Betowała ramoncia, dziękuję!
Nie było drogi. Nawet ścieżki.
Nie było też domu. Właściwie Tonks znalazła tylko wąskie jezioro, ciemne jak
burzowe niebo. Brenda ostrzegła dziewczynę, aby nie podchodziła zbyt blisko
brzegu, bo w wodzie mieszka jakiś endemiczny gatunek potwora. Tonks czekała
więc w pewnej odległości od brzegu, marznąc i zastanawiając się, czy nie
pomyliła miejsca spotkania. Co jakiś czas wyciągała zegarek z kieszeni,
otwierała kopertę i sprawdzała czas.
Dostała go od mamy na piętnaste
urodziny, a na jego wieku wygrawerowane zostały krótkie życzenia. Patrzenie na
niego przypominało trochę grzebanie palcami w rozjątrzonej ranie. Przez zegarek
nie mogła przestać myśleć o kłótni z Andromedą sprzed paru godzin. Ciągle
słyszała jej słowa, jak złe proroctwo wygłoszone w nieodpowiedniej chwili.
Zginiesz przez swoje tajemnice.
Tonks wepchnęła przedmiot do
kieszeni i kopnęła jakiś kamień tak mocno, że wpadł do jeziora. Pod wodą nagle
się zakotłowało, tuż pod powierzchnią zalśnił łuskowaty grzbiet i po chwili
kamień wyleciał na brzeg, jakby wypluty ze wstrętem.
A Tonks uświadomiła sobie, że
jest tak zmęczona i nieszczęśliwa, że nawet nie ciekawi jej, co się stało.
– Przestraszysz Glen –
powiedziała Brenda, wynurzając się z nicości.
– Glen – powtórzyła Tonks,
wpatrując się w kobietę z lekkim oszołomieniem.
Brenda założyła błękitną szatę z
delikatnym, białym haftem na rękawach, która w niczym nie przypominała
aurorskiego uniformu. Tonks wcześniej jakoś nie przyszło do głowy, że kobieta
mogła mieć ubrania inne niż służbowe. Po prostu jej nie pasowały.
– To dobre imię – stwierdziła
Brenda i uniosła jedną brew.
– Co?
– Glen.
Tonks przez chwilę patrzyła na
nią bez zrozumienia, aż w końcu potrząsnęła głową.
– Nieważne. Możemy porozmawiać?
Brenda pokiwała głową, sięgnęła
do mieszka przy pasie i wyciągnęła z niego żółtawe kłącze. Przełamała je na pół
i jedną część podała Tonks.
– Dobrze ci zrobi – stwierdziła,
a dziewczyna przytaknęła bez przekonania. – Chodźmy.
Korzeń miał gorzkawy posmak i
trochę kołowaciał od niego język. Tonks gryzła go jednak posłusznie, kiedy
Brenda przeprowadzała ją przez kolejne zabezpieczenia ustawione wokół jej domu.
Nie było to trudne, wystarczyło, że kobieta położyła dłoń na ramieniu aurorki.
Tonks czuła, jak kolejne czary oblepiają ją, identyfikują i przepuszczają.
Brenda musiała mieć jeszcze większą paranoję od Moody'ego.
Domek okazał się malutki i w
całości zbudowany z nieotynkowanego kamienia. Na jego dachu rosła trawa, przez
co wyglądał trochę jak jeszcze jeden pagórek pośród wszechobecnych wzgórz. Na
progu, w otwartych drzwiach, leżał stary owczarek szkocki, który podniósł wąski
łeb i zamerdał, gdy przyszły. Oczy miał pokryte bielmem i Tonks stwierdziła, że
prawie na pewno był ślepy. Ukradkiem wyrzuciła przeżuty korzeń w trawę i
przeszła nad psem ostrożnie, starając się nie nadepnąć na jego ruchliwy ogon.
Pomieszczenie było ciemne, ale
przytulne. Na podłodze leżał gruby dywan, a na jednej ze ścian, tuż nad stołem,
zostały powieszone liczne fotografie. Tonks spojrzała na ruchliwe postacie,
próbując zgadnąć, kto jest kim. Wiedziała, że Brenda miała liczną rodzinę, choć
nikt nie mówił o tym zbyt chętnie. Wśród aurorów rozmowy o bliskich były objęte
czymś w rodzaju tabu. Oczywiście nikt nie wierzył, że wspominanie na patrolu
czyjegoś imienia może sprowadzić na tę osobę nieszczęście, ale... Lepiej było
nie robić tego zbyt często.
Kiedy Tonks oglądała zdjęcia,
Brenda postawiła czajnik na zwykłym, trochę starodawnym piecu. Rozpaliła
różdżką ogień i podeszła do stołu, wskazując dziewczynie drugie krzesło. Tonks
usiadła naprzeciwko niej i nagle poczuła się bardzo skrępowana. Zaczęła skubać
rękaw szaty, unikając rozbawionego wzroku kobiety.
– Mieszkasz tu? – zagaiła
wreszcie.
– Od niedawna. Ale nie przyszłaś
tu, żeby mnie o to spytać, prawda?
Tonks wzruszyła ramionami.
– Nie. Chyba potrzebuję pomocy.
– Nie jestem już aurorem –
stwierdziła Brenda łagodnie.
– Tak, ale... to nie jest
zadanie z Biura – wykrztusiła dziewczyna i spojrzała na nią niepewnie.
Kobieta pokiwała głową. Nie
wydawała się zaskoczona.
– Przecież wiem, Biuro nie
prowadzi teraz żadnych spraw.
Tonks znów spuściła wzrok, ale
dla odmiany zaczęła liczyć sęki w deskach, z których zbity był blat stołu. Nie
mogła jednak ani skupić się na rozmowie, ani na Brendzie, bo ciągle słyszała w
głowie słowa matki.
Zginiesz, zginiesz, zginiesz.
Czemu musisz być taka głupia?
– Chcę pojechać do Brazylii –
powiedziała. – Jak najszybciej. Ale nie mogą o tym wiedzieć inni aurorzy, ani
nasi, ani ich. – Nagle spojrzała na Brendę hardo, przygotowując się na pytanie,
dlaczego tak kombinuje.
– Kup sobie zwolnienie od
uzdrowiciela – stwierdziła kobieta spokojnie. – Najlepiej od któregoś z Munga.
Tylko musisz najpierw sprawdzić, który bierze łapówki. Poszperaj w aktach, a
jak znajdziesz jakiegoś podejrzanego o to, idź do niego i go postrasz. Niech ci
da jakieś nazwiska. Jak będziesz miała szczęście, to wyda kogoś, o kim
ministerstwo jeszcze nie wie. I zmień mu pamięć na końcu, tak na wszelki
wypadek, że niby naprawdę przyszłaś chora. Oni zresztą często sami o to proszą,
dzięki temu nawet pod veritaserum mogą bujać.
Tonks wpatrywała się w nią
szeroko otwartymi oczami.
– Ty tak robiłaś? – spytała
wreszcie.
– Byłam aurorem przez
pięćdziesiąt lat – odparła Brenda wymijająco.
Woda w czajniku się zagotowała,
więc kobieta wstała, żeby zalać herbatę. Tymczasem pies stwierdził, że znudziło
mu się warowanie w drzwiach i podszedł do Tonks, by trącić ją w kolano chłodnym
nosem. Pogłaskała go po karku, nie odrywając wzroku od kobiety.
– Świstokliki
międzykontynentalne są strasznie drogie – wymamrotała wreszcie. – Pytałam w
biurze podróży. Poza tym do Brazylii mają je tylko w czasie karnawału, teraz
mogę skoczyć najwyżej na Haiti.
– Znajdź przemytników i
zarekwiruj ich nielegalne świstokliki. – Brenda postawiła przed nią kubek z
herbatą i toporną cukiernicę.
– Myślałam, że oni używają
statków.
– Bo to tańsze, no i świstokliki
są zawodne. A poza tym te dalekiego zasięgu wariują przy przenoszeniu zaklętych
przedmiotów. Weźmiesz powiększoną magicznie torbę, a deportujesz się w połowie
na Kubie, a w połowie na Madagaskarze. Kurierzy tak przerzucają tylko klejnoty
i rzadkie składniki, bo to jedyne, co się opłaca. Artefakty już się sprowadza
normalnie, mugolskimi środkami. Nie uczyli cię o tym w szkole?
Tonks uświadomiła sobie, że
właśnie wsypuje do herbaty siódmą łyżeczkę cukru.
– Uczyli, tylko niekoniecznie
słuchałam – przyznała. – Nie wiedziałam, że nie można mieć przy sobie niczego
magicznego.
