30.03.2022

Wbrew pozorom nadal istnieję ^^".

wtorek, 12 sierpnia 2014

Rozdział XXV




Betował mój ulubiony Kret :)

Trzy – liczba magiczna. Trzy razy trzeba było przejść obok ściany, zanim pojawiły się drzwi. Choć takie krążenie wyglądało naprawdę idiotycznie.
Gdy Mrużka chodziła w kółko, James opierał się o okno i patrzył na posadzkę, a dłonie mocno zaciskał na parapecie. Tuż obok jego lewej ręki stał ogarek świeczki, tak blisko, że płomień go parzył. Chłopak jednak nie przesunął dłoni. Wpatrywał się w odblask ognia na świeżo umytej podłodze, jakby zależało od tego jego życie.
Byle nie myśleć.
Byle... nie o tamtym.
Drzwi zjawiły się bezgłośnie i wpasowały miękko w rzeczywistość. Kiedy James na nie spojrzał, odniósł wrażenie, że były w tym miejscu od zawsze, choć pamiętał, że jeszcze przed chwilą miał przed sobą tylko mur. A jednak nie budziło to w nim niepokoju, jakby żaden paradoks nie zaszedł i umysł bez trudu potrafił pogodzić ze sobą byt i niebyt równocześnie.
Logika czarów.
A drzwi w jego koszmarach? Czy były tam zawsze i dlatego szedł, dążył, brodząc w gnijącej wodzie? Czy zaistniały dopiero w ostatnim śnie, gdy jego umysłowi znudziła się monotonna wędrówka? I czy te koszmary miały jakąkolwiek magię w sobie, czy po prostu zaczynał świrować?
O tym też lepiej nie myśleć.
James ponownie wbił wzrok w posadzkę, skupiając się na odbiciu płomyka, drżącym, jakby roztańczonym. Chłopaka bolała dłoń leżąca zbyt blisko ognia, ale to był dobry ból. Zwyczajny. Z nim potrafił sobie radzić.
Czarny Pan lubi patrzeć w ogień, pomyślał. Ręce zacisnął trochę mocniej.
– James.
Mrużka patrzyła na niego wybałuszonymi, wielkimi oczami. W jej ustach jego imię brzmiało obco i dziwacznie, jakby wymówiła słowo w nieznanym chłopakowi języku. Nie zareagował.
– Proszę, James.
Skrzatka otworzyła drzwi, choć aby dosięgnąć klamki musiała stanąć na palcach i unieść rękę ponad głowę. Wyglądała przy tym tak absurdalnie, że James zapragnął śmiać się tak długo, aż zabolą go płuca i zedrze sobie gardło. Chciał wyśmiać raz na zawsze tę całą groteskę zatęchłej piwnicy i nieskalanego dywanu, i różnicy pomiędzy otwartymi i zamkniętymi oczami. Chciał...
Ale zamiast tego stał cicho, obserwując błędny ognik na posadzce i nie poruszał dłonią, choć bolała go coraz bardziej.
Wreszcie Mrużka złapała go za drugą rękę, a on wyrwał się odruchowo, uderzając plecami o parapet i strącając ogarek na podłogę. Gdy zgasł płomyk, chłopak jakby się przebudził. Zamrugał parę razy i dopiero wtedy zorientował się, że Mrużka drży. Skrzatka kuliła się w smudze mętnego światła padającego zza uchylonych drzwi, a James nie wiedział, co powiedzieć.
Minął więc ją i przeszedł przez próg bez entuzjazmu.
Znalazł się w bezosobowym, hotelowym pokoju. Nie miał pojęcia, jak to rozpoznał i nie chciało mu się nad tym zastanawiać.
Na lewo od okna stało wąskie łóżko, w którego nogach leżała złożona na pół kapa w abstrakcyjny, symetryczny wzór. Po drugiej stronie okna poniewierała się szafka nocna i mała, tania komoda. James nie odrywał jednak wzroku od narzuty. Wreszcie złapał ją i rozłożył gwałtownie.
Wiedział, że nigdy wcześniej nie miał jej w rękach, ale wzór był znajomy, tak znajomy, że poczuł, jak po plecach przechodzi mu dreszcz.
– Gdzie ja jestem? Co to za miejsce? – spytał skrzatkę i otworzył okno jednym niecierpliwym ruchem.
– To Pokój Życzeń – wytłumaczyła nieszczęśliwym głosem. – Zmienia się w to, o co poprosisz. A Mrużka pomyślała o miejscu, w którym pa... byś odpoczął, o domu pani... – Zamilkła, spuszczając głowę ze skruchą, jakby w obawie, że się o to rozgniewa.
Ale on prawie o niej zapomniał. Ściągnął z siebie szatę i cisnął na łóżko, a następnie wychylił się przez okno, jakby nie potrafił uwierzyć w to, co widzi.
Powietrze gęste było od smogu i jego smak, dziwny, lepki smak, odurzył go jak narkotyk. Ulica, przy której stał dom, w którym James był... i nie był... opadała stromo, więc chłopak mógł pochłaniać wzrokiem połacie miasta i robił to oszołomiony. Dojrzał wieżowce, które wyrastały z miasta jak samotne drzewa, a kiedy zmrużył oczy, zobaczył w oddali okalający miasto górki masyw, pas szarości innego odcienia niż niebo.
Zapadał właśnie zmierzch, na co ludzie tłoczący się na ulicy nie zwracali większej uwagi. Wciąż jeszcze nie paliły się latarnie, przynajmniej nie w tej okolicy, a sklepy i stragany hałaśliwie kusiły klientów. Po jezdni sunął powoli smętny dostawczak, próbujący przepchać się przez tabun pieszych, a dźwięk jego klaksonu brzmiał w uszach Jamesa jak okrzyk powitalny.
Chłopak wychylił się jeszcze bardziej, łapiąc jedną ręką za drewniany słupek okiennicy i odetchnął głęboko powietrzem, którym nikt zdrowy na umyśle nie pragnąłby oddychać.
Wtedy Mrużka spytała cicho:
– Gdzie jesteśmy?
James zastygł, a cała euforia zniknęła bez śladu, pozostawiając tylko gorzkawy posmak w ustach. Nagle uświadomił sobie, że wciąż znajduje się w Hogwarcie, na przeklętych wyspach, na których leżą też zwłoki kobiety bez obrączki i dwóch mężczyzn podobnych do siebie jak bliźnięta. Chyba że zjadła je Nagini.
Chłopak wyobraził sobie, jak wąż, którego lubił drapać po ciepłym cielsku, połyka powoli ciało nijakiej kobiety, a później leży w piwnicy i trawi cierpliwie kości, zęby i garsonkę. Zebrało mu się na wymioty, więc odsunął się od okna szybko i usiadł na łóżku. Ręce mu drżały, jakby miał febrę.
Mrużka stała przy samych drzwiach, teraz zamkniętych, i patrzyła na niego z niepokojem. Miał ochotę kazać się jej wynosić, ale bał się zostać sam.
Na szafce nocnej, tuż przed nim, leżał pistolet, choć chłopak był pewien, że przed chwilą go tam nie było, a równocześnie wiedział, że broń znajdowała się tam zawsze. Wystarczyłoby, że wyciągnął rękę, a mógłby złapać za kolbę.
Nie zrobił tego.
– W Meksyku – odpowiedział w końcu Mrużce, a jego głos brzmiał rzeczowo i martwo. – To pomieszczenie wybiło portal międzykontynentalny do Meksyku, tak myślę. To zużywa mniej energii niż zrobienie iluzji całego świata, a artefakty zawsze starają się spalać jej jak najmniej.
Otarł nos rękawem, bo wciąż mu z niego kapało i znów spojrzał na pistolet. A później tym samym obojętnym głosem powiedział:
– O kurwa, to wybiło portal do Meksyku.
Wszystkie kartele narkotykowe marzyły o bezpośrednim połączeniu Ameryk i Europy, ale nikt nie potrafił go zrobić. Może tacy ludzie jak Grindewald albo Voldemort mogliby na chwilę otworzyć przejście, ale nawet oni nie mieli by tyle siły, aby utrzymać je dłużej niż parę minut. Dlatego wszyscy szmuglerzy trudzili się ze świstoklikami, magicznymi okrętami i seriami portali na morzach, które i tak zawsze niszczyły węże morskie albo szkwały, a od czasu do czasu nawet aurorzy.
Ale James mógłby po prostu wyskoczyć przez okno i znalazłby się na innym kontynencie, Nawet nie było tak wysoko do ulicy. Kusiło go, żeby zaryzykować, pomimo tatuażu, pomimo przepowiedni, pomimo całego tego szamba, w jakie wpadł w Anglii, a może właśnie przez nie. Ale wystarczyło, że przypomniał sobie słowa Voldemorta i ucieczka stała się równie nierealna jak wszystkie inne mrzonki.
Był łagodny... obcy ludzie...
Tym razem James wyobraził sobie, jak Nagini pożera Narcyzę, nasuwa się miękko na jej ciało jak groteskowa skarpetka, a później leży godzinami w ogrodzie i trawi jasne włosy, odświętną szatę. A obok niej siedzi Snape z zamkniętymi oczami.
Chłopak wcisnął się w kąt ściany, a łóżko zaskrzypiało cicho, jakby z wyrzutem. James podkulił nogi i objął je dłońmi, które przestały już krwawić, choć na skórze pozostały ślady po płytkich zadrapaniach. Dziwacznie wyglądały wśród blizn, jak czerwone rzeki pośród wzgórz.
– Magia – powiedziała Mrużka w końcu. Podeszła ostrożnie i usiadła tuż pod oknem, tak, aby nie dało się jej wypatrzeć z dołu. James widział przez to tylko czubek jej głowy i kawałek skulonych uszu.
Zastanowił się, czy zrobiła to specjalnie, aby nie mógł sięgnąć do pistoletu, ale uznał, że nie. Skąd mogła wiedzieć, czym jest ten przedmiot?
Ale mogła domyślić się, co chce zrobić, nawet jeśli sam starał się... nie myśleć. Nie o tym.
Szczególnie teraz, gdy wrócił do domu, choć został w Hogwarcie. W tej cholernej szkole, w której czuł się jak w poczekalni do grabarza. Dławił się w niej, jakby zamknięto go w więzieniu, ale wiedział, że gdy pozwolą mu odejść, będzie jeszcze gorzej. Więc wracał, aby się przespać i zjeść, i trochę poudawać, że jest normalnym dzieciakiem, ale Hogwart go nie chronił. Nagle dopadło go absurdalne poczucie lęku, pewność, że zamek go nienawidzi, bo pokłócił się z Tiarą i poszedł do nieodpowiedniego domu. Sprzeciwił się mu, więc Hogwart, który nosił w swych trzewiach pokój spełniający życzenia, magiczny krąg i truchło bazyliszka, nigdy nie potraktuje go jak ucznia i nigdy już nie obroni.
Natychmiast James zganił się w myślach, stwierdził, że zamek to tylko sterta gruzu, ale lęk pozostał i chłopak znów zaczął się trząść.
A później przypomniał sobie Harry'ego, który mówił, że Hogwart to najbezpieczniejsze miejsce na ziemi, i znów zachciało mu się śmiać.
O tak, szkoła była niezdobytą twierdzą, o ile nie miało się skrzata, który aportowałby się na środku korytarza wraz ze swoim panem, albo jakiegoś dzieciaka, który wymarzyłby sobie kolejne drzwi, albo ktokolwiek, kto strzeliłby Imperio w woźnego...
A ja jestem tym którymkolwiek, pomyślał i znowu zrobiło mu się niedobrze.
Dopiero po chwili uświadomił sobie, że Mrużka go o coś zapytała, ale nie usłyszał tego, więc wymamrotał:
– Co?
– Czy mieszkałeś w tym pokoju? – powtórzyła skrzatka niepewnie i jeszcze mocniej stuliła uszy.
James pokręcił głową, czując ulgę, że wyrwała go z odrętwienia, a równocześnie złość, bo nie pozwalała mu zapomnieć, gdzie naprawdę jest.
– Nie. Nigdy go nie wiedziałem – powiedział ze zmęczeniem. – Właściwie w Meksyku nigdy nie sypiałem w hotelach. Mama brała sobie jakiś dom, petryfikowała właścicieli i tyle. A z Javierą... – Zaciął się.
Z Javierą sypiał gdzie popadnie. Nie mieli nawet własnej dzielnicy. Dopóki James czekał na matkę, dopóty krążyli w pobliżu jednej ulicy, jak przykuci kotwicą. A później James przestał czekać i ruszyli dalej, w niekończącą się włóczęgę po olbrzymim mieście.
