze), świadczy to jednak nie o przewidywalności opowiadania (taką wątpliwość wyraziłaś w jednej z odp), ale o Twojej zdolności do pisania. W każdym rozdziale uchylasz kolejny rąbek tajemnicy, jednocześnie dając czytelnikowi możliwość połączenia pozornie niezwiązanych ze sobą fragmentów i satysfakcję, gdy okazuje się, że zrobił to z powodzeniem - to trochę jak czytanie kryminału, tylko lepsze :)
Chociaż jeżeli to, czego się domyślam jest prawdą, to trochę się niepokoję, jak się dla Jamesa cała ta historia zakończy :)
Oprócz akcji i tajemnicy podoba mi się, jak rozwijają się relacje Jamesa z innymi osobami - głównie ze Snapem, Hermioną (moja ulubiona postać z kanonu) oraz Tonks (tu również podoba mi się Twoja kreacja). Wszystko dzieje się - w moim odczuciu - odpowiednio powoli i naturalnie, na tyle, na ile może w przypadku osoby tak skrzywdzonej i skrzywionej jak James.
Liczę na to, że w historii pojawi się więcej retrospekcji, które pozwolą na zrozumienie relacji pomiędzy Jamesem i Emily.
Korci mnie, aby zapytać o jedną kwestię, ale nie będę tego robić w komentarzu, bo nie chciałabym psuć nikomu niespodzianki, jeżeli dobrze zgadłam, ani kierować cudzych podejrzeń na manowce, jeżeli wyobraźnia mnie poniosła :)
Pozdrawiam serdecznie,
życzę dużo weny i z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział
Magda
O, ale chyba rozmawiamy po raz pierwszy? :)
UsuńZazwyczaj kompletnie nie wiem, co odpowiedzieć na takie miłe komentarze, więc tak ogólnie powiem: bardzo się cieszę i dziękuję za miłe słowa.
hm, to może zapytasz na mailu? wiedzma.pl@gmail.com ;) Nie obiecuję, że odpowiem, staram się raczej nie spojlerować, ale chętnie posłucham teorii spiskowych :D
Postaram się jakoś zebrać w sobie i go napisać :)
Hej! Witaj!
OdpowiedzUsuńNie wiem,czy pamiętasz, ale zgłaszałaś się do mnie po ocenę - przeskoczyc-rekina.mylog.pl.
Ocena jest (-: Chcę jeszcze krótko przeprosić za czas oczekiwania i jakość oceny - proszę o litość ze względu na problemy z internetem i systemem.
Pozdrawiam
lel
Jak zwykle swietnie. Naoczatku miałam mieszane uczucia, gdy zaczęłaś opis voldemorta z zupełnie innej perspektywy niz ktokolwiek, ale szczerze mowiac, teraz coraz bardziej mnie to przekonuje. Ba, uwazam Cie za jeszcze genialniejsza ze względu na odwagę, jak i jakość kreacji tej postaci. Spodobało mi sie, ze wg Ciebie voldemort ma te mała ułomność, to jest przekonujące, tłumaczy, dlaczego moze byc jeszcze bardziej bezwzględny, okrutny... Pewnie nie moze tego przeboleć.. Mysle tez, ze sama psychoanaliza wyszła zgrabnie. Co do Jamesa, nie zrozumiałam, jakim cudem był w pierwszym fragmencie w Pokoju życzeń, skoro chyba jeszcze nie wrócił do hogwartu. Za to jego rozmowa z mruzka... Nigdy nie pomyślałam, ze w jakimś sensie faktycznie skrzatka jest współodpowiedzialna za powrot czRnego pana, naprawde słuszna refleksja... James ma troche racji co do Dumbeldore'-a, ale mysle,ze jego niechęć jest spowodowana faktycznie głownie tym, ze nie jest Harrym... I jest to smutne, bo wlasciwie dumbledore działał nawet w sadze troche tak, jak kazał Macchiavelli... Ech, ciężka sytuacja. Zaciekawił mnie bardzo watek ostatni, z dziennikiem, nie sądziłam, ze bedzie on odpisywal,ze tak powiem. Czyli ze ta tajemnicza mocą Jamesa jest lewiatan? No, czeka, na rozwiniecie, bo zapowiada sie jeszcze ciekawiej niz wczesniej. Troche Abraklo mi ukochanej Tonks, ale mam nadzieje, ze mi to wynagrodzisz. Zapraszam na nowosc na zapiski-condawiramurs.blogspot.com
OdpowiedzUsuń"Co do Jamesa, nie zrozumiałam, jakim cudem był w pierwszym fragmencie w Pokoju życzeń, skoro chyba jeszcze nie wrócił do hogwartu."
UsuńMrużka zabrała go do szkoły ;)
Hm, raczej magia Jamesa została tak nazwana, trochę przypadkowo... ale słowa mają moc :)
James jest rozżalony, każdego by ocenił surowo, padło na Dumbledore'a - bo jego wspomniała skrzatka.
Dzięki za komentarz.
ok, to ma sens, a potem z powrotem do Snape'a?James jest zawsze rozżalony, ale trudno się dziwić właściwie. zapraszam na nowość na odnalezcprzeznaczenie.blogspot.com
UsuńCześć,
OdpowiedzUsuńod jakiegoś czasu zbieram się w sobie, aby zapytać:
czy można w najbliższym czasie spodziewać się kolejnej części? :)
Pozdrawiam serdecznie
Aj, właśnie patrzyłam, że niedługo mi miesiąc minie. Kolejny rozdział napisany jest w 3/4 (ramoncia może potwierdzić :D), ale kompletnie nie mam czasu, żeby go dokończyć. Postaram się jakoś w tym tygodniu do tego zabrać ;)
UsuńDziękuję za odpowiedź, teraz łatwiej będzie mi czekać :)
Usuń