30.03.2022

Wbrew pozorom nadal istnieję ^^".

niedziela, 28 września 2014

Rozdział XXVII





Za betę dziękuję ramonci :)

– Dlaczego?
– Bo to interesujące? Taka magia...
Estevan patrzył na nią wrogo, co nieco Tonks peszyło. Ludzie, których dotąd spotkała, traktowali ją jeśli nie przyjaźnie, to przynajmniej uprzejmie, więc poczuła się nieprzyjemnie zaskoczona. Mężczyzna wyglądał na wściekłego, choć niczym go nie sprowokowała.
– Nie sądzę, żeby ta rozmowa miała sens – stwierdził oschle i wstał od stolika.
– Evuś, bądź człowiekiem, dziewczyna pół świata się po to tłukła – zareagował natychmiast jego znajomy. – Przecież lubisz o tym gadać.
– Wyłącznie z poważnymi ludźmi.
– Więc ja jestem niepoważna? – spytała Tonks, również wstając. Zmierzyła Estevana gniewnym spojrzeniem, a on odpowiedział jej tym samym. – A co sprawi, że będę... poważna? – ostatnie słowo wypowiedziała z kpiną.
– Poważny powód – stwierdził i ruszył w dół ulicy, ani nie czekając na odpowiedź, ani się nie żegnając.
Co za buc, pomyślała Tonks, przeciskając się pomiędzy ciasno ustawionymi stolikami. Osioł, idiota, imbecyl!
Ale i tak pobiegła za nim, machając ręką na swojego dotychczasowego przewodnika. Nie miała zamiaru dać się tak łatwo spławić. Estevan szedł szybko, mniej więcej w stronę morza. Nawet gdy zrównała z nim krok, nie zwrócił na nią większej uwagi. Dzięki temu miała przynajmniej czas, aby mu się przyjrzeć. Był tylko trochę od niej wyższy, smagły jak wszyscy tutaj, chyba po trzydziestce. Nosił się jak mugol i tylko drobny amulet na szyi zdradzał, że jest czarodziejem.
Tonks pomyślała, że byłby całkiem przystojny, gdyby nie ten gniew czający się w oczach, który sprawiał, że jego twarz stawała się kompletnie odpychająca.
– Gdzie idziesz? – spytała, obserwując kątem oka wystawy. Zdążyła już zwiedzić magiczną dzielnicę handlową i wiedziała, że zaraz dojdą do jej krańca.
– Do domu. Wymyśliłaś powód?
– Jaki?
– Poważny.
Dureń, palant, gumochłon.
Zastąpiła mu drogę tak, że omal na nią nie wpadł, i spojrzała na niego hardo.
–  Słuchaj… Czym ja ci niby zawiniłam, że tak mnie traktujesz?
Spojrzał na nią z umiarkowanym zainteresowaniem.
– Słucham cię przecież. Więc?
– Więc jestem z Anglii – niemalże warknęła. – Emily jest w Anglii, jakbyś nie wiedział. I, cholera jasna, chcę wiedzieć, czy w czasie wojny może walnąć tym zaklęciem na moim podwórku.
– A co, szykujecie się na wojnę?
– Tak!
Zamilkła, nagle uświadamiając sobie, że powiedziała za dużo. Estevan patrzył na nią,
tym razem dziwnie spokojny, jakby wyprowadzenie jej z równowagi podziałało na niego kojąco.
– Włosy ci się przebarwiły – powiedział w końcu, przerywając niezręczną ciszę. – To dosyć... imponujący sposób na okazywanie uczuć.
Tonks odruchowo złapała za przypadkowy kosmyk i spojrzała na niego z nagłą rezygnacją. Był czerwony.
– Po prostu to dla mnie ważne, a ty podobno jesteś najlepiej zorientowany – powiedziała ponuro. Po jej chwilowej złości nie pozostał nawet ślad, czuła się tylko znużona. – Zaczniemy jeszcze
raz?
– Od twojego prawdziwego imienia…? – spytał, uśmiechając się krzywo.
– Skąd wiedziałeś?
– Nikt aż tak nie skrzywdziłby dziecka… Mam wykrywacz kłamstw w kieszeni – przyznał szybko, widząc jej minę.
Przez chwilę dziewczyna wahała się, rozpatrując plusy i minusy swojej sytuacji, nim niechętnie wyciągnęła dłoń.
– Nimfadora Tonks.
– Estevan Chawez Nascimento. – Uścisnął jej rękę mocno.
– I? – spytała po chwili ciszy. – Żadnych komentarzy, że tak też nikt dziecka by nie skrzywdził?
– Nie rozumiem?
– Nieważne, po prostu mów mi Tonks – wymamrotała szybko.
Estevan wzruszył ramionami i podjął swoją wędrówkę, nie zwalniając jednak kroku. Wyglądało na to, że było to jego normalne tempo. Dziewczyna dreptała u jego boku, coraz bardziej zirytowana. Szczególnie, że jedno ramiączko niby–szaty ciągle zsuwało jej się z ramienia, więc musiała co chwila je poprawiać.
– Nie możemy się aportować po prostu? – spytała cicho, kiedy wyszli poza obręb antymugolskich osłon. Znaleźli się na wąskiej, wybrukowanej jasną kostką uliczce, po jej jednej stronie ciągnął się wysoki mur obrośnięty winobluszczem, po drugiej mieli gładką, niemal pozbawioną okien, białą ścianę. Tonks zadarła głowę i spojrzała na balkon, na którym jakaś mugolka właśnie podlewała kwiaty. Kobieta uśmiechnęła się do niej przyjaźnie i dziewczynie zrobiło się głupio.
W Rio de Janeiro w zasadzie nie istniały wyznaczone punkty przejścia pomiędzy magicznym i niemagicznym światem. Czarodziej mógł przekroczyć osłony w każdym punkcie, o ile miał świadomość ich istnienia. W innym przypadku tak jak mugole po prostu je omijał – Tonks na początku ciągle się przez to gubiła. Brazylijczycy zamiast ukrywać część świata mieli tendencję do wciskania domów, fragmentów ulic czy placów w miejsca, gdzie na zdrowy rozsądek nie powinna zmieścić się nawet psia buda. Po prostu dodawali potrzebną przestrzeń do rzeczywistości. Dziewczyna przeczytała w przewodniku, że był to efekt samowolki, która istniała w czasach pierwszego napływu europejskich czarodziejów do Ameryki Łacińskiej. Wystarczyło, że jakaś wiedźma zaklęciem rozszerzyła szparę pomiędzy innymi budynkami, postawiła dom i ukryła go przed mugolami, a zaraz obok niej dla towarzystwa budował się alchemik, zaś po drugiej stronie mistrz transmutacji, oczywiście rzucając takie same czary na swoją posiadłość. A trzy domy to już była uliczka – dla osób, które były w stanie ją dojrzeć. Dla reszty świata nic się nie zmieniało. Może tylko przy stawianiu kroku, w którym kryły się te posiadłości, robiło się ludziom odrobinę dziwnie.