Teraz gdzieś tam Javiera miała swoje dwupokojowe mieszkanie, chłopaka, za którego planowała wyjść, i synka, którego nazwała James.
A Rainbow wciąż był bezdomny.
Rezydencja rodziców Saszki zawsze była rezydencją rodziców Saszki. Choć mówili, żeby czuł się jak u siebie i chcieli go zaadoptować, James nie potrafił się odnaleźć wśród drogich mebli i jeszcze droższych obrazów. Czuł się jak przybysz z innego świata i wiedział, że będzie w końcu musiał do niego wrócić, nawet jeśli dorośli, mądrzy ludzie w to nie wierzyli.
Z Hewlettem zjeździł całą Polskę i świetnie się przy tym bawił, ale gdy tylko pomyślał, że może to być jego kraj, musiał lecieć do Anglii. Od tego czasu już w nic nie wierzył.
A najmniej w to, że jego domem będzie mieszkanie, w którym sypiał odkąd znudziło mu się sypianie po melinach, choć miało magiczne okno i lubił sąsiadkę z dołu. Może dlatego nigdy nie starał się go powiększyć magicznie od środka. Wiedział, że będzie w nim tylko przez chwilę, aż Emily nie pojawi się znowu i zmusi go do kolejnej włóczęgi, nawet jeśli sam przed sobą udawał, że to nieprawda.
– Meksyk jest moim domem – powiedział i zabrzmiało to ponuro, jakby nagle znienawidził to miasto.
Przez moment chciał, aby Pokój Życzeń pokazał mu coś innego, ale równocześnie wiedział, że nigdzie indziej nie będzie się czuł tak bezpiecznie, jak w bezosobowym pokoiku w hotelu, w którym może podać fałszywe nazwisko. Dlatego tylko zamknął oczy i słuchał dobiegających z ulicy głosów ludzi, jakby postrzępione rozmowy mogły go ukoić.
– To nie twoja wina – powiedziała Mrużka.
Drgnął, jakby został użądlony i spojrzał z wściekłością na czubek jej głowy.
– Nie mówiłem, co się stało – warknął. A później znów przygasł, ogarnięty nagłą niepewnością.
Mówił czy nie mówił?
– Cokolwiek się stało, to nie twoja wina. – Mrużka poruszyła się niespokojnie, jej uszy zadrgały. – To wszystko wina Mrużki.
– Daruj sobie.
– Wysłuchaj mnie – powiedziała cicho, ale coś w jej głosie zamknęło usta chłopakowi. James wtulił się jeszcze mocniej w chłodną, otynkowaną ścianę i zwiesił głowę. Znów zamknął oczy, ale nie mógł uciec przed słowami skrzatki. – Tylko raz wysłuchaj Mrużki.
Minęły kolejne ciężkie, nabrzmiałe ciszą minuty, zanim odważyła się mówić dalej.
– To Mrużka poprosiła pana, aby pozwolił pójść paniczowi Crouchowi na mecz.
James nie zareagował, to nazwisko nic mu nie mówiło.
– Wiedziała, że panicz wciąż chce służyć swemu panu, mówił jej o tym, gdy ojciec ściągał z niego zaklęcie i pozwalał mu siedzieć w swoim pokoju. Mówił Mrużce, bo przychodziła do niego, żeby nie był samotny i smutny. I zawsze powtarzał, że dzięki niemu Czarny Pan wróci, a ona się z nim zgadzała, bo nie potrafiła nic innego powiedzieć paniczowi, który miał pokój bez okna, nawet bez takiego magicznego... – Głos jej się załamał i skrzatka skuliła się jeszcze bardziej. Tymczasem James słuchał, wyrwany na chwilę z odrętwienia, próbując cokolwiek zrozumieć.
– Kim jest panicz Crouch? – zapytał wreszcie.
– To był chłopiec pana Mrużki – wyszeptała tak cicho, że ledwo ją usłyszał. – Dawnego pana – poprawiła się po chwili, ze smutkiem. – Dementor zjadł jego duszę, bo panicz robił złe rzeczy. Wiele złych rzeczy. A na końcu sprawił, że jego pan wrócił. Ale nie zrobiłby tego, gdyby Mrużka nie prosiła starego pana, aby zabrał panicza na mecz.
– Uciekł na tym meczu? – domyślił się James.
Otworzył oczy i zorientował się, że jest już ciemno i świecą tylko nieliczne latarnie. Ostry blask jednej wpadał do pokoju, ale Mrużka siedziała w całkowitym cieniu i tylko na lufie pistoletu tańczył samotny refleks.
– Uciekł na tym meczu – powiedziała i chłopak zorientował się, że Mrużka płacze. – A później umarł.
– A czemu ojciec zamykał go w pokoju? – spytał chłopak ostrożnie.
– Bo wcześniej też robił złe rzeczy – wyjaśniła Mrużka i sposób w jaki to powiedziała, wyjaśnił mu więcej niż szczegółowe opisy.
James mimowolnie pomyślał o Lucjuszu, który siedział w piwnicy z kubkiem przy nodze i czekał, aż przyjdzie Voldemort i rozkaże mu pozabijać ludzi. I nagle ten parujący napój uderzył Jamesa, bo chłopak wiedział, że sam nie potrafiłby niczego wtedy przełknąć. Ale Lucjusz pił, więc przywykł, więc robił złe rzeczy od dawna, a James i tak go uratował. I zrobiłby to pewnie kolejny raz, bo nieważne, jakim łajdakiem był Malfoy, Rainbow go znał, więc nie potrafił porzucić.
– Chyba rozumiem, Mrużko – wymamrotał.
– Nie – zaprotestowała skrzatka z gwałtownością, której się nie spodziewał. – Nic nie rozumiesz. On tutaj był, tutaj, w zamku. Całymi dniami. Ukrywał się w innym ciele i wszyscy myśleli, że to szalony auror. Ale ja bym go poznała, jakbym miała go nie poznać? Uczyłam go jak chodzić i jak biegać, i jak mówić, i jak jeść, i bawiłam go, i śpiewałam mu... – Znów zamilkła, gwałtownie chwytając powietrze. James czekał, zaciskając palce na narzucie. – Ale Mrużka go nie poznała, bo ciągle piła kremowe piwo – powiedziała cicho. – Ciągle i ciągle. Więc nie poznała go, a on porwał panicza Pottera i sprowadził swojego Pana. I za to dementor zjadł jego duszę.
James milczał.
– To wszystko wina Mrużki – powiedziała cicho, a chłopak drgnął, jakby go uderzyła.
Zeskoczył z łóżka i zaczął krążyć po pokoju w jakiejś nerwowej, gorączkowej aktywności, która zastąpiła poprzedni marazm. Rozpierała go wściekłość, której nie rozumiał, i energia, której bał się trochę. Mrużka drżała coraz bardziej, wlepiając w niego smutne, zapłakane spojrzenie, a on nie potrafił się zatrzymać.
– No to musimy to naprawić – powiedział wreszcie. Wsadził dłonie do kieszeni spodni, bo znowu zaczęły mu drżeć. – Ty to, że nie rozpoznałaś tamtego gnojka, a ja to, że nie walnąłem tego skurwysyna Avadą, kiedy miałem szanse.
– Nie damy rady – wyszeptała skrzatka.
– Damy, nie damy. Co innego mamy do roboty? Nigdy nam nie wybaczą, jeśli się dowiedzą – powiedział, nie precyzując kogo ma na myśli. – Sam sobie nie wybaczę. A ty?
Mrużka pokręciła głową.
– Dumbledore to staruch – mówił James dalej, coraz bardziej się gorączkując. – Stary frajer, który nie ogarnia świata. Im więcej o nim wiem, tym bardziej rzygać mi się chce. Wiesz, że rozwalił Kamień Filozoficzny? Jasne, po co ocalić życie ludziom, których nie można leczyć konwencjonalnie? Lepiej młotek i fiuu. Kurde, jak mu tak nie zależało na wieczności, to mógł mi go dać w prezencie. A teraz jeszcze mówisz, że wpuścił do Hogwartu Śmierciożercę przebranego za aurora? Na litość Slytherina, jak można pomylić przestępcę z gliniarzem?
– To był jego dobry przyjaciel i nie podejrzewał...
– Jeszcze lepiej – przerwał jej. – Nie wiem, czy to więcej mówi o nim, czy o jego znajomych.
Skrzatka poderwała się na równe nogi, jakby i jej udzieliła się jego nerwowość.
– Ale kto nam pomoże, jeśli nie dyrektor?
– Nie wiem. Pomyślę. Ktoś na pewno.
– Ale Dumbledore jest potężny.
– To czemu nie załatwił Czarnego Pana? – spytał chłopak gwałtownie. – Wiesz czemu? Bo Czarny... Kurwa... Bo Voldemort też jest potężny. I oni w życiu nie staną do jednego pojedynku, bo po cholerę? Jakby stanęli, to by nie było wojny i nie mogliby się bawić w żołnierzyki.
James zastanowił się czy nie przesadza, ale wyrzuty sumienia zagłuszyło szybko rozżalenie. Właściwie czuł wściekłość na Dumbledore'a nie dlatego, że czarodziej go nie chronił przed Czarnym Panem. Jamesa dręczyła pewność, że gdyby był Harrym, dyrektor poruszyłby ziemię i niebo, aby go obronić. To znaczyło, że dla Dumbledore'a był tym gorszym dzieciakiem, tym, którego można wliczyć w koszty, i właśnie przez to chłopak miotał się po pokoju z mieszaniną furii i bezradności.
Voldemort zabiłby go bez żalu, a Dumbledore z żalem poświęcił – więc nienawidził ich obu.
W tym gniewie porwał pistolet z szafki. Ciężar broni, z której nie potrafił strzelać, zatrzymał go jak rzucona nagle kotwica. Przez chwilę ważył chłodny przedmiot w dłoni, zanim wsunął go za pasek spodni.
Na wszelki wypadek...
Wreszcie odwrócił się i spojrzał na skrzatkę, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. Oboje znaleźli się w plamie żółtego światła, które sprawiło, że rysy Mrużki wyostrzyły się, a ona sama wydała chłopakowi nagle bardzo stara.
– Tak nie może być – wymamrotał James i zaczął rozpinać swoją koszulę. – Ty nie możesz być moją służącą.
– Pa... wyganiasz Mrużkę. – Skrzatka spojrzała na niego ze smutkiem, ale i spokojem, którego się nie spodziewał. Wyglądała na pogodzoną z losem i to go przygnębiło.
– Nie wyganiam cię, ale nie możesz być moją służącą – powiedział miękko, szukając rozpaczliwie odpowiednich słów. – Bo kto mi przywali, kiedy zacznę zachowywać się głupio? Przecież nie posłucham wtedy własnego sługi.
– Nie zaczniesz. A jak zaczniesz, to i tak Mrużka cię trzepnie – obiecała, ale James skrzywił się.
– I będziesz musiała sobie przypalić ręce. To głupie. Nie chcę, żebyś sobie przypalała ręce, bo jestem kretynem. – Zawahał się. – Albo dlatego, że jestem... zły – ostatnie słowo wyszeptał, bo jakoś nie chciało mu przejść przez gardło. W innych okolicznościach rzuciłby je z ironią albo rozdrażnieniem, ale nie tej nocy i nie w tym pokoju.
Mrużka patrzyła na niego w milczeniu, kurczowo zaciskając palce na swojej przepasce z serwetki, jakby była to jej tarcza.
– Nigdy nie widziałem śmierci nikogo znajomego – powiedział, choć nie wiedział, czemu akurat teraz sobie o tym przypomniał. – Choć paru z nich umarło. Dalszych znajomych. Zresztą, nie wiem, co się dzieje z większością ludzi, których kiedyś lubiłem.
Skrzatka wciąż milczała.
– Ale za to widziałem, jak umiera pełno osób, których nie znałem – podjął po chwili. – Jaki to ma sens?
– Może gdy coś grozi tym, których lubisz, starasz się bardziej – odpowiedziała i te słowa zabolały go, tym mocniej, że sam zaczął to podejrzewać.
Usiadł na podłodze i ściągnął koszulę. Trzymał ją przez chwilę przyciśniętą do brzucha, dręczony niepokojem, którego nie potrafił zdławić.
– Chyba tak – przyznał w końcu. – Jestem amoralny.
– Nieprawda – powiedziała Mrużka miękko i wyciągnęła dłonie po koszulę.