– Powiedzieliby ci, jakbyś
naprawdę kupiła ten świstoklik z biura podróży. Odradzają nawet zabierać
różdżkę. Kiedyś to był spory kłopot, ale teraz są... te... – Brenda zamilkła na
moment, a Tonks jej nie popędzała. Mieszała przesłodzoną herbatę bezmyślnie. –
Te... Samoloty? Tak się to mówi? Te mugolskie. Więc idziesz do biura i zdajesz
bagaż tak na parę dni przed terminem świstoklika, a oni wysyłają jakiegoś
młokosa, żeby poleciał tam i zostawił rzeczy w ich tamtejszym biurze.
– To może ja po prostu polecę
samolotem?
Brenda uśmiechnęła się miękko.
– Wiesz, że to są strasznie
wielkie metalowe skrzynie, które latają bez żadnej magii?
Tonks momentalnie minęła ochota
na wypróbowywanie mugolskich środków komunikacji.
– No i nie znam tam nikogo, w
Brazylii znaczy – wyrzuciła w końcu to, co dręczyło ją najbardziej. – Nawet nie mówię po portugalsku.
Brenda zamyśliła się i
spoważniała nagle.
– Idź do najgorszej dzielnicy i
złap jakiegoś dzieciaka – stwierdziła wreszcie. – Jeśli będziesz nim potrząsać
dostatecznie długo, w końcu zaprowadzi cię do kogoś, kto zna angielski. I
pewnie będzie należał do jakiegoś gangu.
W końcu Tonks westchnęła.
– Miałam nadzieję, że po prostu
kogoś stamtąd znasz – przyznała.
***
Harry wlókł się krok za krokiem
po opustoszałym korytarzu. Hogwart wczesnym rankiem był cichy i kompletnie
wyludniony. Nawet portrety spały naprawdę, korzystając z ostatnich chwil
spokoju. Potter szedł powoli, z miotłą w jednej ręce, na przemian kichając i
ziewając. Po treningu był całkowicie zziębnięty, a fakt, że od prawie dwóch
tygodni ani razu się nie wyspał, nie poprawiał mu humoru. Choć nigdy by się do
tego nie przyznał, powoli zaczynał mieć dosyć quidditcha.
Angelina stwierdziła, że skoro
przez szlaban nie może uczestniczyć w treningach reszty drużyny, będzie musiał
nadrabiać je rankiem razem z nią. Przez to co drugi dzień zwlekała go z łóżka o
świcie i zaciągała na boisko. Początkowo towarzyszył im Ron, ale w końcu się
poddał, a Harry niezbyt mu się dziwił. Sam tęsknił za czasami, kiedy nie musiał
budzić się przed szóstą. Angelina zagroziła jednak, że albo to, albo wylatuje z
drużyny. Miała przy tym taką minę, że nie odważył się z nią kłócić.
Pocieszała go jedynie myśl, że
dzisiaj był piątek i ostatni dzień jego szlabanu. Od października wszystko
miało wrócić do normy.
Stanął na klatce schodowej i
popatrzył z niechęcią w górę. Nie chciało mu się wspinać do pokoju wspólnego,
szczególnie że zaraz i tak musiał zejść na lekcje. Z drugiej strony i tak
powinien odnieść Błyskawicę i zabrać podręczniki…
Później, pomyślał, rozcierając
zdrętwiałe ramię.
Po chwili wahania ruszył do
kuchni, bo była bliżej i oferowała gorącą kawę. Ostatnio bywał tam
często, ponieważ Filch ciągle wysyłał go, żeby przyniósł mu jakiś napój lub
przekąskę. I tak latanie na posyłki było najmilszą częścią szlabanu. Kiedy
woźny odkrył, że przez przypadek zyskał prawie pełnoetatowego pomocnika,
praktycznie zrobił sobie urlop. Jego praca po południu polegała głównie na
wydawaniu rozkazów, czytaniu podejrzanych gazet i narzekaniu, że Potter nie
potrafi czegoś zrobić. Harry już po pierwszym dniu stwierdził, że Flich
powinien ożenić się Umbridge – dogadaliby się doskonale.
Może Potter lepiej znosiłby
szlaban, gdyby nie uważał go za skrajnie niesprawiedliwego. Nie zrobił w końcu
niczego złego, zwyczajnie chciał pogadać. Jasne, skończyło się na bójce, ale to
nie on zaczął. Profesor McGonagall okazała się jednak głucha na racjonalne
argumenty, a w dodatku zaskakująco surowa. Harry i Ron zgodnie doszli do
wniosku, że musiał w tym maczać palce Snape. Hermiona stwierdziła, że
zwariowali i niedługo zaczną go obwiniać nawet o gradobicie.
Jakakolwiek była przyczyna, w
efekcie życie Harry’ego zmieniło się w katorgę. Rano wstawał, aby potrenować, później
szedł na lekcje, następnie meldował się u woźnego, żeby w nocy byle jak napisać
zadane wypracowania i na końcu złapać parę godzin snu. Nie miał ani siły, ani
chęci, żeby drążyć sprawę Jamesa czy swojej ostatniej wizji. Właściwie nie miał
ani siły, ani chęci na nic, pomijając aktualnie dobrą kawę. Jedyną miłą
niespodzianką, która spotkała go przez ostatnie pół miesiąca była wiadomość, że
Malfoy nie będzie grał w najbliższym meczu quidditcha. Miała go zastąpić jakaś
trzecioklasistka, co bardzo martwiło Angelinę, bo mała ponoć latała lepiej od
niego. Harry jednak nie narzekał.
Stanął przed obrazem z owocami,
kichnął, połaskotał gruszkę i poczekał, aż zamieni się w klamkę. Następnie
wszedł do kuchni, odruchowo ściągając okulary, bo jak zwykle zaparowały. W
pomieszczeniu było o wiele cieplej niż na wychłodzonym korytarzu. Oparł Błyskawicę
o stół, żeby wygodnie przetrzeć szkła, i przesunął rozkojarzonym wzrokiem po
kuchni. Dopiero wtedy zorientował się, że przy największym palenisku siedział
James.
Czy też raczej pół siedział, pół
leżał, wygodnie wciśnięty w kąt pomiędzy kominkiem i ścianą. Pod plecami miał
wielką, puchową poduszkę, przy lewej ręce taboret, na którym stał talerz
kanapek, a na kolanach książkę.
Harry wsunął okulary na nos.
Przez chwile patrzył na Rainbowa całkowicie zaskoczony. James również wydawał
się mocno zdezorientowany. Impas przerwała skrzatka, która przepchnęła się koło
Harry’ego ze stosem talerzy w rękach.
– Cześć – powiedział Potter, w
końcu decydując się podejść bliżej. – Dawno cię nie widziałem… – urwał, bo
przypomniało mu się, że ostatnim razem się bili.
James musiał pomyśleć o tym
samym, bo podrapał się po karku wyraźnie skrępowany.
– Taa – wymamrotał. – Robię
sobie wakacje.
A ja noszę mopy za
psychopatycznym cieciem, pomyślał Harry nagle zirytowany.
– Fajnie ci – stwierdził. –
Chętnie bym się zamienił.
James uciekł spojrzeniem w bok.
Po chwili machnął dłonią niezręcznie nad talerzem.
– Częstuj się.
Harry nie protestował,
szczególnie, że przyjemne zapachy roznoszące się po kuchni uświadomiły mu, jak
bardzo jest głodny. Usiadł na niskiej ławie
i sięgnął po kanapkę. Czuł się niezręcznie, choć sam nie wiedział dlaczego.
James sięgnął znów po książkę, jakby nie wiedział, co zrobić z rękami. Harry
mimowolnie spojrzał na jego dłonie.
Były czyste, bez żadnych skaz i
blizn. A przecież pamiętał, jak wyglądały przed dwoma tygodniami. Harry mógł
więc albo przyjąć, że wszystko mu się przywidziało, albo James ukrywał je za
pomocą jakiejś magii. Powinien spytać Hermiony, ona pewnie wiedziałaby, czy to
możliwe. Potter nie chciał jednak dzielić się swoimi wątpliwościami z przyjaciółmi,
choć znowu nie był pewien, dlaczego. Tak jak wtedy, gdy nie potrafił
przyznać im się, że Umbridge pocięła mu rękę na szlabanie, po prostu wydawało
mu się to niewłaściwie.
Przeżuwał kanapkę mechanicznie,
zastanawiając się, jak zacząć rozmowę, żeby nie skończyła się kolejną awanturą.