Zgubiony jard, przypomniała sobie Tonks mimowolnie.
Przewodnik twierdził, że taka zabudowa jest całkowicie bezpieczna, ponieważ nawet jeśli mugole zmierzą całe miasto, nie odkryją nic niepokojącego. Magiczna architektura korzystała z nieistniejącego wcześniej miejsca, podobnie jak wszystkie zaklęcia sprawiające, że coś jest większe wewnątrz niż na zewnątrz. Autor książeczki napisał to tak, jakby czuł się winny za rodaków i oczekiwał, że turyści będą na nich krzyczeć. Tonks miała co najwyżej ochotę wrzeszczeć, gdy któryś raz z kolei wchodziła do dzielnicy handlowej od złej strony, bo przekroczyła osłonę cal dalej niż powinna.
Pocieszało ją tylko to, że nawet na mapie czarodziejskiego Rio była informacja, że najlepiej po prostu wynająć przewodnika.
– Twój dom jest blisko? – spytała, kiedy stwierdziła, że mężczyzna nie zareaguje.
– Nie. Ale to piękny dzień na spacer – odparł Estevan beztrosko. Skręcili w szerszą ulicę, po której od czasu do czasu smętnie wlókł się samochód. Aurorka zapatrzyła się na morze, nagle widoczne po prawej stronie, zwolniła odruchowo kroku. Główna magiczna dzielnica handlowa znajdowała się daleko od mugolskiego centrum, praktycznie na zboczu góry. Oczywiście istniało parę pomniejszych… albo kilkadziesiąt… ale Tonks od początku krążyła obok tej, po części dlatego, że strasznie podobała jej się cała okolica.
Skoczę tu kiedyś na prawdziwy urlop, obiecała sobie.
Szybko jednak widok zasłoniły jej kolejne budynki, tonące wśród zieleni domy o płaskich dachach i szerokich balkonach, w których prawie każde okno pyszniło się okiennicami. Niestety, większość z nich odgrodzona była od ulicy kamiennymi murami, więc Tonks do wyboru miała albo zachwycanie się nimi i potykanie co krok o nierówną kostkę brukową, albo patrzenie pod nogi.
– Podoba ci się tutaj? – spytał Estavan nagle.
Dziewczyna zastanowiła się poważnie.
– Chyba tak, w sumie nie miałam czasu, żeby o tym myśleć. Jest… inaczej.
Estevan uśmiechnął się lekko, jakby w zadumie.
– Magia by to wszystko zniszczyła, gdyby coś jej nie zatrzymało.
Tonks, która właśnie próbowała wypatrzeć papugi w pióropuszach palm, drgnęła zaskoczona.
– Czemu? Znaczy, czemu uważasz, że coś  ją zatrzymało?
Estevan wsunął ręce do kieszeni.
– Uczyłaś się choć trochę fizyki w szkole? – zapytał.
Dziewczyna pokręciła głową.
– Chodziłam do Hogwartu. Ale na… studiach powiedzieli nam, że to coś, za pomocą czego mugole próbują sprowadzić świat do obliczeń. W każdym razie brzmiało trochę głupio – spróbowała zażartować.
Mężczyzna przymknął oczy, a na jego twarzy pojawił się cień irytacji.
– To od początku… Wiesz, co się stanie, jeśli wrzucisz kamień do wody, do studni na przykład? Będą rozchodzić się fale, takie okrągłe.
– Wiem – stwierdziła, zastanawiając się do czego on zmierza.
– W pewnym momencie znikną, same z siebie, prawda?
– Jasne? Ale co to ma do rzeczy…?
– Za pomocą fizyki możesz obliczyć, w którym momencie te fale znikną.
– Ale po co?
Estevan zatrzymał się nagle i spojrzał na nią ze złością, zupełnie tak, jak jej profesor od transmutacji kryminalnej, kiedy podawała mu złą odpowiedź. Tonks na szybko więc próbowała znaleźć związek pomiędzy rzucaniem kamyków do studni i potężnych zaklęć niszczących.
– Em, uważasz, że to zaklęcie było jak kamień w wodzie? – strzeliła. – Wywołało jakieś fale?
– Tak. Nie. Niezupełnie. – Estevan machnął ręką, coraz bardziej zdenerwowany. Tonks odruchowo sięgnęła do kieszeni i złapała różdżkę. Mężczyzna zbyt łatwo się wściekał, aby mogła się czuć przy nim bezpiecznie. – Po prostu, uwierz, za pomocą fizyki można obliczyć, gdzie to zaklęcie powinno się zatrzymać. Przestać niszczyć właśnie.
– Ale zatrzymało się wcześniej? – załapała. – Może ta twoja fizyka jest błędna?
– Nie jest. Coś powstrzymało klątwę, zgasiło ją. Jeśli pochodziło z zewnątrz, to… musiało być cholernie potężne, potężniejsze od klątwy. Jeśli czar został zatrzymany od środka, przez samego rzucającego… – Zawahał się i nagle opuścił ręce. Chyba dopiero wtedy uświadomił sobie, że stanął na środku ulicy i perorował, szeroko przy tym gestykulując. – Cóż, to by znaczyło, że nie mieliśmy do czynienia z pojedynczym wyrzutem magii, ale… czymś innym – dokończył spokojniej.
– To jak różnica pomiędzy Drętwotą i Wingardium Leviosa? – zasugerowała ostrożnie. – Pierwsze rzucasz i po prostu działa, a drugie działa dopóki je rzucasz?
Estevan skinął głową po dłuższym namyśle.
– Tylko bardziej.

***

Więc dożył pierwszego października. Powinien się z tego cieszyć, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, ale nie potrafił. Nie dzisiaj.
Rano poprosił Snape’a, żeby skrzaty nie przenosiły jeszcze jego łóżka i kufra do dormitorium. Nie miał siły na rozmowy z kolegami z klasy, wymyślanie kłamstw o ostatnich dwóch tygodniach, uśmiechanie się. Skoro mógł to odwlec do jutra, chętnie z tego skorzystał.  Poza tym na lekcjach będzie mógł ich zbywać, udając, że jest zbyt zajęty nadrabianiem materiału. Dzisiaj, w niedzielę, nie miałby żadnej wymówki.
Naprawdę tym się przejmujesz?, pomyślał nagle rozbawiony. Serio?
Westchnął i przeczesał palcami włosy. Siedział w Pokoju Życzeń, który w tej chwili był sporym, lecz prawie pustym pomieszczeniem. Jedyne okno zasłaniały żaluzje, uchylone tylko na tyle, aby sączące się spomiędzy nich światło ledwo rozpraszało mrok. Było ciepłe, pomarańczowe, jakby słońce na dworze właśnie zachodziło, ale w zasadzie nie zmieniało się nigdy, nieważne, jak długo James przebywał w tym miejscu. Na zakurzonej podłodze ze starych, skrzypiących desek leżał gruby materac przykryty spłowiałym kocem. W drugim kącie stało parę pustych szklanych butelek ze zdartymi etykietami, po których pozostały tylko smugi brudnego kleju.