***

Padało, jakby pogoda próbowała wynagrodzić Anglikom skwarne lato i postanowiła jesień utopić w błocie. Od dwóch dni na przemian lało i mżyło. Woda ściekała z dachu, przelewała się przez rynny i spadała wodospadami, zamieniając żwirowy pojazd w płytkie bajoro. Przeziębione pawie kryły się w szopie, a psy leżały w kuchni i obserwowały czujnie drzwi, jeżąc futra za każdym razem, gdy wyczuwały węża po ich drugiej stronie. Skrzaty uwijały się pomiędzy nimi, czasami potykając się albo przeganiając je w inny kąt, ale ani razu nie próbowały wyrzucić zwierząt do wilgotnej, zimnej psiarni. Poza tym miały ważniejsze rzeczy na głowie.
Malfoy Manor szykowało się na bal.
– Ale on ma tupet – powiedziała Emily, wpadając do biblioteki. Była tak mokra, jakby przed chwilą wskoczyła w ubraniu do jeziora. Gdy tylko przystanęła, pod jej nogami zaczęła tworzyć się kałuża. – Wiesz, że Malfoy organizuje imprezę?
– Taki otrzymał rozkaz – powiedział Voldemort spokojnie, odkładając książkę na elegancki stolik. – Zamknij drzwi i uklęknij.
Kobieta zrobiła to, ale prawie natychmiast znów poderwała się na nogi. Mówiła dalej, ściągając ciężki od wody płaszcz:
– Co wy kombinujecie? Lucjusz powiedział, że wszyscy Śmierciożercy będą zaproszeni. Ja też mogę iść?
– Nie. – Czarny Pan wypatrzył kolejną interesującą pozycję i położył ją na poprzedniej książce.
– Dlaczego? Nic nie zniszczę, słowo daję. I ubiorę się całkiem magicznie.
– Nie ma potrzeby, abyś traciła czas na tę głupotę. Mam dla ciebie inne zadanie.
Emily przygasła i spojrzała na powoli rosnący stos ksiąg.
– Aha. A ty tam będziesz? A ktokolwiek to przeżyje?
– Będę. Tak sądzę – Położył kolejny wolumin na stoliku. - Krążą plotki, że Lucjusz wypadł z moich łask. Muszę pokazać, że nie jest to prawda.
– Nikt się nie nabierze.
– Zdziwiłabyś się.
Dołożył kolejny wolumin i prześlizgnął się wzrokiem po reszcie półek bez większej nadziei.
– Na stole leży kartka, na której napisałem formułę czaru wypalającego Mroczny Znak. Podejrzewam, że ci się przyda – powiedział po chwili.
Kobieta w jednej chwili poweselała, jakby wręczył jej pudło łakoci.
– Więc jednak...?
Skinął głową.
– Och.
Okręciła się gwałtownie, śmiejąc na cały głos. Obserwował to z irytacją, zły, że sam odczuwa pewną... ekscytację.
– To będzie trudne. – Zatrzymała się gwałtownie i spojrzała na niego błyszczącymi oczami. – Nie słyszałam, żeby ktoś robił coś takiego.
– Znałem czarnoksiężnika, który kiedyś nad tym pracował. – Voldemort przypomniał go sobie mimowolnie. Byli rówieśnikami, a ostatni raz widzieli się, kiedy Czarny Pan podróżował po Europie w poszukaniu wiedzy. Spotkał wtedy piegowatego chłopca, który rzucał klątwy na świnie, a później rozkrajał je, aby zobaczyć, jak zaklęcia wpłynęły na ich organy. I robił wiele innych rzeczy, o których normalni czarodzieje nawet nie myśleli. – Mieszka teraz na wybrzeżu Australii, Avery go znalazł. – I jest już starcem, a nie chłopcem, choć Voldemort nie potrafił sobie tego wyobrazić. – Być może będzie w stanie ci pomóc.
Emily tymczasem dorwała już kartkę z zaklęciem i przestudiowała ją uważnie.
– A mogę mu to pokazać? – spytała, znacząco machając pergaminem.
– Tak. To jego formuła.
– Och. – Wcisnęła kartkę do mokrej kieszeni i znów się roześmiała. – Kiedy mogę ruszać?
– Teraz.
– A kiedy mam wrócić?
Voldemort zastanowił się. Najchętniej nie pozwalałby jej na samotną włóczęgę dłuższą niż parę dni, bo bez nadzoru Rainbow stawała się kompletnie nieobliczalna. Nie wiedział jednak, ile zajmie jej praca, a podejrzewał, że długo.
– Wtedy, kiedy zaklęcie będzie gotowe – powiedział wreszcie. – Albo gdy uznasz, że to niemożliwe.
Emily pokiwała głową, wpatrując się w deszcz siekący za oknem z rozmarzeniem.
– Australia – westchnęła. – Już kocham tego gościa.
Czarny Pan tylko się skrzywił.
Przez chwilę miał ochotę ruszyć razem z nią, choćby po to, aby zobaczyć ten kontynent. To byłoby jednak nieodpowiedzialne, ba, głupie. Szczególnie, że nie mógłby jej nawet pomóc.
Voldemort przez całe życie nie wymyślił ani jednego zaklęcia. Nie potrafił. W młodości próbował rozpaczliwie się tego nauczyć, ale brakowało mu talentu, jakiejś iskry. Wszystkie słowa brzmiały dla niego tak samo, każdy gest wyglądał równie niemagicznie. Przestudiował grube, mądre księgi o teorii tworzenia czarów, wysłuchał ludzi, którzy tym zarabiali na życie i w końcu pogodził z myślą, że zawsze skazany będzie na odtwarzanie klątw innych.
Znalazł więc sobie odpowiednich pracowników.
Kolekcjonował czarodziejów, którzy potrafili tworzyć nowe czary, często przymykając oczy na ich wady. Choroba Emily? Pochodzenie Severusa? Potrafił to przeboleć. Przede wszystkim dlatego, że tych naprawdę utalentowanych znał bardzo niewielu. Wśród Śmierciożerców miał sześciu takich, z czego połowa była coś warta. Przy czym chyba żaden z nich nie rozumiał, jak bardzo Czarny Pan jest od nich zależny, a on nie wyprowadzał nikogo z błędu. Ludzie nie zastanawiali się, skąd bierze wciąż nowe czary, a jeśli nawet... pewnie zakładali, że tworzy je tak, jak oni. W końcu był jednym z najpotężniejszych czarodziejów na świecie.
Poza tym wiele czytał, a w młodości podróżował, dzięki czemu nie odczuwał zbyt dotkliwie swojej ułomności. Po świecie krążyło tysiące czarów, w które mógł wlać moc. Najczęściej jednak przy bardziej specyficznych zagadnieniach wymyślenie nowej formuły było prostsze niż przekopywanie się przez stosy woluminów.
Oczywiście jeśli miało się kogoś takiego jak Rainbow.
– Weźmiesz Jamesa na to przyjęcie? – spytała Emily nagle.
Voldemort zastanowił się.
– Nie – stwierdził. – To nie jest odpowiedni moment.
Kobieta westchnęła, usiadła na fotelu bokiem i przerzuciła nogi przez poręcz, przy okazji mocząc całą tapicerkę. Sięgnęła po pierwszą książkę i zaczęła ją kartkować bezmyślnie.
– Nigdy nie będzie odpowiedniego momentu – zauważyła. – Zawsze będzie za młody, za mugolski, za obcy...
– To ja zdecyduję, kiedy go wprowadzić – stwierdził ostro.
Kobieta spojrzała na niego z urazą.
– Jasne. Ty rządzisz.
Nie był pewien, czy z niego kpi, czy nie, ale i tak poczuł wściekłość. Zdusił ją z trudem. Ostatnio emocje sprowadzały na niego wyłącznie kłopoty. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej tani, metalowy pierścionek. Rzucił go Emily, a ona złapała zręcznie.
– Świstoklik aktywuje się za półtorej godziny – powiedział. – A teraz wyjdź.
– Jak rozkażesz. – Zerwała się z fotela i zasalutowała po mugolsku. Następnie złapała leżący na ziemi płaszcz i umknęła, akurat wtedy, gdy uznał, że uderzenie jej jakąś mało szkodliwą klątwą jak najbardziej wchodzi w rachubę.
Żeby się opanować, znów spojrzał na równe szeregi książek. Nagle w oczy wpadł mu opasły tom o mocno wytartym grzbiecie. Wyciągnął go ostrożnie i przeczytał tytuł „Historia Hogwartu”. Okładka była tak zniszczona, że zarys zamku praktycznie z niej zniknął.