Nie, żeby ostatnia była z jego
winy…
Najbardziej przeszkadzało mu to,
że znajdowali się w tłocznej, pełnej skrzatów kuchni. Było to raczej kiepskie
miejsce na zadawanie takich pytań, jak: kim ty w ogóle jesteś? Co miałeś na
łapie? Czemu Voldemort się wtedy wściekał?
Jednak milczenie go męczyło. W
końcu więc spróbował powiedzieć coś w miarę neutralnego:
– Dobra? – spytał, wskazując na
książkę niezręcznie.
James skinął głową.
– Genialna.
– O czym?
– To najbardziej realistyczny
opis wojny, z jakim się spotkałem – stwierdził po chwili zastanowienia. – Nic
nie ma w nim sensu.
– Aha?
– A główny bohater to kompletny
wariat – kontynuował James, ale jego głos brzmiał dziwnie pusto. – I jest ze
wszystkich najnormalniejszy. Właściwie całkiem go lubię. – Spojrzał na
Harry’ego i pierwszy raz się uśmiechnął, choć jakby bez przekonania. – Kiedy
będę musiał się przedstawić fałszywym nazwiskiem, to wezmę sobie Yossariana.
James Yosarrian. Nie, lepiej Syriusz. Syriusz bardziej pasuje.
– Syriusz Yossarian – powiedział
Potter. Przez chwilę obracał te słowa w myślach. – Bez sensu – zawyrokował
wreszcie. – Nie wyglądasz na jakiegoś Yossariana. Co to w ogóle za nazwisko?
– To nazwisko Yossariana –
odparł James odruchowo. Nagle potrząsnął głową, jakby chciał coś z niej
wyrzucić. – Zresztą, to nieważne. Co tam się działo w szkole, jak mnie nie
było?
– Nic nowego. – Harry wzruszył
ramionami. – Tylko Umbridge coraz bardziej się rządzi. Minister wydaje jakieś
bzdurne dekrety, żeby mogła pomiatać resztą nauczycieli.
– Facetowi ostatnio odbiło, nie?
– Taa, boi się przyznać, że
Voldemort wrócił, więc ciągle coś odwala…
Umilkł i znowu zapadła pomiędzy
nimi niezręczna cisza. Tym razem jednak przerwał ją James. Zamknął książkę i
przez chwilę obracał ją w dłoniach.
– Wiesz, skoro nie zapowiada
się, żeby Umbridge wyleciała… A na pewno nie będzie nas uczyć, to może ten.
Pamiętasz, że mówiłem ci kiedyś, że brakuje mi kogoś do pojedynkowania się?
Znaczy, do ćwiczeń? Więc jakbyś był nadal chętny…
– Jak będę miał jakiś luz, to
czemu nie. Tylko nie teraz – zgodził się, stwierdzając, że lepszej okazji do
pogadania z Jamesem w cztery oczy raczej nie znajdzie. – Mam to traktować jak
przeprosiny? – spytał wesoło.
Rainbow spojrzał na niego,
unosząc jedną brew do góry.
– Chyba śnisz.
***
Kot Zabiniego się nudził. W
ciągu paru minut zdążył wywlec spod łóżka zapomnianą przez wszystkich
skarpetkę, która wyglądała jak wełniany koszmar alergika, wywrócić kałamarz na
szafce Notta i zamordować jakąś zagubioną ćmę. Przez chwilę jeszcze ostrzył
pazury na jednym z materacy, nim w końcu wskoczył na łóżko i położył się przy
Draco, mrucząc gardłowo. Chłopak podrapał go za uszami, nawet nie otwierając
oczu.
Po lekcjach Malfoy przyszedł do
dormitorium i położył się, choć nie zamierzał spać. Po prostu nie miał ochoty
robić niczego, więc równie dobrze mógł te godziny przeleżeć, tak jak wczoraj,
przedwczoraj i przez resztę dni, których nie potrafił nawet policzyć. Wszystko
inne było bezsensowne.
Codziennie rano budził się,
szedł na zajęcia, a po nich kładł się do łóżka. Zadania domowe odrabiał za
niego Goyle. Czasami Pansy zmuszała Malfoya, żeby zjadł coś po drodze i umył
się, ale nawet jej powoli zaczynało brakować sił. Uważała chyba, że Draco
zachowuje się tak absurdalnie, żeby zrobić jej na złość.
A jemu zwyczajnie przestało
zależeć. Nie wiedział, kiedy śni, a kiedy nie, przestał też odróżniać
wspomnienia. Nie miał pojęcia, czy konkretną czynność wykonał we śnie, tuż
przed kolejną śmiercią, czy na jawie. Czy jadł naprawdę tego kurczaka, czy
sobie to wymyślił? Czy strona w podręczniku, którą przeczytał, zawierała
prawdziwe informacje, czy wyśnione bzdury? Czy Nott obiecał mu pomóc z klątwą,
czy ich rozmowa była tylko kolejnym majakiem?
Wszystko straciło sens, więc
Draco robił tylko to, co było konieczne. Starał się przy tym nie prowokować
swojej podświadomości, nie dawać jej pretekstu. Dlatego nie opuszczał zajęć,
omijał z daleka Pottera i nauczycieli, a przede wszystkim unikał konfliktów.
I jakoś to działało, jakby nuda
koiła jego zniszczony umysł, uciszała koszmary. Może. Nie potrafił powiedzieć,
czy śnił ich więcej czy mniej, odkąd zaczął tak się zachowywać, bo stracił
panowanie nad czasem, popieprzyła mu się chronologia i nawet jakby chciał, nie
potrafiłby niczego przeliczyć.
W ciągu długich, monotonnych
godzin marzył o śmierci, tej jednej, prawdziwej. A ostatnio o pocałunku
dementora, tak na wszelki wypadek.
– Degenerujesz mojego kota –
powiedział zamiast przywitania Blaise. Usiadł na krawędzi łóżka i Draco poczuł,
jak ugina się materac. Chłopak otworzył jedno oko niechętnie, ale nic nie
odpowiedział. Kocur leżący pomiędzy nimi zamruczał jeszcze głośniej.
– Wszyscy się o ciebie martwią –
stwierdził Zabini rzeczowo. Wyraz twarzy miał przy tym jak zwykle obojętny. –
Nawet Nott, a on ciebie nie znosi.
Draco wzruszył ramionami, co
wyglądało bardziej na wzdrygnięcie niż świadomy gest.
– Jeśli chciałeś zwrócić na
siebie uwagę, to już ci się udało. Teraz możesz powiedzieć, o co chodzi – w
głosie chłopaka zabrzmiała lekka drwina. – Czy zamierzasz się dramatycznie
głodzić, dopóki sami na to nie wpadniemy?
– Odpuść – wymamrotał Draco,
drapiąc kota za uchem. – To i tak nie ma sensu.
– Co?
– Rozmowa.
Była bezsensowna, bo Malfoy nie
wiedział, czy jest prawdziwa. Równie dobrze Blaise mógł za chwilę wyciągnąć
widelec i przekłuć mu gardło. To byłoby nawet ciekawe, nigdy jeszcze nie
umierał od widelca.
Zabini przymknął oczy, co u
niego oznaczać mogło albo znużenie, albo wściekłość. Po dłuższej chwili spytał:
– Chodzi o te plotki o twoim
ojcu?
To wyrwało na chwilę Malfoya z
apatii. Uniósł się na łokciu, a kot syknął gniewnie, zirytowany nagłym ruchem.
– Jakie plotki?
– Że miał kłopoty…
– Kłopoty.
Zabini patrzył na niego przez
chwilę martwo, jakby się nad czymś zastanawiał.
– Ale już ich nie ma. Jakieś
finansowe bzdety – dokończył swobodnie. – Myślałem, że cię to gryzie.
Draco pokręcił głową, czując
nagłą ulgę. Opadł znów na poduszki i wbił wzrok w okno dormitorium.
***
Jej dotyk bolał, podobnie jak
woda ściekająca po plecach i brzuchu. Starał się nie krzywić, nie wzdrygać, w
zasadzie nie reagować, żeby nie zmartwić żony. I tak wyglądała na udręczoną, a
on nie znajdował słów, którymi mógłby ją pocieszyć. Wszystkie były albo zbyt
banalne i głupie, albo zbyt niebezpieczne, aby wypowiadać je na głos.
Narcyza myła jego plecy,
siedząc na skraju wanny. Jej milczenie ciążyło mu w tej chwili bardziej
niż cokolwiek innego. Siedząc skulony nie mógł dojrzeć twarzy kobiety.