James nie wiedział, dlaczego to miejsce tak wygląda, z niczym mu się też nie kojarzyło. Po prostu przeszedł się trzykrotnie pod ścianą prosząc o pokój, w którym mógłby spokojnie pomyśleć.
W dłoni trzymał dwa listy, oba otrzymane dzisiaj. Pierwszy przyniósł Rasputin, jak zwykle podły, władczy i niezadowolony, że musi wykonywać tak plebejskie zajęcie, jak roznoszenie poczty. James, częściowo zaskoczony, a częściowo uradowany, że przynajmniej jemu nic się nie stało, spróbował pogładzić ptaka po śnieżnobiałych piórach. Skończyło się to wizytą w skrzydle szpitalnym, bo sowa uszkodziła mu prawą dłoń w taki sposób, że nie mógł nawet zgiąć palców, nie mówiąc o rzuceniu jakiegokolwiek uzdrowicielskiego czaru. Nie pierwszy raz Rainbow zastanowił się, jak Saszka sobie radzi z tym pierzastym wcieleniem zła.
Dopiero gdy pielęgniarka go opatrzyła, James mógł zapoznać się z listem. Przyjaciel jak zwykle pisał o bzdurach, w radosnym niemalże bełkocie streszczając swoje życie. Pierwszy raz jednak James zauważył, że Saszka nie informuje go o niczym przykrym. Nawet jeśli na coś narzekał, były to błahostki, nic poważnego, czym Rainbow mógłby się zmartwić. Zupełnie jakby chłopak był najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, pozbawionym prawdziwych trosk. A przecież James znał go i wiedział, że to nieprawda. Nawet pytanie o to, dlaczego Rainbow nie odpisał na ostatni list, wciśnięto w treść jakby mimochodem, gdzieś pod koniec.
James odpisał mu w podobnym stylu. Opowiedział o szkole, ale pominął fakt, że nie uczęszcza na eliksiry i zdążył już zostać raz zawieszony. Wymyślił jakąś miłą, zabawną anegdotę, ponieważ miał wrażenie, że list jest za krótki. Na trzy kartki zapisane drobnym pismem Szaszki, on ledwo potrafił sklecić pół strony. Na końcu zwalił winę za swój brak odpowiedzi na Rasputina, pisząc, że sowa prawie go nie zadziobała, kiedy próbował dać jej poprzednią kopertę i ma nadzieję, że przynajmniej ta dotrze. Oddając kartkę ptakowi, czuł się podle. Okłamywał Saszę, a Szasza jego – kiedyś nie uwierzyłby, że może do tego dojść.
A później przyszedł drugi list i wszystko spieprzyło się jeszcze bardziej.
Przeczytał go cztery lub pięć razy, sam nie pamiętał, w każdym razie znał niemal na pamięć. Nie był długi, rzeczowy, choć nie oschły. Może nawet polubiłby człowieka, który go wysłał, gdyby kiedyś się spotkali.
Parę dni temu skoczył na Uniwersytet Edynburski i na Katedrze Wróżbiarstwa i Okultyzmu wyprosił o dane jakiegoś rozsądnego profesora. Później parę godzin głowił się, jak skonstruować pytania do niego, żeby mężczyzna potraktował je poważnie, a równocześnie nie domyślił się, że James sam zna jakąś przepowiednię. To drugie nieszczególnie mu wyszło.
„Teoretycznie wszystkie przepowiednie powinny być katalogowane przez Ministerstwo Magii kraju, w którym doszło do jej wygłoszenia bądź tego, którego obywatelstwo ma osoba wygłaszająca lub której proroctwo dotyczy.  Najczęściej w wypadku, gdy parę Ministerstw ma prawo do przepowiedni, tworzy się jej kopię, tak więc jeśli przepowiednia zostałaby wypowiedziana w Anglii przez Francuza, a dotyczyła Hiszpana, trzy Ministerstwa powinny ją zarchiwizować. W praktyce jednak większość przepowiedni przepada, bo ludzie nie wiedzą, że taka ewidencja jest prowadzona. Poza tym dochodzą złe skojarzenia z szarlatanami, którzy za pomocą innych rodzajów magii albo zwykłego kłamstwa udają, że potrafią przewidzieć przyszłość. (Niestety nie istnieją żadne realne dowody na to, że prawdziwe przepowiednie można kontrolować lub wywoływać, dlatego wszystkie takie praktyki należy traktować z odrobiną dystansu). Z tego względu niewiele osób decyduje się na poinformowanie Ministerstwa o usłyszanej przepowiedni – jeśli się nad tym zastanawiasz, gorąco zachęcam.”
Nie, James nawet o tym nie pomyślał.
„Obecnie na Katedrze Wróżbiarstwa nie próbujemy zgadywać przyszłości – przynajmniej na zajęciach prowadzonych przeze mnie – a zajmujemy się analizowaniem przepowiedni udostępnionych nam przez angielskie Ministerstwo. Są to najczęściej proroctwa sprzed stu pięćdziesięciu lat bądź takie, które na pewno się już wypełniły i osoby, których dotyczyły, zgodziły się przekazać je uniwersytetowi. Studenci uczą się, jak interpretować często mętne wskazówki i, przede wszystkim, jak zgadywać, których ludzi przepowiednie dotyczą (mówię o zgadywaniu, ponieważ aż do wypełnienia proroctwa nigdy nie ma pewności). To samo robią Niewymowni w Ministerstwie, przynajmniej ci pracujący w dziale proroctw – choć oczywiście zajmują się często o wiele bardziej rozbudowanymi i niebezpiecznymi przepowiedniami.”
Właściwie James nigdy wcześniej nie zastanawiał się, co dokładnie robił William. Kojarzył, że jego wuj pracuje w Ministerstwie, ale nigdy nie dopytywał o dział czy zakres kompetencji. Gdyby miał strzelać, powiedziałby pewnie, że ma jakiś związek z aurorami, choć sam nim nie jest, bo Tonks pewnie by o nim kiedyś wspomniała. Może pracuje w Biurze Analiz Wspomnień? O ile w Anglii coś takiego w ogóle istnieje… W Polsce James poznał jedną dziewczynę, która się tym zajmowała. Miała dwadzieścia dwa lata i kompletnego świra, ale jak mówiła, nikt zdrowy na umyśle nie wytrzymałby w tej robocie.
– Ja jestem świeżynką, ale zobaczyłbyś wyjadaczy… Mamy takiego gościa, który potrafił przez dwadzieścia godzin non stop oglądać trzyminutowe wspomnienie w myśloodsiewni. A kiedy z niej wyszedł, powiedział, który z aurorów zdradził w tej masakrze w Wałbrzychu. I trafił. Ale wiesz, on na co dzień nosi ze sobą pluszowego misia i ma przy swoim biurku taką dmuchaną lalkę, taką do… no wiesz… tylko ładnie ubraną w szatę i w ogóle. A jak kiedyś ktoś z niej zażartował, to go sponiewierał, że niby gość obraził godność i uczucia jego ukochanej. Żartowniś tydzień siedział w szpitalu, no i w ogóle niezła afera była… Taaak, każdy z nas ma świra.