Czarny Pan otworzył książkę i zerknął na datę. To było jedno z pierwszych wydań, sprzed prawie osiemdziesięciu lat. Możliwe, że nawet to, które sam czytał jako chłopiec. Z ciekawości zerknął do indeksu i odszukał hasło „Komnata Tajemnic”. Była tylko jedna wzmianka o niej, ukryta na siedemdziesiątej stronie. Przeczytał ją, choć wciąż dobrze pamiętał, jak brzmiała.
„Według legendy Slytherin ukrył w Hogwarcie pomieszczenie, Komnatę Tajemnic, w której podobno schował swój największy sekret. Nie ma jednak żadnych dowodów potwierdzających jej istnienie.”
Po tym, jak otworzył komnatę, z książki zniknęły nawet te dwa zdania. Właściwie każde kolejne wydanie „Historii Hogwartu” było coraz bardziej ocenzurowane i przez to coraz nudniejsze. Kilkanaście lat temu Czarny Pan z ciekawości sięgnął po jedną z nowszych wersji i zniesmaczony odłożył ją po paru rozdziałach. Choć być może nie była to wina treści, a jego wieku.
Gdy miał jedenaście lat, pochłaniał wszystko, co wpadło mu w ręce. Wakacje przed pierwszym rokiem spędził na Pokątnej w księgarni, czytając książki, na które nie było go stać, albo w kawiarni, sącząc godzinami najtańszy sok i przysłuchując się ludziom. Już jako dziecko wiedział, że przychodzi do świata magii z zewnątrz i doskonale rozumiał, że z tego powodu będzie od początku uważany za gorszego. Jako dzieciak z sierocińca zdążył poznać to uczucie i znienawidzić. Swoją przeszłość zaczął więc ukrywać już od pierwszego dnia, przebierając się w szkolną szatę w przydworcowej ubikacji. Całkiem nieźle mu to wychodziło.
Tylko Dumbledore wciąż wywlekał jego młodość, choć na szczęście zawsze na osobności. Voldemort znienawidził go za to na długo przed tym, nim zrozumiał, że mężczyzna jest dla niego prawdziwym zagrożeniem. Pamiętał te dziwne, krępujące rozmowy, gdy nauczyciel tłumaczył mu, że nie musi się wstydzić tego, że wychowywał się wśród mugoli. Przytakiwał wtedy, mówił, że rozumie i wiedział, że Dumbledore mu nie wierzy. Nie rozumiał tylko dlaczego, choć podejrzewał, że była to wina ich pierwszego spotkania, bo jako jedenastolatek nie tylko udawał przykładnego ucznia, ale był nim. Zanim Hogwart rozbrzmiał dla niego szeptami, zanim zrozumiał kim jest i uświadomił sobie własną potęgę, zanim zaczął myśleć o własnej śmiertelności – zachowywał się jak zwyczajne dziecko, a nawet lepiej niż jego rówieśnicy. Nie rozumiał więc, czym zasłużył na wieczną nieufność i niekończące się moralizatorskie pogawędki.
Być może Dumbledore już wtedy wyczuwał w nim przyszłego wroga, ale był zbyt słaby, aby zabić chłopca.
Kolejny rok wszystko zmienił.
Przede wszystkim chłopiec znalazł sobie wroga, poniekąd przypadkowo i na krótko. Podpadł jednemu z siódmoklasistów przez jakąś błahostkę, co dla niego skończyło się rozbitym nosem, a dla tamtego – bolesną i długą śmiercią prawie dwanaście lat później. Wtedy jednak, jako dwunastolatek, Voldemort nie odważył się w jakikolwiek sposób mu odpłacić. Był pewien, że gdyby zrobił mu to, co tamtym dzieciom w jaskini, wyleciałby tego samego dnia ze szkoły, a jako dwunastolatek śmiertelnie bał się powrotu do sierocińca. W końcu zrozumiał, że nauczyciele, choć magiczni, są tak samo głupi i ślepi jak jego poprzedni wychowawcy, a obawiać się powinien tylko Dumbledore'a. Ale to przyszło później.
A wtedy siedział w łazience po ciszy nocnej i próbował doprowadzić się do porządku, choć, jak na złość, nie znał żadnego przydatnego zaklęcia. Zmył krew z twarzy i sprał ją z przodu szaty, ale niewiele mu to dało. W końcu więc powlókł się do skrzydła szpitalnego, stwierdzając, że prościej będzie nakłamać pielęgniarce niż odbudować swoją pozycję w klasie po tym, jak koledzy zobaczą go pobitego.
Parę godzin później usłyszał szepty.
Nigdy tak naprawdę nie szukał Komnaty Tajemnic, bo największy sekret Slytherina sam go odnalazł. Bazyliszek zbudził się, gdy poczuł jego krew, i miał towarzyszyć mu przez lata, aż do dnia, w którym chłopak przestraszył się, że zamkną szkołę. Wtedy nakazał mu zasnąć, czekać. I obiecał, że kiedyś do niego wróci.
...i zrobi to, co należy.
Czy nadszedł już czas?, pomyślał Voldemort mimowolnie i zatrzasnął książkę.
To pytanie wracało jak zły szeląg, może nawet przy każdej ich rozmowie. Czarny Pan siadał w jakimś dogodnym miejscu, takim, w którym nikt nie mógł go dojrzeć, i mówił do potwora leżącego za warstwą kamieni. A bestia mu odpowiadała.
I pytała zawsze o to samo. Czy nadszedł już czas? Kiedy zejdziesz do mnie, dziedzicu? Kiedy otworzysz Komnatę Tajemnic? Kiedy wypełnisz swój los?
Voldemort nie wiedział, o jaki los jej chodzi, a podejrzewał najgorsze. Po zrozumieniu z jaką istotą ma do czynienia, przeczytał wszystkie pozycje o bazyliszkach, które znalazł w bibliotece. Wtedy też postanowił, że nigdy nie wejdzie do Komnaty Tajemnic, nieważne, jak kuszące się to będzie wydawało. Bazyliszek nie potrzebował go, aby otworzyć drzwi – był prastarą, inteligentną istotą, która z oczywistych względów mówiła językiem węży. Chciał więc od niego coś innego, nie wypuszczenia na wolność, a Voldemort przez lata nie mógł dowiedzieć się czego. Podejrzewał jednak, że chodzi o masowy mord na mugolakach – tyle mógł wywnioskować z biografii Slytherina i pogłosek o Komnacie Tajemnic – a do tego wolał nie doprowadzać. Przynajmniej nie w taki sposób. Nie był pewny, czy sam nie zostanie pożarty ze względu na swoje niepewne pochodzenie. Poza tym nie miał najmniejszej ochoty na zbliżanie się do potwora, który mógł go zamordować choćby przypadkiem samym spojrzeniem lub jednym kłapnięciem potężnej paszczy. Bazyliszek słuchał jego rozkazów, ale Voldemort nie był głupi. Wiedział, że nie jest Slytherinem, a jedynie nastolatkiem, więc nie zapanuje nad bestią, jeśli ta wyrwie się spod kontroli.
Swoje życie zaś cenił bardziej niż wszystkie sekrety świata.
Nawet kiedy bazyliszek zabił na jego rozkaz, czekał za ścianą, dodatkowo zasłaniając oczy rękawem. I do łazienki wszedł wtedy, gdy upewnił się, że bestia zniknęła w kanałach.
Pierwszy raz więc zobaczył ją we wspomnieniach Jamesa, martwą.
Nagle uświadomił sobie, że Komnata Tajemnic została otwarta przez cząstkę jego duszy. Możliwe więc, że wypełnił swój los, jakikolwiek on był. Choć z drugiej strony jako chłopak miał skłonność do nadmiernego dramatyzowania, więc ten okruch, który pozostawił w dzienniku, mógł szczycić się nawet przejściem przez zwyczajne drzwi.
Im więcej lat mijało, tym mniej Czarny Pan wierzył w to, że chodziło o poszczucie bazyliszka na uczniów, istniały prostsze sposoby na rzeź. Teraz jednak przestało to mieć znaczenie, bo bestia nie żyła.
Odłożył „Historię Hogwartu” na półkę.