Czy brzydziła się go? Czy nim gardziła? Pożałował, że przed kąpielą wyciągnął
magiczne oko.
Przez ostatni czas prawie nie
rozmawiali. Mówili do siebie oczywiście, ale wszystkie te kwestie były błahe,
jakieś sztuczne, jakby odczytywali fragment kiepsko napisanego dramatu. W
dodatku unikali tematów takich jak Czarny Pan, ich przyszłości, jego blizn –
wszystko stało się nagle tabu. A Lucjusz bał się je złamać.
Udawał, że to zwykła ostrożność,
że Malfoy Manor nie należy już do niego, a sam przecież jest wciąż w niepewnej
sytuacji. To były ważne, rozsądne powody. Przede wszystkim jednak się wstydził.
Kiedy przystępował do
Śmierciożerców, obiecał Narcyzie, że cokolwiek zrobi, nigdy jej nie narazi. Był
młody, głupi i myślał, że to możliwe. Pierwszy raz zwątpił w to, gdy urodził
się Draco. Trwała wtedy wojna, coraz bardziej krwawa. Ministerstwo przegrywało,
więc stało się jeszcze bardziej zdesperowane i okrutne. Zakonnicy
niewiele im ustępowali, podobnie jak inne grupy bojowe. A on stał wtedy nad łóżkiem,
w którym leżała jego żona z niemowlęciem, i zastanawiał się, jakim cudem ma ich
ochronić.
Większość Śmierciożerców była
anonimowa, ale nazwisko Malfoy wykorzystywano do celów
propagandowych. Choć aurorzy nic nie mogli mu udowodnić, wszyscy
wiedzieli, że służy Czarnemu Panu. Nie obawiał się aresztowania, bo był zbyt
wpływowy i bogaty, aby ministerstwo odważyło
się go ruszyć. Za to śmiertelnie bał się, że jakiś szaleniec wpadnie na
pomysł, żeby porwać jego żonę i syna, a może i ich zabić po to, aby go osłabić.
Nie brakowało wariatów w tych nieformalnych, bojowych grupach, od których
zaroiło się w Anglii. Większość twierdziła, że walczy ze Śmierciożercami, choć
na dobrą sprawę nie byli od nich lepsi. Na jednego dobrego człowieka przypadało
pięciu popaprańców, którzy wykorzystywali wojnę, aby bezkarnie kraść i
mordować, tym chętniej, że czuli się przy tym moralnie nieskazitelni.
Wysłał żonę z synem do Francji
dwa tygodnie później, do swojej dalekiej rodziny. Zaskoczyło go tylko, że
Narcyza nieszczególnie protestowała. Zrozumiał wszystko po miesiącu, gdy
wróciła sama. Powiedziała mu, że Draco jest bezpieczny, a jej tak łatwo się nie
pozbędzie. Pokłócili się wtedy.
Właściwie awanturowali się
ciągle, ale i tak było to lepsze od tej nużącej ciszy lub sztucznych rozmów.
Później, już po upadku Czarnego
Pana, Lucjusza zaczęły dręczyć wyrzuty sumienia. Wstydził się tego, że nie
potrafił kochać swojego syna zaraz po jego urodzeniu i tego że oddał go
stryjecznej siostrze jakiegoś dalekiego kuzyna, porzucił jak zbędny balast.
Draco był przypadkowym dzieckiem, z którego długo nie potrafił się cieszyć.
Może dlatego przez następne lata próbował zrekompensować chłopcu to, czego
malec i tak nie mógł pamiętać. Ważne było, że pamiętał Lucjusz.
Narcyza zajęła się ponownym
namydleniem jego skóry i mimowolnie wzdrygnął się, kiedy zbyt mocno nacisnęła
na ramiona.
– Wybacz – powiedziała cicho, a
jej głos był idealnie obojętny.
Ponownie zastanowił się, co o
nim teraz myśli. Kaleka…
Snape stwierdził, że po jakimś
czasie blizny przestaną być tak wrażliwe, a jego organizm słaby. Nie
sprecyzował jednak, kiedy to nastąpi, bo chyba sam nie wiedział. Tymczasem
Lucjusz z każdym dniem czuł się coraz bardziej upokorzony, a momentami i
pokonany przez rzeczy, o których wcześniej nawet nie myślał. To, że tracił
równowagę przy chodzeniu, a zwyczajne stanie męczyło go jak maraton, że nie
potrafił sam wyjść z wanny, a czasami nawet podnieść się z łóżka. Martwiły go
zawroty głowy, które pojawiały się, gdy zbyt gwałtownie nią poruszył.
Denerwowało, że oko obracające się w oczodole obciera skórę, a samo noszenie
szaty jest uciążliwe jak tarzanie się w pokrzywach. Własna słabość przygnębiała
go, przerażała lub doprowadzała do szału. Nigdy wcześniej nie czuł się tak…
bezbronny.
Bezużyteczny, pomyślał.
Nie potrafił ochronić własnej
żony ani dziecka, ba, sam sprowadzał na nich zagrożenie. Być może śmierć.
Lucjusz nie był naiwny, wiedział, że Czarny Pan nie przebacza. Mógł powstrzymać
swój gniew na moment, jeśli było to dla niego opłacalne, ale nigdy nie zapominał.
I na pewno nie miał oporów przed wymordowaniem rodzin ludzi, których zamierzał
ukarać.
Lucjusz odruchowo zacisnął
dłonie w pięści.
Nie pierwszy raz zastanowił się,
czy było warto. Kiedy przystępował do Śmierciożerców nie miał ani cienia
wątpliwości – jego świat ginął przez szlamy, słabych, uległych polityków i
zdrajców krwi. Przez całą naukę w Hogwarcie obserwował, jak tradycje są
deptane, a nazwiska starych rodów zeszmacane przez osoby, które mogłyby być
najwyżej niewolnikami prawdziwych czarodziejów. Przebrnąć przez szkołę pomogła
mu tylko świadomość, że jego ojciec też ją ukończył. Choć pewnie za jego
czasów Hogwart był inny. Lucjusz żałował, że w nie mieli szansy nigdy o tym
porozmawiać. Jego ojciec zginął, gdy chłopiec miał siedem lat, na rok przed
tym, jak zakazano pojedynków magicznych na śmierć i życie. Malfoy prawie go nie
pamiętał. Kojarzył słabo, że mężczyzna był wysoki, ale jego twarz znał już z
portretu, nie wspomnień. Wydawało mu się, że mieli dobry kontakt, ale był tego
pewien. Chyba często rozmawiali, bo Lucjusz pamiętał, jak zszokowało go, gdy
jego przyjaciel powiedział, że do własnego ojca nie wolno mu odzywać się bez
pytania. Na pewno to mężczyzna pierwszy raz wytłumaczył Malfoyowi, czym jest
brudna krew.
Szlama to dziecko czarodzieja i
zwierzęcia, przypomniał sobie Lucjusz.
Kiedy był młody, wydawało mu się
to ważne. Chciał oczyścić świat z tej hołoty, a przynajmniej doprowadzić do
tego, aby była traktowana odpowiednio, jak skrzaty lub inni podludzie. Teraz
zwątpił, czy to ma sens. Mugolaków i czarodziejów półkrwi było za dużo,
rozplenili się jak zaraza. I w gruncie rzeczy, nieszczególnie zawadzali. Dopóki
parzyli się pomiędzy sobą i nie próbowali wnosić swych herezji do domów
prawdziwych ludzi, można było żyć koło nich. Może ze wstrętem, może z żalem, że
właśnie kończy się świat magii, ale bezboleśnie. Czy warto było dla jakiejś
mrzonki ryzykować życiem Narcyzy, znosić tortury, narażać się codziennie na
gniew szalonego czarnoksiężnika? Lucjusz z każdym dniem wątpił w to coraz
bardziej. Przerażało go jednak, że zaczyna myśleć jak zdrajca. Czarny Pan
zaglądał do jego umysły częściej niż kiedykolwiek, mimochodem, zawsze jakby
przy okazji. Pewnie szukał pierwszych oznak nielojalności. Lucjusz bał się, że
je znajdzie. I tym razem go zabije. Powoli, bo tak kończą zdrajcy.
Im dłużej Malfoy zwlekał z
decyzją, tym bardziej ryzykował. Musiał znaleźć jakieś rozwiązanie szybko,
zanim Czarny Pan zrozumie, że w ogóle go szuka. Malfoyowi przychodziły do głowy
tylko dwie osoby, które mogłyby mu pomóc. Zabini jednak szybko odrzucił, była
zbyt słaba, aby mierzyć się z Voldemortem i nie sądził, aby dla niego odważyła
się tak zaryzykować. Pozostawał więc właściwie tylko Dumbledore.