James z łatwością mógłby sobie wyobrazić Williama w takiej pracy, ale po przeczytaniu listu zmienił zdanie. Wujek na pewno był Niewymownym. Choć to znaczyło, że przepowiednia, którą podał Jamesowi Charles, była znana również Ministerstwu. Chłopak wcześniej uważał tego aurora, Shacklebolta, za sprzedajnego gnojka, który zrobił z przesłuchania grandę, aby kryć swojego szefa, kimkolwiek by ten miał być. Dopiero teraz Rainbow zaczął brać pod uwagę, że facet mógł otrzymać dodatkowe rozkazy z samego Biura. Może Ministerstwo chciało Rainbowa sprzątnąć, ale ostatecznie się powstrzymało, ponieważ zabrakło im konkretnego dowodu? W końcu profesor napisał, że Niewymowni nigdy nie są do końca pewni swoich interpretacji…
„Czy przepowiednie zawsze się sprawdzają? Nie wiemy. W większości przypadków trudno jest udowodnić, że dane proroctwo już się spełniło, za to praktycznie nie da się dowieść, że nie na pewno zostało wypełnione. Przede wszystkim przepowiednie są najczęściej bezterminowe. Większość (około 80% z tych, które zostały uznane za spełnione) dotyczy osób żyjących w momencie ich wypowiedzenia bądź urodzonych krótko po tym, dlatego według przepisów przepowiednię uważa się za „wygasłą” po stu pięćdziesięciu latach (wtedy przestaje się nad nią pracować). Bywało jednak, że takie wygasłe przepowiednie sprawdzały się po dwustu, trzystu bądź czterystu latach, albo okazywało się, że są składową ciągu proroctw i bez znajomości innych nie dało się ich poprawnie odczytać. Nie należy jednak bardzo się przejmować, jeśli otrzymało się złą przepowiednię – przede wszystkim, jak wspominałem, nigdy nie wiadomo, kogo naprawdę będzie dotyczyć, a, co ważniejsze, jak dokładnie się wypełni. Przepowiednie najczęściej dotyczą drobiazgów, nawet jeśli brzmią groźnie. To, że coś zostało przepowiedziane, nie oznacza, że jest ważne.
Mam nadzieję, że pomogłem.”
James odkrył, że listy już dawno zsunęły mu się z kolan, a on zdrętwiał od siedzenia w bezruchu. Zebrał je z podłogi i położył na materacu, wyrównując kartki bezmyślnie. Kiedy uświadomił sobie, co robi, cofnął nagle dłoń ze wstrętem, jakby listy był czymś zarażone. Miał ochotę zwymiotować.
Mógł udawać, że przepowiednia Charlesa go nie dotyczy albo naprawdę mówi o czymś głupim, ale zupełnie nieistotnym. To by było najprostsze, machnąć ręką i nie przejmować się paroma zdaniami jakiegoś porąbanego wieszcza.
Ale chyba nie potrafił już sam siebie okłamywać. To co nosił w sobie, to co wypalał tatuaż – to był żar. Żar, od którego… a pożoga…
Chłopak podwinął kurtkę i wyciągnął zza paska pistolet. Ostatnio nosił go przy sobie ciągle, podobnie jak paczuszkę, choć właściwie nie umiał strzelać. Długo zajęło mu odkrycie, jak w ogóle wyciągnąć z niego magazynek i sprawdzić, czy naboje są w środku. Były.
James odbezpieczył broń.
Wcześniej myślał, że przepowiednia nie ma sensu, bo sama magia nie wystarczy do czegoś tak potwornego. Był przecież tylko dzieciakiem, zwyczajnym gówniarzem. Ale po rozmowie z Czarnym Panem wszystko nabrało sensu.
Otworzył usta i po chwili wahania wsunął w nie lufę. Miała ohydny, metaliczny smak, a od jej zimna zabolały go zęby. Znowu zebrało mu się na wymioty.
Chciałby wierzyć, że nie będzie robił złych rzeczy, ale to było głupie. Voldemort mógł zmusić go do wszystkiego, niezbyt nawet się przy tym wysilając. James nie miał złudzeń. Ze strachu klękał, ze strachu wybierał i wiedział, że ze strachu zrobi jeszcze więcej. A później… później może mu się nawet to spodoba. Znał siebie przecież. Ze trzy lata temu sprzątał w knajpie tylko po to, żeby móc przebywać blisko morderców i złodziei – marzył wtedy, że któryś zainteresuje się nim i weźmie go na praktykanta. Chciał, aby ktoś pokazał mu jak naprawdę się używa czarnej magii, nauczył tych wszystkich podłych zaklęć, które znał tylko z opowieści. Może, choć starał się o tym nie myśleć, po prostu tęsknił za matką, bo Emily znowu go porzuciła po dwóch latach spędzonych razem w Rosji. Ale zamiast mentora spotkał tam Hewletta i musiał się nim zaopiekować, bo nikt inny tego nie robił.
Trzy lata to długo, w ciągu nich zdążył wyrosnąć z marzeń o mordowaniu ludzi. Tylko co z tego? Nie potrafił zapomnieć rzeczy, których się nauczył, kurwa, wciąż sięgał po książki o czarnomagicznych klątwach, bo nie umiał sobie tego odmówić. Skąd miał wiedzieć, czy kiedyś nie zacznie ich używać? Czy nie będzie to dla niego przyjemne? Potrafił z kumplem skopać leżącego człowieka, kiedy ten ich wkurzył. Nie wierzył, że kiedy przyjdzie co do czego, powstrzyma się przed torturowaniem kogoś innego.
Przesunął lufę trochę i ułożył lepiej na języku. Niejasno kojarzył, że nawet coś tak prostego można schrzanić, na pewno słyszał czy widział na jakimś filmie kogoś, kto przestrzelił sobie policzek zamiast mózgu. To dopiero byłoby idiotyczne. Przypomniał sobie o odrzucie i złapał kolbę również drugą ręką.
…Ale to wszystko miało zdarzyć się dopiero za parę lat. Każdy to mówił, Voldemort, Charles, Chupacabra. James był wciąż dzieckiem, przynajmniej dla nich. Mógł jeszcze żyć. Tylko ile? Dziesięć lat? Pięć? Może do pełnoletności, jeden miesiąc i jeden rok? A jeśli  przegapi odpowiedni moment? A jeśli później zabraknie mu jaj, aby to zrobić? Albo po prostu nie będzie chciał?
Położył palec na cynglu. Denerwowało go, że drżą mu ręce, że poci się i ledwo powstrzymuje mdłości. Powinien to zrobić dobrze, skoro to ostatnia rzecz w jego życiu.
Pomyślał, że chciałby choć raz przespać się z dziewczyną. To rozśmieszyło go, choć sam nie wiedział dlaczego. Starał się uspokoić, ale to tylko rozbawiło go bardziej. Trząsł się cały od śmiechu, ale lufa tłumiła dźwięki.
O tak, chciałby choć raz w życiu przespać się z dziewczyną i usłyszeć na żywo Extreme Noise Terror.