***

Znów śnił mu się Macnair. Tym razem klęczał w piwnicy, tuż obok nijakiej kobiety, a w jednej ręce trzymał kubek. W błękitnym świetle jego uśmiech błyszczał, jakby zamiast zębów miał w ustach rząd luster.
– Nie umarłeś przeze mnie – powiedział James bezradnie. – To nieprawda.
Macnair nie przestawał się uśmiechać. Trzymał za rękę kobietę. Rainbow starał się na nią nie patrzeć. Ani na nią, ani na dwóch mężczyzn, który stali po bokach pary, nieruchomi i identyczni jak posągi z masowej produkcji.
– Nie przeze mnie – powtórzył, choć sam w to nie wierzył. Opuścił wzrok.
Pod jego stopami wił się rysunek węża, który to otwierał jednowymiarową, jaskrawozieloną paszczę, to ją zamykał. Chłopak czuł bijące od gada ciepło, przyjemne i kojące. Pozwolił mu wspiąć się na jego ciało, prześlizgnąć po skórze na brzuch i podpełznąć do gardła. Barwy tatuaż nagle zacisnął się na jego gardle i James zaczął się dusić. Upadł na kolana, rozdrapując paznokciami skórę na szyi. Macnair obserwował jego walkę z rozbawieniem, popijając z kubka coś, co raz pachniało kawą, raz herbatą, a czasami krwią. A później Rainbow stracił go z oczu, jego i resztę, bo przestało istnieć cokolwiek prócz splotów węża na ciele i zimnej podłogi.
– Obudź się. – Ktoś dotknął go lekko i James się ocknął.
Chłopak uświadomił sobie, że leży koło łóżka oplątany przez przepocone prześcieradło. Usiadł, zrzucając z siebie materiał gniewnie.
Snape stał nad nim, w jednej ręce trzymając świecznik, a w drugiej różdżkę. James zastygł nagle, patrząc na jego ręce z czujnością i lękiem. Mężczyzna odłożył jednak różdżkę na szafkę nocną.
– Zabrałem ją dla ciebie – powiedział. Dopiero wtedy James uświadomił sobie, że ten przedmiot należał do niego.
Był u Malfoyów, pomyślał, ale nic nie powiedział. Czekał, aż profesor zostawi go w spokoju.
Snape jednak zwlekał. Wreszcie postawił świecę obok różdżki i usiadł na podłodze, opierając się plecami o fotel. James odruchowo umknął wzrokiem przed jego spojrzeniem.
– Radzisz sobie? – zapytał mężczyzna cicho.
Chłopak wzruszył ramionami.
– Nic mi nie jest – wymamrotał.
– Nie sądzę.
James milczał.
– Lucjusz nie chciał mi powiedzieć, jak wyglądała twoja kara – stwierdził Severus po chwili. – Uznał, że ty powinieneś zdecydować, czy mam wiedzieć.
– Nie masz – odparł oschle.
Snape westchnął i James mimowolnie spojrzał na niego. Mężczyzna wydawał się znużony. Patrzył gdzieś w bok bezmyślnie, ignorując fakt, że wilgotne włosy przylepiły mu się do policzka i karku.
– Za parę dni wracasz do dormitorium – zmienił temat. – Mogę poprosić Dumbledore'a, żeby pozwolił ci jeszcze chwilę tu pomieszkać, jeśli chcesz.
James znów wzruszył ramionami. Było mu wszystko jedno.
– Nie będziesz musiał uczęszczać na moje zajęcia – kontynuował Snape zmęczonym głosem. – Ze względów zdrowotnych. Zaliczysz pod koniec roku test teoretyczny, żebym mógł cię przepuścić do szóstej klasy.
– Myślisz, że w ogóle dożyję do końca tego roku? – wyrwało się chłopakowi mimowolnie.
Snape milczał przez dłuższą chwilę, patrząc na niego z namysłem.
– Tak sądzę – odpowiedział w końcu. – Jeśli ja przeżyłem... Musisz tylko trzymać się zasad.
– Miałem mu pozwolić, żeby zabił Malfoya? – spytał James z nagłym gniewem. Ale po chwili wściekłość wypaliła się i pozostała tylko bezradność. – Miałem? – powtórzył, tym razem naprawdę czekając na odpowiedź.
Severus przymknął oczy na chwilę.
– Nie wiem – powiedział. – Naprawdę nie wiem.
Więc po co w ogóle zaczynałeś tę rozmowę?, pomyślał Rainbow z goryczą.
– Mogę narzucić na ciebie zaklęcia maskujące, znam parę dobrych – odezwał się mężczyzna, kiedy cisza zaczęła robić się męcząca.
James spojrzał z zaskoczeniem na swoje pokaleczone ręce. Ostatnio ukrywanie blizn straciło dla niego znaczenie, zobojętniało mu, kto wie, a kto nie. Cała ta maskarada wydawała mu się bezsensowna i dziecinna. Ci, którzy go znali, i tak wiedzieli, że jest nienormalny.
– Nie trzeba – stwierdził obojętnie. – Później sam to ogarnę.
Mężczyzna wstał, ale jakby z wahaniem.
– Prześpij się jeszcze, jest dopiero po czwartej – powiedział wreszcie.
James skinął głową, nie patrząc na niego.
Kiedy mężczyzna zniknął w sypialni, chłopak wstał. Od siedzenia na zimnej posadzce zdrętwiał i brały go dreszcze. Przysunął dłonie do płomienia świecy, aby trochę je rozgrzać i wpółprzytomnie spojrzał na blizny wijące się wokół jego palców.
Kogo to obchodzi, pomyślał.
A później jakby przebudził się drugi raz i wyrwał na chwilę z apatii.
Mnie obchodzi, cholera.
Bo te blizny, to była Brazylia. Brazylia, której szukał Voldemort w jego głowie. Brazylia, o której mówił Charles. Brazylia, po której matka wypaliła mu psa na ręce.
Pieprzona Brazylia, której równocześnie nie pamiętał i nie mógł zapomnieć.
Zacisnął i rozluźnił parę razy dłonie. Odetchnął głębiej, podejmując decyzję. Otworzył kufer i wygrzebał z niego ogryzek ołówka i książeczkę z Muminkami. Usiadł na materacu, czujnie obserwując drzwi do sypialni ojca. Stuknął różdżką w okładkę i wyszeptał hasło. Ręce trzęsły mu się, gdy przerzucał kartki.
Chupacabra wiele napisał przez ostatnie tygodnie. James poczuł cień wyrzutów sumienia na myśl, że zignorował jego pracę. W słabym świetle jednak ledwo rozczytywał słowa, litery zlewały mu się w szare plamy. Zamrugał parę razy, aby odzyskać ostrość widzenia.
Paręnaście stron dotyczyło Snape'a i James zatrzymał się na nich. Przeczytał krótką biografię mężczyzny, choć czuł się przy tym dziwnie, jak podglądacz. Szczególnie, że Chupacabra nie miał oporów przed wywlekaniem brudów innych i komentowaniem ich. Przy ojcu Jamesa zaś wyjątkowo się postarał.
Chłopak odkrył, że Snape był czarodziejem półkrwi, co mocno go zaskoczyło. Matka Severusa pochodziła z konserwatywnego rodu, który wyparł się jej i nigdy nie zaakceptował istnienia jej syna. Wyszła za mugola, choć, co zauważył Chupacabra po porównaniu dat ślubu i narodzin dziecka, raczej ratowała tym własną sytuację niż podążała za porywem serca. Była nudną, brzydką kobietą, która nie zapisała się w historii niczym szczególnym. Chupacabra napisał, że po zobaczeniu jej zdjęcia zaczął szczerze współczuć kobiecie. Po ślubie Eileen prawie całkowicie wycofała się z magicznego życia i gdyby nie jej artykuły, które ukazywały się co jakiś czas w niszowym magazynie o eliksirach, można by przyjąć, że zerwała z tym światem na zawsze.
Chupacabra napisał, że dogrzebał się do jednego jej tekstu i był całkiem niezły. Kobieta miała lekkie pióro i zaskakującą wiedzę jak na kogoś, kto zakończył edukację na Hogwarcie. Nie osiągnęła jednak żadnego większego sukcesu.
Przed dwunastoma laty popełniła samobójstwo i została pochowana obok męża na mugolskim cmentarzu.