Ten plan był tak absurdalny, że
nawet mógł się udać. Dyrektor szczycił się tym, że daje ludziom drugą szansę, a
nawet jeśli były to tylko puste zapewnienia – na pewno nie pogardziłby wiedzą,
jaką Malfoy mógłby mu zaoferować. Był przy tym na tyle potężny, aby zapewnić
ochronę jego rodzinie. Jedynym problemem pozostawało to, czy uwierzyłby
Lucjuszowi, nawet gdyby temu udało się jakoś z nim skontaktować. Pewnie
wszedłby do umysłu mężczyzny tak, jak Czarny Pan… Na samą myśl Malfoya
przechodziły dreszcze. Poza tym, gdyby się na to zdecydował, na zawsze już zostałby
wyrzutkiem. Stare rody by go wyklęły, a reszta nigdy nie zaakceptowała – nie po
tym, co robił w czasie pierwszej wojny. Ale Draco i Narcyza byliby bezpieczni.
W dodatku Lucjusza
dręczyło wrażenie, że już kiedyś rozmawiał z Dumbledore’em o tym, choć było to
niemożliwe.
– Znowu odpłynąłeś – powiedziała
Narcyza, podając mu rękę. Wzdrygnął się, pokręcił głową i podniósł gwałtownie,
łapiąc za krawędź wanny. W pewnym momencie stracił jednak równowagę i kobieta
złapała go za ramię, próbując utrzymać. Razem wpadli do wody, rozpryskując ją
na pół łazienki. Lucjusz zacisnął zęby, aby nie krzyknąć, zamknął oko. Po
chwili poczuł, jak Narcyza dotyka jego policzka i spojrzał na nią bez
zrozumienia. Siedziała na jego kolanach dziwnie skręcona, z nogami przewieszonymi
przez krawędź wanny. Wilgotna szata przylgnęła do jej ciała, a kok przekrzywił
się na bok głowy.
– Będzie dobrze – wyszeptała.
Skinął głową, a następnie
pocałował Narcyzę gwałtownie i zachłannie, tak, jakby robił to ostatni raz w życiu.
***
Jeden z wykładowców spytał Tonks
kiedyś: jak bardzo możesz się pobrudzić, zanim zwymiotujesz?
Był nieco ekscentrycznym
patologiem, a w tamtym momencie na pewno nie myślał o przenośnym znaczeniu tego
zdania. Po prostu stał z grupką studentów nad trupem o bardzo nieszczęśliwym
wyrazie twarzy i próbował prowadzić zajęcia. Jednak jego słowa wbiły się w
pamięć Tonks i wracały w zupełnie nieodpowiednich momentach.
Jak bardzo możesz się
pobrudzić…?
Siedziała pod wielkim, barwnym
parasolem na rogu ulicy, której nazwy nie znała, gdzieś w Rio de Janeiro. Gdyby
miesiąc temu ktokolwiek powiedział jej, że wybierze się do Ameryki Południowej
uzbrojona jedynie w mugolską mapę, portugalski słownik i garść galeonów,
odparłaby pewnie, że brzmi to świetnie ale zupełnie nieprawdopodobne. Choć może
innymi słowami.
A jednak była tu od czterech dni
i jakoś sobie radziła. Zaczęła od kupienia różdżki w sklepie na tyłach
mugolskiego zakładu tatuaży – adresy kluczowych magicznych miejsc sprawdziła
dokładnie jeszcze w domu. Sprzedawca okazał się hałaśliwym, smagłym
mężczyzną, który umiał może dziesięć słów po angielsku, ale i tak okazał się
zaskakująco zrozumiały. Ostatecznie dogadali się na migi, co było całkiem
zabawne. Tonks z jego sklepu wyszła zaopatrzona w nową, dziwnie ciężką różdżkę
i adres hoteliku, który prowadziła jego żona, przyjaciółka albo siostra – tego
nie była pewna. Polecone miejsce okazało się na tyle przyjemne i tanie, że
postanowiła się tam zatrzymać, szczególnie, że żona, siostra bądź przyjaciółka
sprzedawcy różdżek potrafiła całkiem dobrze mówić po angielsku. Tonks dostała
malutki pokoik obok chińskiego malarza, który zajmował się głównie
przesiadywaniem na progu hotelu i pytaniem wszystkich ładniejszych dziewcząt,
czy zechcą zostać jego muzami. Tak na oko miał koło stu lat.
Do tego momentu wszystko szło
dobrze, ale aurorka nie potrafiła się rozluźnić. Najbardziej dręczyła ją
świadomość, że na swoje śledztwo ma niecałe dwa tygodnie. Za każdym razem,
kiedy o tym myślała, miała ochotę śmiać się z własnej naiwności.
Zaczęła od kupienia nowych
ubrań, ponieważ wydawało jej się to najłatwiejsze. Korzystając ze wskazówek
właścicielki hotelu skoczyła na magiczną ulicę handlową i przeżyła pierwszy
szok.
W Rio de Janeiro nikt nie nosił
szat, pomijając może jakichś zagubionych, europejskich turystów. A przynajmniej
Tonks stroju, jaki królował na brazylijskiej ulicy, szatą by nie
nazwała. Odsłaniał za dużo… wszystkiego. Nóg, rąk, torsu. Tonks uważała się za
liberalną, bo czasami nosiła mugolskie podkoszulki, ku szczeremu zgorszenie
swojej matki. Ale naprawdę nie była przygotowana na to, że w biały dzień
natknie się na dziewczynę w swoim wieku ubraną głównie w pióra i amulety, na
którą nikt nie zwracał większej uwagi. Choć na szczęście okazała się skrajnym
przypadkiem, a typowe ubrania zasłaniały odrobinę więcej. Na pewno jednak nie
przypominały skromnych, europejskich szat. Większość osób nosiła albo stroje
mugolskie, albo coś na kształt przydługiej koszulki bez rękawów. Ten drugi
ubiór najczęściej był jednolicie biały, rzadziej ktoś decydował się na jaskrawe
kolory. Ciemnych, stonowanych barw tak typowych w Anglii tutaj nikt prawie nie
nosił, chyba że chodziło o dżinsy lub inne spodnie. Za to ludzie uwielbiali
dodatki i to one wynagradzały fakt, że same czarodziejskie stroje wyglądały raczej
monotonnie. Tonks w życiu nie widziała tylu amuletów, naszyjników czy bransolet.
Nosili je mężczyźni, zakładały kobiety, szczególnie kochały dziewczyny.
I pióropusze! Tonks przez
godzinę nie natknęła się na ani jedną tiarę, za to zobaczyła pełno pióropuszy,
od całkiem skromnych po konstrukcje, które prawdopodobnie istniały tylko
dzięki magii. Dziewczyna nie mogła się na nie napatrzeć.
Kiedy już trochę ochłonęła i
przemyślała sprawę, zdecydowała się kupić tę dziwną, białą niby–szatę,
naszyjnik z muszelek i parę dziwnych bransoletek, które choć wyglądały jak
powiązane sznurkiem amulety, chyba jednak były niemagiczne. Zmieniła też swoje
włosy na czarne i wplotła w nie pojedyncze pióro papugi, a własną cerę
przyciemniła odrobinę, jakby była mocno opalona. Dzięki temu przestała się aż
tak wyróżniać. Oczywiście mogła całkowicie upodobnić się do tubylca, ale wtedy
trudno byłoby jej wytłumaczyć, dlaczego nie zna języka. Wolała więc udawać
turystkę, ale przy tym nie przyciągać zbyt wielu spojrzeń.
W tym momencie skończyły jej się proste zadania, więc zaczęła się… brudzić.