I wtedy uświadomił sobie, że jeśli zabije się w Pokoju Życzeń, nikt nie znajdzie ciała. A jeśli go nie znajdą, Voldemort może pomyśleć, że jakoś – pewnie przy pomocy Dumbledore’a – pozbył się tatuażu i zwiał. Czarny Pan skrzywdziłby wtedy bliskich chłopaka, żeby wypłoszyć go z ukrycia. Jeśli będzie wiedział, że James się zamordował, może odpuści – w końcu uganianie się za jakimiś nieistotnymi ludźmi jest poniżej jego godności – ale w innym wypadku…
Rainbow z trudem rozluźnił szczęki i bardzo ostrożnie wysunął oślinioną lufę z ust. Zabezpieczył broń i wytarł ją porządnie kocem, a następnie odłożył na listy.
Dopiero wtedy przechylił się i zwymiotował.

***

Większość zdjęć była nieruchoma. Ludzie zastygli w czasie, utrwalone na wieczność wybuchy i krople deszczu, które nie miały nigdy spaść na ziemię. Oglądanie ich było z jednej strony fascynujące, z drugiej zaś szalenie niepokojące. Świat nie powinien się zatrzymywać, nawet na zdjęciach.
Fotografia pokazująca zniszczenia po trzęsieniu ziemi w Kobe. Dwa kolejne zrobione w czasie czeczeńskiej wojny. Zdjęcie akcji ratowniczej po ataku sekty Aum Shinrikyō w tokijskim metrze. Zamach bombowy w Oklahoma City. Ludobójstwo w Srebrenicy. Zderzenie pociągów w Ferozabad. Znów zamach bombowy, tym razem w paryskim metrze. Każde podpisane i przyklejone do ściany pod etykietą „1995”. A były przecież i wcześniejsze lata…
– Sam wszystkie zrobiłeś? – spytała Tonks, przesuwając opuszkami palców po nieruchomej twarzy Azjatki kucającej przy mężczyźnie, którego nogi przygniotła waląca się ściana.
– Ta… – potwierdził Estevan, nie patrząc na nią. Pakował właśnie plecak. – Ale to tylko moje ulubione. Rzadko robię odbitki dla siebie, bo to babranina.
– Gazety sporo ci płacą?
– Da się wyżyć. Szczepiłaś się?
– Co?
Estevan westchnął i sięgnął do szafy. Chwilę grzebał po półkach, wyrzucając na podłogę ubranie, zanim wyciągnął metalową kasetkę. Otworzył ją i ostrożnie wyjął flakonik wypełniony mętnym, zielonkawym płynem.
– Wypij – rozkazał, podając go dziewczynie.
Tonks odkorkowała fiolkę i skrzywiła się odruchowo.
– Chcesz mnie otruć? – spytała, machając dłonią przed twarzą. Nic to nie pomogło, bo odór zdążył wypełnić już cały pokój.
– Chcę, żebyś przeżyła tę wycieczkę – stwierdził Estevan obojętnie. – Pij albo nie zawracaj mi głowy.
Tonks przewróciła oczami, rzuciła parę czarów, a kiedy upewniła się, że to nie jest żadna znana jej trucizna, zatkała nos i przełknęła na jeden raz całą zawartość fiolki. Kichnęła dwukrotnie, ale nic poza tym się nie stało. Na wszelki wypadek oparła się jednak o biurko.
Estevan właśnie wpychał do plecaka apteczkę wyciągniętą z kosza na bieliznę. Jego mieszkanie było niezwykłe pod tym względem, że panował w nim niewyobrażalny wręcz chaos i bałagan, pomijając te fragmenty przestrzeni w jakiś sposób związane z pracą mężczyzny.  Ciemnia, szuflady na klisze, półki, na których trzymał obiektywy i inne rzeczy, których Tonks nawet nie umiała nazwać – to wszystko było wręcz pedantycznie uporządkowane i skatalogowane. Mówiąc inaczej: facet miał fioła.
Dziewczyna znów zerknęła na zdjęcia.
– Dużo osób zginęło w tej Srebrenicy? Znaczy, nazwałeś to ludobójstwem…
Estevan wzruszył ramionami.
– Bo ja wiem? Nie liczyłem. – Sięgnął pod łóżko i wyciągnął spod niego opasłą, zakurzoną książkę. Strzepnął ostrożnie z jej okładki pająka wielkości orzecha włoskiego. – Mam tam znajomego, czarodzieja zresztą, pisał mi ostatnio, że pewnie będzie ponad pięć tysięcy, ale w praktyce diabli wiedzą, przy czymś takim nigdy nie można się niczego doliczyć.
– Pięć tysięcy czego? – spytała odruchowo.
Estevan przestał kartkować książkę i spojrzał na nią bez zrozumienia.
– Ofiar – powiedział miękko po chwili.
Tonks poczuła się, jakby ktoś kopnął ją w żołądek.
– Nie kłam, wiedziałabym o czymś takim… – wymamrotała.
Mężczyzna wzruszył ramionami, zmniejszył książkę zaklęciem i wrzucił ją do plecaka.
– To mugolska wojna i mugolskie trupy, czemu nasz świat miałby się nad nimi rozczulać? Ale niektóre czarodziejskie gazety o tym pisały, angielskie też, sam sprzedawałem im fotografie. To, że takich nie czytasz, to już nie moja wina.
– Jesteś bezduszny – stwierdziła cicho. – Naprawdę nic cię nie obchodzą mugole? Tylko forsa za zdjęcia?
Estevan zacisnął dłonie w pięści.
– Mnie nie obchodzą? – zapytał lodowato. Dziewczyna odruchowo wsadziła dłoń do kieszeni dżinsów i wymacała różdżkę. – Wyciągałem ludzi stamtąd, Tonks. Wyciągaliśmy… Po paru dniach byliśmy tak zmęczeni, że każda aportacja kończyła się rozszczepieniem, ale i tak skakaliśmy, bo rozszczepienie jest lepsze niż egzekucja. A czasem wszystko się pieprzyło i człowiek, którego chciałeś uratować, kończył bez głowy albo z wielką dziurą w piersi.
– Ja nie chciałam… – urwała, bo nie wiedziała, co może powiedzieć.
Estevan machnął ręką i nagle jakby złość mu minęła.
– To, że robię zdjęcia, nie znaczy, że nie pomagam. Po prostu fotografie są… istotne. – Uśmiechnął się bez radości. – Wiesz, co najśmieszniejsze? Za Srebrenicę mam wyrok w zawieszeniu, złamanie ustawy o tajności. Łaskawie nie zamknęli mnie w pudle, ale jeśli to się powtórzy w ciągu najbliższych dwóch lat… W cudownym świecie żyjemy, prawda?
Tonks skinęła głową i odgarnęła z oczu włosy, tym razem czarne i matowe. Słowa Evana nie zaskoczyły jej tak, jak powinny. Nagle uświadomiła sobie, że właściwie ich oczekiwała. Gdy słuchała mężczyzny, gdzieś z tyłu głowy słyszała cichutki głosik „przecież nie wolno aportować się wśród mugoli”.