James odkrył, że ma jakąś odległą, żyjącą rodzinę z jej strony, ale nie kusiło go poznanie tych ludzi.
Tobiasz, mąż Eileen, wyróżniał się za to wyjątkowo trudnym charakterem. Ciągle zmieniał pracę – albo ją rzucał, albo jego wyrzucano. Miał bogatą kartotekę, co chwila wszczynał awantury albo brał udział w bójkach. To, że nigdy nie siedział dłużej, zawdzięczał chyba tylko magii swojej żony.
Jak wyglądało ich wspólne życie, Chupacabra nie potrafił jednoznacznie określić. Eileen, jako czarodziejka, mogła wiele spraw zatuszować. Szczególnie, że rodziną Snape'ów nigdy nikt zbytnio się nie interesował.
Pewne było, że Severus w dzieciństwie wielokrotnie uciekał z domu – Eileen zgłaszała jego zaginięcia w Ministerstwie. Wylądował też dwa razy w mugolskim szpitalu, a raz w Mungu. Zawsze jednak spowodowane to było urazami, których nabawił się poza domem.
Ale, jak stwierdził Chupacabra lekko, u siebie miał świetnego uzdrowiciela.
Rozpoczęcie nauki w Hogwarcie jeśli w ogóle zmieniło jego życie, to na gorsze. Snape był dzieckiem problematycznym, zamkniętym w sobie i jednocześnie agresywnym. Pierwsze lata w szkole spędził albo na szlabanach, albo w skrzydle szpitalnym. Chupacabra dostał kopię jego kartoteki i po przejrzeniu jej stwierdził, że chłopaka od początku prześladowała jedna banda. Snape nie robił kawałów przypadkowym ludziom, a atakował wciąż te same osoby. I przegrywał, jeśli wziąć pod uwagę długą listę urazów, z którymi lądował u pielęgniarki. W większości były to raczej efekty typowych, dziecięcych czarów – niezbyt groźnych, ale upokarzających.
W piątej klasie Severus jakby się uspokoił, a przynajmniej nauczył, jak nie podpadać nauczycielom. Prawdopodobnie miało to związek z tym, że paru innych uczniów zainteresowało się jego umiejętnościami.
Tuż po zakończeniu szkoły przystąpił do Śmierciożerców, pewnie dobrowolnie. Był więc wtedy niewiele starszy od Jamesa.
Rainbow przestał czytać na moment, zastanawiając się, jak można być takim idiotą.
Chupacabrę zaskoczyło, że Snape bardzo szybko awansował wśród tych mafiozów. Jak na przybłędę bez nazwiska i pieniędzy, skupiał na sobie zbyt wiele uwagi Voldemorta. James bał się nad tym zastanawiać.
Następne strony dość pobieżnie opisywały działalność Severusa jako Śmierciożercy, głównie dlatego, że Chupacabra uważał tę część za szczególnie nudną. Ograniczył się do streszczenia zbrodni, o jakie mężczyznę oskarżali aurorzy, choć śledztwo w jego sprawie zostało umorzone dzięki protekcji Dumbldeore'a. Przytoczył też parę ciekawszych plotek, choćby taką, że Snape osobiście chciał zabić Potterów.
James znów musiał na chwilę przerwać czytanie, tym razem dlatego, że zrobiło mu się niedobrze.
Jasne, od zawsze wiedział, że mężczyzna nie ma czystego sumienia, był w końcu cholernym Śmierciożercą. Chłopakowi udawało się jednak o tym nie myśleć, bo w sumie to, co robił Snape dla swojego pana, bezpośrednio go nie dotyczyło. Jeśli James martwił się, to tylko o to, czy jakiś błąd mężczyzny nie sprowadzi na niego kłopotów. To, czy jego ojciec właśnie kogoś torturuje albo morduje, jakoś nigdy nie zaprzątało mu głowy.
...Bo zawsze to był ktoś, nieokreślony, bezosobowy, a więc nieistniejący. A Chupacabra uprzejmie podsunął mu listę nazwisk.
Ludzie, których James rozkazał zabić, też mieli imiona, nawet jeśli on ich nie znał.
Rainbow przez chwilę siedział skulony na skraju łóżka, próbując się uspokoić. Później zaczął się oklumować, ale też mu to nie wyszło. W dodatku wciąż marzł tak bardzo, że cały się trząsł. W końcu więc podniósł z podłogi kołdrę i otulił nią, choć była lodowata.
Nie bądź dzieckiem, pomyślał, nie bądź takim bachorem. Ciągle ktoś przy tobie umiera.
To go nie pocieszyło.
Sięgnął znów po książeczkę, ale nie mógł skupić się na treści. Chupacabra pisał o pracy Severusa dla Dumbledore'a, o jego życiu po wojnie z Voldemortem, ale James uświadomił sobie, że gówno go to obchodzi. Snape nadal służył Czarnemu Panu, więc wciąż musiał robić to samo. Jakie znaczenie miało przy tym komu był wierny?
James przewrócił parę stron dotyczących kogoś innego, nawet nie patrząc na tekst. Czuł się coraz bardziej zaszczuty i zrezygnowany. Wszyscy ludzie, których znał, byli albo bezradni, albo podli. Zaczynał podejrzewać, że cały świat tak wyglądał.
Bezmyślnie sięgnął pod poduszkę i wymacał pistolet. Chłód lufy trochę go uspokoił.
Zawsze jakieś wyjście...
Po chwili uświadomił sobie, że przewraca puste kartki, więc cofnął się trochę. Moment zajęło mu zrozumienie, dlaczego tekstu wciąż przybywa.
Wziął ołówek i z wahaniem napisał na dole strony:
„Nie śpisz?”
Na odpowiedź nie musiał czekać zbyt długo.
„Wcześniej nie miałem czasu się tym zająć. Jak sobie radzisz?”
James zastygł, czując koszmarne deja vu. W pierwszej chwili miał ochotę odpowiedzieć tak, jak Snape'owi, ale ją zwalczył. Kiedyś obiecał Chupacabrze szczerość i dotąd nie spłacił długu.
„W ogóle.”
Kiedy pisał, przycisnął ołówek tak mocno, że przy „e” przebił kartkę na wylot.
„Chodzi o twoją karę? Ktoś cię po niej uleczył?”
James wzruszył ramionami, choć Chupacabra nie mógł tego widzieć. Nawet nie zaskoczyło go, że mężczyzna wie o jego kłopotach.
„Nie trzeba było. Nie chcę o tym rozmawiać. Nieważne.” napisał szybko, jakby bojąc się, że za moment stchórzy. „Wtedy, kiedy mówiłem, że nie mam tej mocy, pamiętasz, to wtedy trochę kłamałem.”
„Trochę?”
„Trochę.”
James zawahał się, nie wiedząc od czego zacząć. Nie potrafił skupić myśli, jakby był chory. W końcu więc zaczął pisać cokolwiek, nie przejmując się, czy zabrzmi to chaotycznie, czy nie. Chupacabra mu nie przerywał.
„To tylko boli, kiedy do niej sięgam. Znaczy, strasznie, więc tego nie robię, ale mogę. Tak jakby, bo od tego bólu mam ochotę rzygać i chyba bym zemdlał, jakbym próbował tak dłużej. Ale to tam jest, wiesz, czasem to czuję, jak się boję albo mnie biją, albo cokolwiek, wtedy, kiedy tracę kontrolę. Mam wrażenie, sam nie wiem, jak to nazwać. Jakby to nie była moja magia, ale coś innego. Też magia, jasne, ale nie moja, bo mojej nie czuję przecież. A to jest prawie materialne. Śmierdzi i robi się chłodno, kiedy przychodzi. Tak jak w moich snach, choć tam nie marznę, więc chyba jednak nie jest tam tak zimno. To nie są chyba prawdziwe sny. Znaczy, nie takie normalne. W normalnych nie czuję tej obecności. A w nich ciągle mam wrażenie, że gdy idę, to to spogląda na mnie spod wody i jest coraz bliżej. Jak jakiś potwór, który przychodzi z głębi.”
„Lewiatan.”
James oderwał ołówek od papieru i dłuższą chwilę wpatrywał się w ostatnie słowo Chupacabry, zżerany przez irracjonalny lęk. Wreszcie napisał pod spodem:
„Nie powinieneś go nazywać.”
Wciąż było mu zimno.