Dobrą informacją było to, że w
Brazylii wciąż istnieli ludzie, którzy interesowali się katastrofą sprzed lat i
wcale nie było tak trudno do nich dotrzeć. Złą, że okazali się zbiorowiskiem
odstręczających indywidualiów, których zaklęcie Emily ciekawiło z niekoniecznie
dobrych powodów. Tonks dość szybko odkryła, że dla mętów z Rio rozszyfrowanie
formuły tego czaru było czymś w rodzaju
sportu. Niektórzy obstawiali, kiedy zostanie użyte kolejny raz, gdzie albo
przez kogo. Inni po prostu starali się ten wyczyn powtórzyć. Problemem okazało
się więc nie tyle znalezienie osób zainteresowanych tematem, co zorientowanie
się, z kim warto rozmawiać. Zwłaszcza, że gdy zaczynała zadawać zbyt
szczegółowe pytania, ludzie robili się nerwowi i podejrzliwi. Szybko
zorientowała się więc, że lepiej jest udawać osobę lekko nierozgarniętą,
roztrzepaną i zafascynowaną nawet najbzdurniejszymi teoriami. Grała angielską
turystkę, którą trochę interesuje czarna magia, ale przede wszystkim
czarnoksiężnicy. Wpatrywanie się z zachwytem w ludzi, których miała ochotę
zdzielić szpadlem i zakopać na rozstajach, opanowała do perfekcji. Dawało to
efekty, choć nieznaczne, głównie przez to, że nie znając żadnego z popularnych
tutaj języków miała ograniczone pole
manewru. W końcu udało jej się jednak wyłapać imię, które pojawiało się
podejrzanie często, kiedy rozmowy schodziły na temat klątwy Emily. Jeden z
mężczyzn poznanych wczorajszej nocy obiecał, że przedstawi ją temu człowiekowi.
Siedział właśnie przy niej tak blisko, że stykali się ramionami. Co jakiś czas
niby dla żartów kładł dłoń na jej odsłoniętym kolanie, a ona śmiała się i ją
strącała. Droczyła się. Nigdy w życiu nie pomyślałaby, że będzie droczyć się z
przestępcą. Gdy patrzyła na jego twarz, właściwie całkiem sympatyczną, nie
mogła zapomnieć o tym, jak chwalił się wczoraj. Mówił o tym, że na rozkaz swego
szefa torturował człowieka, który pożyczył od nich kiedyś pieniądze. Na końcu
połamał mu nogi i rzucił różdżkę na drugi koniec pokoju i rozkazał mężczyźnie
czołgać się do niej.
Wszyscy przy ich stoliku śmieli
się z tej historii, więc śmiała się też Tonks, choć chciała płakać ze złości.
Od czterech dni powtarzała sobie, że to nie jej sprawa, nie zbawi całego świata
i przestępcy to sprawa brazylijskich aurorów, ale to nie pomagało. Tym
bardziej, że te potwory traktowały ją jak swoją, jakby wyczuły w niej bratnią
duszę.
Jak bardzo możesz się pobrudzić…
W dodatku czarnoksiężnik, z
którym siedziała i sączyła właśnie drinka myślał, że w zamian za tę drobną przysługę – zapoznanie z jego przyjacielem
– prześpi się z nim. Nie mogła go winić, bo wczoraj sama to zasugerowała, byle
tylko się pospieszył. Patrzyła więc na miły uśmiech faceta, który zarabiał na
życie w brutalny sposób ściągając długi, i chciało jej się rzygać.
Jak bardzo…
Ktoś podszedł do stolika i Tonks
uniosła wzrok, mrugając gwałtownie, bo obcy stanął tak, aby mieć za plecami
słońce.
– Jestem Estevan – przedstawił
się.
Witaj,
OdpowiedzUsuńz niecierpliwością czekałam na ten rozdział i nie zawiodłam się.
Szczególnie spodobał mi się fragment z Lucjuszem, nawet go lubię w Twoim wydaniu, choć nie tak, jak Narcyzę. Niczym do Penelopy z Odysei najbardziej pasuje mi do niej przymiotnik "wierna" i to nie tylko w kontekście wierności małżeńskiej, ale oddania i troski w stosunku do męża i syna. Właściwie, odkąd w szóstym tomie Rowling przybliżyła czytelnikom Narcyzę (powierzchownie, ale bardziej niż w poprzednich tomach), zaczęłam wyobrażać ją sobie właśnie tak, jak ją przedstawiasz.
Super, że znów wprowadziłaś Brendę - widziałam w komentarzach, że wiele osób ją polubiło, czuję w niej zdrowy dystans i brak akceptacji dla metod ministerstwa, a jednocześnie doświadczenie. Podoba mi się jej chęć pomocy w stosunku do Tonks.
I jeszcze jedno - długo będziesz znęcać się nad Draco? ;) Nie przepadam za nim, ale opisujesz jego odczucia w taki sposób, że robi mi się go po prostu żal :)
Ogólnie rozdział mi się podoba, widziałam w tekście literówki, ale nie będę ich wymieniać, ponieważ z tego co zauważyłam, do tego zawsze znajdują się chętni, a ja wolę się skupić na treści :) Brakowało mi oczywiście moich ulubionych postaci, czyli Emily i Snape'a, ale będę czekać i wierzę, że moja cierpliwość zostanie nagrodzona.
Pozdrawiam serdecznie,
Magda
Dzięki za komentarz :) Następny rozdział postaram się napisać trochę szybciej, ale jak to wyjdzie w praktyce... Emily i Snape jeszcze się pojawią na pewno :D Co do Draco - tajemnica!
UsuńRównież pozdrawiam :)
Co mnie najbardziej cieszyło w tym rozdziale? Duża ilość Tonks <33333. Bardzo się cieszę, że masz jej w opowiadaniu tak dużo, i w dodatku tak ją rozbudowałaś, dużo lepiej niż w kanonie. Wiem, że pewnie już dużo razy to pisałam, ale powtórzę się - uwielbiam twoją Tonks, mam nadzieję, że jeszcze będziesz kontynuować jej perspektywy.
OdpowiedzUsuńDużo twoich czytelników lubi Brendę, ja mam do niej na razie mieszane uczucia, bo wydaje mi się dosyć... creepy. No może w tym odcinku mniej, kiedyś, jak się pojawiła chyba pierwszy raz, wydawała mi się dosyć skrzywiona. Ale na pewno ma doświadczenie i Tonks pewnie nie bez powodu pojawiła się właśnie u niej, tym bardziej, że kobieta już nie jest czynną aurorką, nie należy już do ministerstwa, które staje się coraz bardziej zdegenerowane.
Taka mała uwaga odnośnie ojca Tonks - celowo złamałaś kanon, twierdząc, że on nie żyje? Bo ojciec Tonks zginął dopiero w siódmej części, kiedy już ukrywał się z powodu szlamowatego pochodzenia.
Bardzo mi się podoba dociekliwość Tonks i to, że aż się zdecydowała sama udać do Brazylii, żeby się dowiedzieć czegoś więcej o sprawie Jamesa i Emily. Znam twoją słabość do aktywnych postaci (i tobie, w przeciwieństwie do mnie, wychodzi prowadzenie ich), więc nie zdziwiłam się, że się na to zdecydowała, choć to duże ryzyko: nie zna zwyczajów, nie zna języka, nawet informacji posiada niewiele. Podobało mi się też to, jak opisałaś jej zderzenie z nową, inną kulturą - uwielbiam problematykę różnic między społecznościami czarodziejów w innych krajach, i choć sama z uporem maniaka wałkuję tylko różnice między Amerykanami a Brytyjczykami, to jednak spodobał mi się ten wątek oraz twoja wizja brazylijskich czarodziejów, nawet ich ubiorów i wgl. Zaskoczyło mnie jednak, że Tonks tak się wzdraga przed noszeniem ubrań mugolskich; w końcu z dorosłych czarodziejów w HP ona zawsze mi się wydawała najbardziej nowoczesna, także w twoim opowiadaniu. Ale spodobało mi się to, że pokazałaś ubiory Brytyjczyków jako drętwe, sztywne i stonowane, bo to mi pasuje do tego, co sama myślę o brytyjskich czarodziejach - to straszne konserwy ^^.
No, jestem bardzo ciekawa tego wątku Brazylii i tego, co Tonks się tam dowie, o ile się dowie. I współczuję jej tego, że musi obcować z takimi podejrzanymi typkami, mam nadzieję, że nic złego jej z tego nie przyjdzie, choć wiesz, że lubię, kiedy postacie mają kłopoty ^^.
Odnośnie innych perspektyw - mało było tutaj Jamesa, w sumie tylko z perspektywy Harry'ego trochę go pokazałaś. Ale Harry wyszedł ci trochę mamejowaty, ot tak zapomniał bójkę z Jamesem i zachowywał się, jakby nic się nie stało. Wiem, że w kanonie też bywał uległy i łatwo wybaczał, ale troszkę trudno mi było uwierzyć, że tak po prostu ze sobą rozmawiali, choć James też za Potterem nie przepada. No i ten szlaban - to za bójkę z Jamesem, tak? Choć też mi ciężko uwierzyć, że McGonagall by go tak niesprawiedliwie ukarała, skoro to nie on zaczął. Co jak co, ale ona zawsze była pokazywana jako sprawiedliwa.