I my jesteśmy tą dobrą stroną, pomyślała nagle zniechęcona.
– Wybacz – powiedział Estevan po chwili. – To było niecałe trzy miesiące temu. Wciąż mnie nosi.  
– Rozumiem.
Mężczyzna wzruszył ramionami, spojrzał na nią półprzytomnie, po czym podał żółte kalosze, które dotąd stały na parapecie.
– Powinny być dobre.
– Kalosze? – Tonks spojrzała na niego zaskoczona. – Nogi mi się upieką.
– Ale może nic cię nie ugryzie – stwierdził. – Chodź.
Złapał plecak i wyszedł z pokoju, nawet się na nią nie oglądając. Tonks powstrzymała się przed westchnięciem. Po paru dniach wciąż nie mogła się zdecydować, czy lubi Evana. Mężczyzna traktował ją jak dziecko, co momentami doprowadzało Tonks do szału, a w dodatku rozkazywał jej niemal na każdym kroku. Zrób to, nie rób tamtego, chodź, wyjdź, przyjdź. Po godzinie przebywania w jego towarzystwie miała ochotę kopnąć tego durnia w strategiczne miejsce. Zamiast tego wykonywała polecenia bez większych protestów z nadzieją, że trafnie go oceniła i nie skończy przez to z poderżniętym gardłem w jakimś zaułku Rio.
Niechętnie naciągnęła kalosze na nogawki spodni i sprawdziła, czy ma przy sobie różdżkę, świstoklik, który aportuje ją z powrotem do miasta oraz zestaw pięciu ochronnych amuletów. Wczoraj Estevan zmusił ją, żeby kupiła porządne talizmany, bo, jak stwierdził, „twoje błyskotki nie obronią cię nawet przed komarami”. Tym samym Tonks pozbawiła się większej części pieniędzy, które zabrała do Brazylii, i wciąż z tego powodu cierpiała.
Choć to, że miała na sobie magiczny odpowiednik zbroi, poprawiało jej nieco humor. Z jednego sklepu zabrała opasły katalog i przeglądała go do późna w nocy, zaznaczając długopisem amulety, które mogłyby przydać jej się w pracy. Sprzedawca zapewnił ją, że prowadzają sprzedaż wysyłkową, więc może nabywać u nich przedmioty nie ruszając się z Anglii. Właściwie więc jedynym problemem były ceny, horrendalnie wręcz wysokie. Na najtańszy z talizmanów, które jej się spodobały, musiałaby wydać całą swoją aurorską pensję oraz dodatek z tytułu bycia kuratorem. W zasadzie gdyby przez miesiąc żywiła się tylko w służbowej stołówce i zrezygnowała z kawalerki, przenosząc się do kwatery Zakonu, mogłoby jej się udać tyle zaoszczędzić…
Zwariowałaś, pomyślała, wychodząc na podwórko.
Estevan stał tuż nad urwiskiem i patrzył na morze z nieobecnym wyrazem twarzy. W jednej dłoni trzymał maczetę, a w drugiej zwinięty, wzorzysty dywan.
– Jestem gotowa – powiedziała, zatrzymując się w bezpiecznej odległości.
Mężczyzna skinął głową i wsunął maczetę do pochwy przy pasku. Podszedł do dziewczyny i złapał ją mocno za ramię.
– Trzymaj się blisko mnie – rozkazał.
Aportowali się w środku dżungli, łamiąc przy okazji jakąś roślinę o rozłożystych liściach. Estevan zrobił krok do tyłu i rozejrzał się czujnie, wyraźnie podenerwowany. Przez chwile milczeli, nasłuchując. Wysoko ponad nimi w koronach drzew darły się spłoszone małpy. Tonks już dawno nauczyła się rozpoznawać ten dźwięk.
– Idziemy – rzucił Estevan wreszcie, wciskając jej dywan. Sam wyjął maczetę i obrócił się, żeby wykarczować ścieżkę.
– Czego się tak boisz? – spytała, starając się, żeby zabrzmiało to jak żart.
– Abominacji – odparł poważnie. – Ściągają do tej cholernej pustyni. Ale może będziemy mieli szczęście.
– Jesteś pewien, że chodziło ci o to słowo? Znaczy, uważam, że świetnie znasz angielski, ale…
– Tak, o to – przerwał jej.
Przewróciła oczami i na wszelki wypadek wyciągnęła różdżkę.
Przedzieranie się przez dżunglę było tak uciążliwe, jak się spodziewała. Najbardziej w kość dawały upał i duchota, przez które już po paru jardach spływała potem. Poza tym w zasadzie szli na przełaj, więc Estevan musiał wycinać każdy napotkany krzak i kłącze. Często też zmieniał kierunek, żeby obejść coś, czego Tonks nawet nie mogła dostrzec. Wlokła się za nim, nie protestując, bo doświadczenie nauczyło ją, że to i tak nic by nie dało. Prawie nie rozmawiali, pomijając może krótkie polecenia rzucane przez mężczyznę.
– Nie stawaj na kłodzie.
– Mhm.
– I uważaj na mrówki.
– Mhm.
– Naprawdę uważaj…
– Ała!
– Prawie w nie wlazłaś – warknął, pomagając jej się podnieść.
Przed chwilą pociągnął ją do przodu tak gwałtownie, że potknęła się i upadła na kolana. Otrzepała spodnie, patrząc na niego z mordem w oczach.
– To tylko mrówki – stwierdziła lodowato. Później spojrzała kolejny raz na owady, które pozostały za nimi i nieco mniej pewnym głosem dodała: – Duże mrówki.
– Paraponera clavata – uściślił, patrząc na nie ze wstrętem.
Tonks wzruszyła ramionami.
– Jak mnie wkurzysz, to ci wrzucę taką za kołnierz – zażartowała, a mężczyzna mimowolnie się wzdrygnął. – Ej no, nie przesadzaj. To ta twoja abominacja?
– Nie. Idziemy.  
Po jakiejś godzinie spadł deszcz, który przeczekali schronieni pod czarem, przy okazji jedząc coś w rodzaju drugiego śniadania. Estevan nawet przez chwilę nie wydawał się rozluźniony, więc Tonks denerwowała się dla towarzystwa. Poza tym nieszczególnie podobało jej się w dżungli. Nigdy nie czuła się zbyt dobrze w otoczeniu dzikiej przyrody, nawet jeśli chodziło o swojskie, europejskie lasy. W czasie kursu czasem wywlekali ich góry na ćwiczenia terenowe. Nie były szczególnie trudne, ale Tonks na każde szła jak na ścięcie. Urodziła się i wychowała w mieście, to raz, dwa, przy jej niezdarności nierówne, pełne wystających korzeni ścieżki były jedną wielką pułapką. Na każdych ćwiczeniach skupiała się głównie na tym, żeby się nie potknąć, a im więcej o tym myślała, tym częściej upadała. Po pierwszym semestrze była pewna, że wyrzucą ją z kursu, ale wtedy zaczęły się treningi, na których nie miała martwić się własną niezdarnością i jakimś cudem okazało się, że świetnie sobie na nich radzi. Nigdy jednak nie polubiła pozamiejskich wypadów.