11 komentarzy:

  1. Przeczytałam ^^. Faktycznie, było tu trochę smętów, ale nie mam nic przeciwko, bo lubię angsty. No i w położeniu Jamesa nie ma się co dziwić, że tak reaguje. Pewnie jeszcze długo będzie miał wyrzuty sumienia z powodu tamtych mugoli.
    Poprzedni odcinek podobał mi się chyba bardziej, ale ten też jest zły. Choć mam mieszane uczucia co do Pokoju Życzeń. Miał potężną magię, to fakt, ale nie wyobrażam sobie, że mógłby faktycznie przerzucić Jamesa do Meksyku ;P. Heh, to chyba pierwszy raz, kiedy czepiam się u ciebie strony logicznej? Zwykle jest na odwrót, zwykle to moje opko jest najeżone babolami. No ale uważam ten wątek za mocno przesadzony. Prędzej bym sobie umiała wyobrazić, że Pokój daje chłopakowi iluzję, że upodabnia się do jakiegoś pomieszczenia z Meksyku (nie sądzę jednak, by mógł wyczarować widoki za oknami), ale nie, że faktycznie go tam przenosi. I jak on w ogóle potem wrócił, skoro w kolejnej perspektywie jego jest już w jakimś innym miejscu, pewnie u Snape'a?
    Ale rozmowa z Mrużką była fajna, mam wrażenie, że skrzatka go na swój sposób lubi i jej na nim zależy. Fajnie, że ją rozbudowałaś w taki sposób i nie kontynuujesz obrazu zapijaczonej, brudnej skrzatki z kanonu, choć fajnie wykorzystałaś ten motyw młodego Croucha i jej wyrzutów po tym, jak doprowadziła do jego ucieczki i potem go nie rozpoznała.
    Podobała mi się też perspektywa Voldzia - dobrze, że go rozbudowujesz, tym bardziej, że twój jest nieco inny niż kanoniczny. Wiem, że do kanonicznego masz dużo wątów, często to podkreślasz, jak wiele dziur ma jego kreacja i u siebie, jak widzę, starasz się go poprawić po swojemu. Twój przynajmniej nie jest taki bezmyślny i nie goni tylko za Harrym, a ma też swoje inne cele, ma przeszłość i w ogóle... Ma nawet wady - nie potrafi sam stworzyć nowych zaklęć i potrzebuje wykorzystywać innych, choć jest to dla niego uwłaczające. Swoją drogą, bardzo mnie ciekawi, po co wysłał Emily do tamtego kolesia z tą formułką. Będziesz kiedyś nawiązywać do tego motywu? No i fajnie, że pojawiła się Emily, ostatnio mi jej brakowało, bo dawno jej nie było, a to ciekawa postać. Szalona i pogięta, ale ciekawa. I ma tupet, zwraca się do Voldzia jak do kolegi.
    Scena ze Snapem też ciekawa, choć i jego James odpycha. No ale to mnie nie dziwi, w końcu wciąż mu nie ufa. I chyba był zaskoczony tymi faktami o jego przeszłości, mam wrażenie, że niewiele wiedział o swoim ojcu, może nawet go to nigdy nie interesowało, bo nie zależało mu na dobrych stosunkach z nim, skoro od początku ich relacje są takie chłodne i niezręczne.
    Wgl fajny sposób na komunikację przez pisanie w zeszycie ^^. Troszkę jak dziennik Riddle'a. Pewnie wykorzystali jakieś zaklęcie? Pomysł niezły ^^.
    Ogólnie mi się podobało ^^. Jedyne wąty, jakie miałam, to do tego Pokoju Życzeń, bo on raczej nie działał w taki sposób. Ale poza tym - jest okej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pokój Życzeń wybił portal w siódmym tomie, tak w końcu do szkoły dostał się Harry ;) Ja dałam mu tylko trochę więcej rozmachu. Ale więcej o tej koncepcji będzie później, tylko nie wiem jeszcze czy w następnym rozdziale, czy w 27. A James wrócił zwyczajnie, przechodząc przez drzwi. Portalem było tylko okno, tak jak w kanonie obraz.
      (więc wątpliwości to raczej do Rowling, nie do mnie :D)