Nie zmieścił mi się cały, to podzieliłam.
UsuńTroszkę mi żal Draco, choć podoba mi się ten wątek jego koszmarów, mam wrażenie, że on stopniowo zaczyna popadać w szaleństwo, powoli zacierają mu się granice między snem a jawą. Zachowuje się dziwnie, siedzi w tej sypialni i jest podejrzliwy nawet wobec kolegów, którzy też zauważają jego zachowania. W ogóle ciekawe, czy James wie, że doprowadził go do takiego stanu?
Podoba mi się też twój Lucjusz - wiem, że go lubisz, ale podoba mi się pogłębienie jego postaci. Pokazujesz go zupełnie inaczej niż w większości ff - u ciebie wydaje się żałować pewnych rzeczy z przeszłości, zastanawiać się nad swoją obecną sytuacją, w której nie bardzo wie, co zrobić, no i martwi się o rodzinę. Nie pokazujesz go jako zimnego drania, a właśnie widać tę troskę o żonę i syna. No i podoba mi się, że piszesz o tym, co się z nim dzieje, że jest w kiepskiej formie i jest zależny od innych.
Ogólnie rozdział mi się podobał, nie było czuć, że ci się go źle pisało ^^. Było malutko Jamesa, ale było za to dużo Tonks <3. Tak, Tonks to jest to, co mi się najbardziej podobało, ale Malfoyowie też wyszli fajnie. Najmniej mi się podobał kluskowaty Harry, jakoś blado tutaj wypadł :P.
Tonks to jedna z najważniejszych postaci drugoplanowych, jakby się nie patrzeć ;) Eeej, co jest dziwnego w Brendzie? xD
UsuńNiespecjalnie, ubzdurało mi się, że umarł w czasie pierwszej wojny. Przy poprawkach to wywalę ;)
Brazylię opieram na tym, do czego udało mi się dogrzebać, jeśli chodzi o obyczajowość (no dobra, i paru stereotypach xD), stąd choćby ten kolor biały w ubiorze czy naszyjniki z muszelek :D (Wiesz, że np. jest tam przesąd, że nie powinno się trzymać ptaków w domu, bo to nieszczęście przynosi? :D - biedne papugi pocztowe, będą musiały żyć na dworze pół dziko xD). No i trochę dorzuciłam w domyśle tam magię tubylczą, szamańską-amazońską, i modę, którą ze sobą niesie :D
Tonks nie wzdraga się przed noszeniem mugoslkich ciuchów, ale założeniem czegoś, co w jej rozumieniu jest bielizną z piórkami i łażeniu w tym po mieście.
(Mi się angielskie szaty podobają xD a przynajmniej moje wyobrażenie ich - bo jak wyobrażała je sobie Jo to chyba nikt nigdy nie doszedł - w każdym razie fajne są :D Ale nijak nie pasują mi do Ameryki Południowej, nawet pod względem klimatycznym).
W pewnym momencie chciałam ten rozdział w ogóle zrobić bez Jamesa, więc i tak dobrze, że jest... ;)
Czemu James miałby nie przepadać za Potterem? oO
A jak według ciebie chłopcy powinni by się zachować przy spotkaniu? :D
Ja tam McG rozumiem - Harry w ciągu niecałej połowy miesiąca podpadł już dwa razy Ubridge (ministerstwu) i jeszcze wpakował się w sprawy Jamesa (w domyśle Snape'a, Śmierciożerców). Walnęła mu więc taki szlaban, żeby nie miał czasu znowu narozrabiać. I poza tym Minerwa też jest człowiekiem - a wtedy była mocno wytrącona z równowagi. Jak jej Harry wyskoczył ze swoim "nie ja zacząłem" to ją pewnie szlag trafił :D
Nie, James nie wie, co się dzieje z Draco.
Ej, to jaki jest Lucjusz w większości fików? Mi się wydawało, że to raczej jego standardowa wersja po siódmym tomie :D
Znowu: jak Harry powinien się zachować według ciebie?
Dzięki za komentarz :)
Tonks jest świetna <3333. A Brenda wydaje mi się trochę creepy. Jak zresztą wszyscy twoi aurorzy prócz Tonks ;).
UsuńNo, ojciec Tonks na pewno umarł w 7. części. Bo jak Harry trafia do domu Tonksów na początku książki jeszcze, skąd dopiero potem się przenosi do Nory, to rozmawia chwilę z Tedem, no i potem też jak już się ukrywają w lesie, to są świadkami, jak Ted wraz z Deanem, Dirkiem Cresswellem i z dwoma goblinami się razem ukrywają. A potem już dobiega ich wiadomość, że Ted nie żyje ;). No i on był szlamą. Ale nie wiadomo, czym się zajmował.
Nigdy się w sumie nie interesowałam tego typu krajami, więc wiem bardzo niewiele, tylko język urzędowy i to, że są tam lasy deszczowe, heh ;P. Czytałam kiedyś jakąś książkę, która miała tam akcję, no ale nie było bardzo wielu szczegółów. Ale w sumie te papugi, dziwne stroje i specyficzna magia pasują do tych klimatów.
A to tam nie ma normalnych dżinsów i koszulek, że musiałaby chodzić w bieliźnie z piórkami? xD
Ja sobie wyobrażam brytyjskie szaty tak, jak na filmach - długie do ziemi, rozpinane, z obszernymi rękawami, w różnych kolorach (uczniowskie czarne z podszewkami w barwie domu), a pod spodem większość nosi jakieś konserwatywne, staromodne ubiory, bo przecież nie nosiliby tego na gołe ciało :P. No, każdy nosi staromodny ubiór typu jakieś koszule, spódnice itp., a tylko Niebieska nosi dżinsy i t-shirty, heh xD.
Ale racja, do ciepłych krajów niezbyt pasują, usmażyliby się w tym.
Jeśli chodzi o Harry'ego - uważam, że nie powinien się zachowywać tak, jakby się nic nie stało, wręcz mam wrażenie, że włazi Jamesowi nie powiem gdzie :P. Strasznie mamejowato się tutaj zachował, jakby zapomniał o wszystkim ^^. Nie mówię, że mieli na siebie warczeć czy coś, ale trudno mi sobie wyobrazić, że Harry by tak ochoczo podchodził do kogoś, kto go sprał, i jeszcze się o niego troszczył ;).
Heh, z tym szlabanem to w sumie fakt ;). Ale w końcu nic takiego bardzo złego nie zrobił, więc trochę mnie dziwi, że dała mu tak poważną i długą karę.
Aha ^^. Jakby wiedział, to pewnie też by go sumienie ruszyło. Bo przecież nie jest raczej typem, który lubi celowo krzywdzić i nie sądzę, by mu to sprawiało przyjemność.
Lucjusz w większości znanych mi fików bardziej raczej przypominał mojego Johna - czyli trzymał Draco mocną ręką, chciał go wychować na swoje podobieństwo no i był oddany Voldziowi. Rzadko kiedy jest pokazywany jako dobry mąż i ojciec. Nie mówię, że w ogóle nie ma takich fików, ale w większości raczej był przedstawiany negatywnie.
Wierzę na słowo, ja kompletnie siódmego tomu nie pamiętam xD
UsuńJa w sumie nic o Brazylii nie wiedziałam, dopóki nie zaczęłam pisać maski :D (no dobra, wiedziałam tyle, ile było pokazane w Mieście Boga - to film fabularny z akcją w faweli Rio - i to przez niego Brazylia w ogóle się w opku pojawiła). Teraz trochę się podriserczowałam, choć nadal zielona jestem (i kurcze, ciężko znaleźć coś dokumentalnego, co nie dotyczy ani faweli, ani karnawału xD).