Po deszczu zaduch jakby się zmniejszył, ale nie oznaczało to, że wędrówka zrobiła się przyjemniejsza. Wszystko było mokre, łącznie z Tonks i Estevanem, a podłoże zmieniło się w błoto zmieszane z gnijącymi liśćmi. Jedyne, co pocieszało dziewczynę, to słowa mężczyzny, że są już blisko.
Nagle Estevan zatrzymał się i schował maczetę.
– Dobra, nie ma sensu iść dalej – zawyrokował. – Daj dywan.
Rozwinęli go ostrożnie dwa kroki nad ziemią, starając się, aby nie dotykał żadnej rośliny. Kiedy go puścili, zastygł w tej pozycji, lewitując.
– Perski? – zainteresowała się dziewczyna odruchowo, gładząc dłonią osobliwy wzór.
Estevan spojrzał na nią krzywo.
– Taki bogaty, to ja nie jestem. Chiński.
Dywan okazał się tak niewielki, że ledwo zmieścili się na nim oboje, a plecak musiał wystawać poza krawędź. Miało to jednak swoje plusy, bo przynajmniej dało się wygodnie manewrować nim pomiędzy pniami drzew. Estevan poderwał go delikatnie na większą wysokość, po czym z kieszeni wygrzebał parę kamyków, na których wygrawerowano runy.
– Łamacze? – spytała Tonks, rozpoznając znaki. – W Brazylii też ich używacie?
– Jak widać. Trzymasz się?
– Mhm.
Mężczyzna odetchnął głęboko, splunął na runy na szczęście, po czym ostrożnie zaczął rzucać kamyki przed siebie. Przy czwartym powietrze zadrgało, jakby coś nagle je rozgrzało do bardzo wysokiej temperatury. Dywan śmignął do przodu i Tonks odruchowo objęła Evana w pasie, żeby się nie zsunąć. Kiedy uświadomiła sobie, co zrobiła, cofnęła rękę skrępowana. Momentalnie jednak przestała się tym przejmować.
Znajdowali się na miejscu.
Najpierw uderzyła ją cisza. Dżungla była głośna, wypełniona po brzegi bzyczeniem owadów, wrzaskami ptaków, szmerami i innymi, trudnymi do zidentyfikowania dźwiękami, ale tak oczywistymi, że człowiek nie zwracał na nie uwagi. Tutaj brakowało wszystkiego. W pierwszej chwili Tonks pomyślała, że ogłuchła, ale szybko uświadomiła sobie, że słyszy oddech swój i Estevana. Po prostu w tym miejscu nie żyło nic, więc i nic nie mogło hałasować. Brakowało nawet wiatru, bo ruch powietrza powstrzymywały bariery. Jasny pył pod nimi poruszył się, gdy nad nim przelecieli, lecz po chwili opadł i zastygł.
Tonks rozglądała się, czując, że serce podchodzi jej do gardła.
– Pamiętam, jak powstała – powiedział Estevan cicho. – Fotografowałem wtedy ptaki dla jakiegoś czasopisma, nawet nie wiem, co to było. W każdym razie jakieś małe, skupowało wszystkie zdjęcia jak leci, o ile były tanie.
– Byłeś tutaj, kiedy to się stało? – spytała, również szeptem. Miała wrażenie, że mówienie tu normalnym głosem byłoby nieodpowiednie.
– Trochę bliżej rzeki, ale tam bariery są zbyt silne, nie przeszlibyśmy.
– Wiesz, że nie o to pytałam.
Westchnął prawie niesłyszalnie.
– Tak, byłem tutaj. Patrzyłem, jak to cholerstwo idzie na mnie. W dżungli niewiele widać, znaczy, nie na dużą odległość, ale nad rzeką jednak… Zabawne, ale wtedy w ogóle nie pomyślałem, że mogę się deportować. Stałem jak kołek i czekałem, aż umrę. Ale fala zatrzymała się jakieś cztery czy pięć metrów przede mną. Wiesz, co wtedy zrobiłem?
Pokręciła głową, choć nie mógł tego widzieć. Oboje wpatrywali się w ciągnącą się po horyzont pustynię.
– Podszedłem do skraju tego piekła i zrobiłem zdjęcie.

***

Nie spodziewał się, że jego powrót na lekcje okaże się aż tak… niezręczny. Wiedział, że to w gruncie rzeczy jego wina, ale nie potrafił tego naprawić – nie umiał rozmawiać normalnie. Zbyt często odpływał myślami, przerywał wypowiedź w pół słowa albo zaczynał się jąkać, bo jakaś głupota przypominała mu nagle coś innego. To, że tej nocy znowu nie spał, też mu nie pomogło.
Dean starał się go zagadywać, ale w końcu dał sobie spokój. Z Hermioną James rozmawiał krótko i raczej chłodno, skrępowany po części tym, że stojący obok Ron wyglądał, jakby miał ochotę strzelić go po pysku. Większość zajęć Rainbow spędził więc spisując tematy zaległych wypracowań i przeglądając strony w podręczniku, które musiał nadrobić. Po paru godzinach czuł się kompletnie wykończony psychicznie.
Nie chodziło to, że ktoś był niemiły. Nawet Lavender powstrzymała się od komentarzy, co najwyżej rzucając mu zdegustowane spojrzenia. Za to Thomas jak zwykle tryskał optymizmem i już na historii magii poinformował Jamesa, że ma pod łóżkiem schowane dwa piwa – mugolskie, przemycone z domu – i mogą jego szczęśliwy powrót do szkoły opić. Nawet nauczyciele wydawali się podejrzanie wyrozumiali i chłopak podejrzewał, że profesor McGonagall maczała w tym palce.
Wszystko było więc w porządku. Oprócz niego.
Weź się w garść, pomyślał, po prostu weź się w garść.
Czekał właśnie na Harry’ego na korytarzu przed Pokojem Życzeń. Umówili się już przy śniadaniu, że Potter znajdzie go zaraz po treningu quidditcha i chwilę poćwiczą. W zasadzie James chciał z nim po prostu porozmawiać, ale pomyślał, że sprawdzenie umiejętności bojowych kolegi też nie będzie złym pomysłem, biorąc pod uwagę, co chciał mu zaproponować…
Harry wyszedł zza załomu muru i pomachał ręką, jakby James mógł go nie zauważyć na pustym korytarzu. Zamek wydawał się kompletnie opustoszały, choć do ciszy nocnej wciąż było daleko.
– Angelina stara się nas wykończyć – powiedział Potter ponuro. – Jakby się nie ściemniło, to by pewnie nas trzymała tam dalej.
– Ona tak zawsze? – spytał ze śladowym zainteresowaniem w głosie.
– Mam nadzieję, że nie. Jak po pierwszym meczu nam nie odpuści, to chyba zwariuję. No to gdzie ten twój pokój?