      Taaak, zaklęcie Emily jeszcze się pojawi. Zresztą, w masce staram się nie urywać żadnych wątków ;)

      Przy Severusie to już nawet nie chodzi o brak zaufania, ale raczej o to, że Snape należy do Śmierciożerców, ludzi, którzy hobbystycznie zabijają mugoli. Jak z kimś takim rozmawiać o karze, którą zaserwował Voldemort, skoro dla Severusa to codzienność?

      Usuń
  2. Witaj,
    właśnie przeczytałam Maskę po raz trzeci :) Przyznam szczerze, że nigdy nie sięgałam do historii, gdzie występują postaci spoza kanonu i Twoja jest pierwsza, trochę odkładałam zabranie się za nią, ale zachęcił mnie opis na ff net.
    Twój James mnie urzekł, mam słabość do takich postaci, podoba mi się także kreacja Emily - jej szaleństwo i wynikająca z niego beztroska. Rozwalił mnie na łopatki fragment, w którym mieszając trampkiem w kałuży krwi Lucjusza próbowała namalować kwiatka :)
    Gdy czytałam Maskę po raz trzeci, przeczytałam również komentarze i Twoje na nie odpowiedzi.
    Fantastycznie nakreśliłaś fabułę i kontynuujesz opowieść odkrywając po kawałku coraz więcej - cieszę się, że pewne rzeczy udało mi się prawidłowo wychwycić (co okazało się po przeczytaniu Twoich odpowiedzi na komentarze), świadczy to jednak nie o przewidywalności opowiadania (taką wątpliwość wyraziłaś w jednej z odp), ale o Twojej zdolności do pisania. W każdym rozdziale uchylasz kolejny rąbek tajemnicy, jednocześnie dając czytelnikowi możliwość połączenia pozornie niezwiązanych ze sobą fragmentów i satysfakcję, gdy okazuje się, że zrobił to z powodzeniem - to trochę jak czytanie kryminału, tylko lepsze :)
    Chociaż jeżeli to, czego się domyślam jest prawdą, to trochę się niepokoję, jak się dla Jamesa cała ta historia zakończy :)
    Oprócz akcji i tajemnicy podoba mi się, jak rozwijają się relacje Jamesa z innymi osobami - głównie ze Snapem, Hermioną (moja ulubiona postać z kanonu) oraz Tonks (tu również podoba mi się Twoja kreacja). Wszystko dzieje się - w moim odczuciu - odpowiednio powoli i naturalnie, na tyle, na ile może w przypadku osoby tak skrzywdzonej i skrzywionej jak James.
    Liczę na to, że w historii pojawi się więcej retrospekcji, które pozwolą na zrozumienie relacji pomiędzy Jamesem i Emily.
    Korci mnie, aby zapytać o jedną kwestię, ale nie będę tego robić w komentarzu, bo nie chciałabym psuć nikomu niespodzianki, jeżeli dobrze zgadłam, ani kierować cudzych podejrzeń na manowce, jeżeli wyobraźnia mnie poniosła :)
    Pozdrawiam serdecznie,
    życzę dużo weny i z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział
    Magda

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, ale chyba rozmawiamy po raz pierwszy? :)
      Zazwyczaj kompletnie nie wiem, co odpowiedzieć na takie miłe komentarze, więc tak ogólnie powiem: bardzo się cieszę i dziękuję za miłe słowa.
      hm, to może zapytasz na mailu? wiedzma.pl@gmail.com ;) Nie obiecuję, że odpowiem, staram się raczej nie spojlerować, ale chętnie posłucham teorii spiskowych :D
      Postaram się jakoś zebrać w sobie i go napisać :)

      Usuń
  3. Hej! Witaj!
    Nie wiem,czy pamiętasz, ale zgłaszałaś się do mnie po ocenę - przeskoczyc-rekina.mylog.pl.
    Ocena jest (-: Chcę jeszcze krótko przeprosić za czas oczekiwania i jakość oceny - proszę o litość ze względu na problemy z internetem i systemem.
    Pozdrawiam
    lel

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak zwykle swietnie. Naoczatku miałam mieszane uczucia, gdy zaczęłaś opis voldemorta z zupełnie innej perspektywy niz ktokolwiek, ale szczerze mowiac, teraz coraz bardziej mnie to przekonuje. Ba, uwazam Cie za jeszcze genialniejsza ze względu na odwagę, jak i jakość kreacji tej postaci. Spodobało mi sie, ze wg Ciebie voldemort ma te mała ułomność, to jest przekonujące, tłumaczy, dlaczego moze byc jeszcze bardziej bezwzględny, okrutny... Pewnie nie moze tego przeboleć.. Mysle tez, ze sama psychoanaliza wyszła zgrabnie. Co do Jamesa, nie zrozumiałam, jakim cudem był w pierwszym fragmencie w Pokoju życzeń, skoro chyba jeszcze nie wrócił do hogwartu. Za to jego rozmowa z mruzka... Nigdy nie pomyślałam, ze w jakimś sensie faktycznie skrzatka jest współodpowiedzialna za powrot czRnego pana, naprawde słuszna refleksja... James ma troche racji co do Dumbeldore'-a, ale mysle,ze jego niechęć jest spowodowana faktycznie głownie tym, ze nie jest Harrym... I jest to smutne, bo wlasciwie dumbledore działał nawet w sadze troche tak, jak kazał Macchiavelli... Ech, ciężka sytuacja. Zaciekawił mnie bardzo watek ostatni, z dziennikiem, nie sądziłam, ze bedzie on odpisywal,ze tak powiem. Czyli ze ta tajemnicza mocą Jamesa jest lewiatan? No, czeka, na rozwiniecie, bo zapowiada sie jeszcze ciekawiej niz wczesniej. Troche Abraklo mi ukochanej Tonks, ale mam nadzieje, ze mi to wynagrodzisz. Zapraszam na nowosc na zapiski-condawiramurs.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Co do Jamesa, nie zrozumiałam, jakim cudem był w pierwszym fragmencie w Pokoju życzeń, skoro chyba jeszcze nie wrócił do hogwartu."
      Mrużka zabrała go do szkoły ;)
      Hm, raczej magia Jamesa została tak nazwana, trochę przypadkowo... ale słowa mają moc :)
      James jest rozżalony, każdego by ocenił surowo, padło na Dumbledore'a - bo jego wspomniała skrzatka.
      Dzięki za komentarz.

      Usuń
    2. ok, to ma sens, a potem z powrotem do Snape'a?James jest zawsze rozżalony, ale trudno się dziwić właściwie. zapraszam na nowość na odnalezcprzeznaczenie.blogspot.com

      Usuń
  5. Cześć,
    od jakiegoś czasu zbieram się w sobie, aby zapytać:
    czy można w najbliższym czasie spodziewać się kolejnej części? :)
    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aj, właśnie patrzyłam, że niedługo mi miesiąc minie. Kolejny rozdział napisany jest w 3/4 (ramoncia może potwierdzić :D), ale kompletnie nie mam czasu, żeby go dokończyć. Postaram się jakoś w tym tygodniu do tego zabrać ;)

      Usuń
    2. Dziękuję za odpowiedź, teraz łatwiej będzie mi czekać :)

      Usuń