Przecież są, po prostu dla niej spotkanie ludzi tak ubranych było szokiem kulturowym :D
Ja zależy, kobiece są raczej dla mnie wariacją na temat długich sukni, męskie to właśnie rodzaj płaszczy z ubiorem spodnim, ewentualnie też zakrywające całe ciało (jak sutanny) :D I oczywiście zdobione, pseudowiktoriańskie i w ogóle mrau. W sumie o ile samej by mi się nie chciało tak ubierać, to wizualnie wolałabym chyba od naszej mody, czyli podkoszulek i tak dalej xD (dobra, co będę ukrywać, po prostu kocham szaty z artów makani)
Miał tupnąć nóżką i się fochnąć? :D Przylali sobie pod wpływem emocji, trochę im z tym niezręcznie i głupio, ale w gruncie rzeczy - właśnie nic się nie stało. (Raczej mam wrażenie, że nastolatek nigdy w życiu nie przyzna się, że oberwanie w nos od kolegi go w jakikolwiek sposób ruszyło :D To ten wiek)
Hm, bił się przede wszystkim - to nie jest już taka błahostka mimo wszystko. Podejrzewam, że nawet gdyby nie zaszły wszystkie inne okoliczności, i tak McG ukarałaby go w podobny sposób (i Jamesa przy okazji). W Hograwie wiele rzeczy ignorowano (scena w której Harry Draco pociął sectusemprą, argh, czy ona w ogóle miała jakieś konsekwencje, czy Snape wszystko zamiótł pod dywan?), ale w momencie kiedy o bójce wie opiekun domu, główny inkwizytor, ojciec jednego z uczestników, dyrektor i woźny przy okazji - to ciężko udawać, że nic się nie stało, do przemocy nie doszło, problemu nie ma :D
Hm, kojarzy mi się taki Lucjusz tylko z Draco dormies (czy jak się ten fik nazywał xD), ale on został napisany zanim wyszedł siódmy tom.
Zauwazylam,ze nieco zmieniasz koncepcje pisania opowiadania i coraz wiecej opisoe jest z perspektywy innych bohaterow niz Tobks. Podoba mi sie to, bo mozesz pozwoliv sobie na zmiane stylu, inne swiatopoglady,alr jest to niestety malo konsrkwentne,no i na niekorzysc dla postaci Jamesa,jesli mam buc szczera.tutaj byl tylko przez chwile i malo to wnioslo. Ponadto jednak jest duzo plusoe,wlascwie cala reszta,a szczegolnoe kwestia Tonks.po pierwszr jak zwyklr musze Cie pochealic za to,jak bardzo starasz sie wproeadzac o tlumaczyc rozne prawa rzadzace czarodziejami,np transport miedzykontynentalny.rozsmieszylo mnie,ze Tonks bardziej obawiala sie zamolotow niz tych dziwnych sposobow. Ponadto sam opis magicznego Rio,mimo ze zdecudowanoe za krotki,byl genialny, mam nadzieje,ze rozmowa z tym mezczyzna okaze sie owocna.zafascynowalu mnie yez,pozytywnie rzecz jasna,fragmenty dotyczace Malfoyow,a juz szczegolnie Draco,co jest wielkim komplementem,bo go nienawidze zazwyczaj,a tutaj zrobilo mi sie zal jego osoby.
OdpowiedzUsuńOczywiscie chodzilo mi,ze zbyt wiele opisow jest z perspektywy Jamesa w por z poczatkami opowiadania,a nie Tonks. Ponadto wlasnie do mnie dotarlo,ze mamy dopiero koniec wrzesnia w opku? To chyba bedziesz pisac megaflugo,super;) zapraszam Cie na nowosc odnalezcprzeznaczenie.blogspot.com , jestem b ciekawa Twojej opinii
UsuńNie zmieniam koncepcji, po prostu nie miałam nic do powiedzenia o Jamesie w tym rozdziale ;) W poprzednich rozdziałach było go sporo, w następnych też będzie. Niee, w zasadzie zbliżamy się ku końcowi z historią :D Po prostu opisuję krótszy okres czasu niż "kanoniczny" rok.
UsuńNa samym początku muszę pokajać się z powodu braku komentarza pod ostatnim rozdziałem, ale byłam na wakcjach, a potem liceum, integral, nauka, wczesne wstawanie i chodzenie spać... sama wiesz ;) A, że dzisiaj leże w łóżku i choruję to mam czas, żeby nadrobić zaległości ^^
OdpowiedzUsuńTak więc tego, że rozdział mi się podobał nie będę pisać, bo rozdział w twoim wykonaniu podoba mi się zawszem więc pewnie się już przyzwyczaiłaś :p
No to może od początku. Polubiłam Glen. Nie wiem dlaczego, ale tak :D Co do Tonks, to widać nie spodobały jej się porady Brendy, ale radzi sobie nieźle :) Nie posądzałam jej o taki profesjonalizm, ale z drugiej strony jakoś przecież zdała te kursy aurorskie, a i klimat trochę w jej stylu ;)
Biedny Harry się nie wysypia? Skąd ja to znam? :D Ale świetnie Ci wyszło spotkanie jego i Jamesa, tak klimatycznie ^^
Zabini ma kota?! :D A no tak, Lucyfer, jeżeli dobrze pamiętam :p Draco też biedny, bo się nie wysypia, tylko u niego jednak trochę gorzej... ale właściwie to jego świrowanie jest trochę słodkie ^^
Lucek, Lucek... ciekawe, czy faktycznie zrobi coś w kierunku porozumienia z Dumbledorem. I co tak naprawdę myśli o tym wszystkim Narcyza?
" Po prostu stał z grupką studentów nad trupem o bardzo nieszczęśliwym wyrazie twarzy i próbował prowadzić zajęcia" - heh, po prostu :D
Ło, ło, ło... Estevan? A którz to taki? ^^
Pozdrawiam ;*
Melyonen
To na starcie życzę zdrowia :)
UsuńKot Zabiniego chyba nie ma imienia (I jest moim ulubionym Ślizgonem, tak swoją drogą :D)
Estevan już był raz wspomniany w Masce, może nawet dwa ]:-> Ale nie sądzę, żeby ktoś zapamiętał, gdzie.
Również pozdrawiam! :D
Ano faktycznie, to w innym ff-ku Zabini miał kota Lucyfera ;) Ta pomyłka to pewnie z mojego wrodzonego roztargnienia, ale zwalę na gorączkę xD Ja też lubię koty ^^ A kot mojej mamy nazywa się Lewiatan (i to nie ja byłam pomysłodawczynią), ale ma dopiero 5 tygodni, jest małą, puchatą, trochę gryzącą, wszędobylską kuleczką i jego raczej James by się nie bał ^^
UsuńEstevan wspomniany?! Czyżbyś podpuszczała mnie, żebym przeczytał maskę jeszcze raz od deski do deski, szukając jego imienia? :D Tzn oczywiście są też łatwiejsze sposoby, jak wyszukanie konkretnego wyrazu, albo poczekanie na następny rozdział, noale... Takżeten, jak będę miała troszeczkę czasu (bo jutro znowu do szkoły), to jakoś odnajdę naszego Estevana, bo inaczej nie da mi to spokoju ;D
O, to widzę, że Kot Zabiniego (swoją drogą zaczynam to traktować jak imię xD), to całkiem popularny pomysł. Łiii ^^
UsuńJuż nie będę okrutna, to nie jest jakaś wielka tajemnica. Jeśli chcesz go znaleźć, poszukaj w XI rozdziale ;)
Właściwie, to w jednym opowiadaniu, które czytałam miał kota. A raczej w dodatku do tego opowiadania xD
UsuńOkok, dzięki, poszukam :D
Jej, ostatnio Maska mnie prześladuje... albo ja kojarzę wszystko z Maską xD
UsuńO kocie o imieniu Lewiatan już wspominałam.
Przeglądam książkę od polskiego - tekst o Lewiatanie + rysunek przedstawiający tego stwora.
Na Edb patrzę na mój zeszyt od tego przedmiotu i co zauważam? :D Kojarzysz te zeszyty z jedno kolorowymi, matowymi okładkami po których można rysować? One z tyłu mają takie naklejki, a na naklejkach po jednym zdaniu. Mi trafił się taki z napisem " Rainbow - rób po swojemu" ^^ I oczywiście odrazu skojarzenie z Maską i myśl, że właściwie to chyba do Rainbowów bardzo pasuje (a przynajmniej do tych, których znam ^^) :D
ha, przed Maską nie uciekniesz :D Tych zeszytów nie znam, ale fakt, zdanie pasuje doskonale. Za to mam w domu jeden z tych http://www.phuphazet.avx.pl/image/5902277208286.png :D
UsuńJak tam poszły poszukiwania Estevana? :P
(a jeśli chodzi o nowy rozdział, to sobie brnę powolutku przez niego. Choć nie wiem, czy nie wyjdą dwa zamiast planowanego jednego :P)
Estevan odnaleziony w rozdziale, który wskazałaś ^^ Z jednej strony teraz wiem mniej więcej jak ten człowiek jest związany ze sprawą Emily, ale z drugiej - tyle nowych pytań!
UsuńTo znaczy, że już niedługo? :3 (Im więcej rozdziałów tym lepiej! :D)
Tak szybko to bym jednak się nie spodziewała, ale mam już z siedem stron i ogólnie lepiej mi idzie niż poprzedni, więc jest nadzieja :D
Usuń