Rainbow wymamrotał coś niezrozumiałego, po czym trzy razy przeszedł się pod ścianą, myśląc o jakimś miejscu wygodnym do pojedynkowania się. Gdy skończył w murze pojawiły się drzwi wykonane z przerdzewiałej stali. James ostrożnie nacisnął klamkę i odemknął je z trudem.
Pokój Życzeń zmienił się w największy hangar, jaki James widział w życiu, wliczając te z amerykańskich filmów. Wysoko ponad jego głową do metalowej kratownicy przymocowano parę rzędów reflektorów, które zalewały przestrzeń ostrym, białym światłem. Rainbow zamrugał parę razy i rozejrzał się.
Właściwie większość hangaru zajmowała ulica jakby żywcem wyrwana z jakiegoś europejskiego miasta. Od jednej ściany do drugiej leciała asfaltowa jezdnia, przedzielona podwójną linią ciągłą, a po jej obu stronach znajdował się wąski chodnik z betonowych płyt. Przy ulicy stało łącznie pięć budynków, w tym jeden w stanie kompletnie surowym, pozbawiony nawet dachu, za to otoczony ogrodzeniem z siatki, a dwa kompletnie zrujnowane, wyglądające, jakby zostały zbombardowane. Pomiędzy drugim i trzecim po prawej stronie znajdowało się malutkie, brudne podwórko, na którym królował wielki kosz na śmieci z płaską klapą.
James popatrzył na uliczne latarnie i zastanowił się, czy działają. W tej samej chwili zapaliły się, a reflektory na górze zgasły i Rainbow poczuł się, jakby naprawdę zapadła noc. Potrząsnął głową i wszystko wróciło do normy.
– Nieźle – powiedział Potter wyraźnie oszołomiony. – Jak znalazłeś to miejsce?
– Przypadkiem. – James ściągnął szatę i rzucił ją pod ścianę hangaru, tuż obok drzwi.
– A jak ten pokój działa? – spytał Harry, idąc powoli przed siebie.
– Bo ja wiem… – Rainbow zawahał się. – To chyba jakiś kondensator magii, tylko że zrobiony na wielką skalę – powiedział niepewnie. – Znaczy, jasne, odkąd rozpowszechniły się różdżki, to nikt już w tym się nie grzebie, bo różdżka to najbardziej funkcjonalny i uniwersalny kondensator, jeśli porówna się osiągi do masy, bla bla bla, czytałem Lawroya. – Skrzywił się na samo wspomnienie. Książka była koszmarnie nudna i niestrawna, pomimo że opisywała całkiem interesujące zagadnienia. – Ale wydaje mi się, że ten pokój może pochodzić z czasów, kiedy czarodzieje się jeszcze z nimi bawili.
Potter popatrzył na niego jak na kosmitę.
– A ten kondensator magii to jak działa?
– No… jak różdżka. – James podrapał się po karku, szukając odpowiednich słów. – Ściąga czystą magię od człowieka i zmienia w czar, znaczy, taką jej formę, która jest użyteczna. W sumie zaklęcie to raczej nazwa na sposób w jaki się tę przemianę wywołuje, instrukcję dla różdżki, ale… ech, mam wrażenie, że Hermiona lepiej by to wytłumaczyła.
– Nie, łapię. – Potter ciągle nie przestawał się dziwnie na niego patrzeć. – Więc to pobiera od nas magię i spełnia za jej pomocą życzenia?
James rozłożył ręce z bezradnością.
– Robi to, ale za cholerę nie potrafię zrozumieć jak. Znaczy, weź przestań, widziałem tu rzeczy, których nie dałoby się zrobić, czerpiąc magię od jego człowieka, nawet jakby był Dumbledore’em czy Grindewaldem. No i konstrukcja… każdy kondensator musi mieć w sobie kawałek magicznej fauny i flory. Dlatego nie da się zrobić metalowych różdżek albo wypchać ich kamieniami szlachetnymi, musi być specjalne drewno i specjalna tkanka w środku.
– Bazyliszek? – spytał Harry. – Nadawałby się?
Rainbow zatrzymał się w pół kroku.
– No… chyba tak. Nie słyszałem, żeby bazyliszek nie mógł być rdzeniem. Ale to by znaczyło, że cały Hogwart… no i ciągle brakuje drewna.
Zastanawiali się przez chwilę.
– Podobno Rowena sama zaprojektowała schody – stwierdził w końcu Harry bez przekonania. – Ale nie wiem, czy je później wymieniano, czy są oryginalne.
– W każdym razie to jakiś trop – uznał James. – No i tłumaczyłoby, czemu ten pokój ma taką moc. Jeśli zżera magię od wszystkich uczniów, nauczycieli, skrzatów…
Potter uśmiechnął się blado.
– Taa. Ale w sumie to chciałem się dowiedzieć, w jaki sposób nim kierować.
– A. – James poczuł się głupio. – Wystarczy, że trzy razy przejdziesz się korytarzem myśląc o jakimś pomieszczeniu, a on się w nie zamieni. No a jak jesteś w środku, to po prostu reaguje na twoje pragnienia. Nie trzeba żadnych zaklęć ani niczego takiego.
– Mhm. – Harry zatrzymał się i wyciągnął rękę. Po chwili tuż nad nią pojawił się złoty znicz, odrobinę oszołomiony. Potter złapał go i obejrzał z zaciekawieniem. – Myślisz, że to miejsce stworzyli sami założyciele?
– Albo oni, albo mieli bardzo kreatywnego architekta.
James wyciągnął różdżkę, ale zawahał się. Potter patrzył na niego z zaciekawieniem.
– Muszę coś sprawdzić – wymamrotał Rainbow.
Odetchnął głębiej, okręcił się i aportował parę kroków dalej. Przez chwilę stał nieruchomo, upewniając się, że żaden czar ochronny go nie rozszczepił, zanim uśmiechnął się blado.
– Dobra, strefa antydeportacyjna tu nie działa.
– Od czego zaczniemy? – spytał Harry, również wyciągając różdżkę.
James poczuł się nagle dziwnie skrępowany.
– Nie mam pojęcia. W sumie nigdy nikogo nie uczyłem – przyznał niechętnie.
– A od czego ty zaczynałeś?
– Ee… To było tak dawno, że chyba nie pamiętam. Ale w Meksyku na pewno uczą najpierw aportacji, zanim w ogóle dadzą dzieciom różdżki – powiedział, próbując sobie przypomnieć szczegóły. – Są takie gry nawet, trochę jak berek albo zbijak, wszystkie dzieciaki się w to bawią na początku. Znaczy, nie wszystkie, ale wiesz o co mi chodzi.
– Nie mam pojęcia – stwierdził Harry z rozbrajającą szczerością.
James mimowolnie zacisnął dłonie w pięści.
– Dzieciaki z gangów – wycedził. – Nie komentuj, dobra? Po prostu tam nie jest, jak w Europie. Nie masz forsy, nie masz szans na naukę w magicznej budzie, jak cudem dostaniesz stypendium, to nawet połowę czesnego nie pokryje. Możesz więc albo wkuwać z podręczników, które też są horrendalnie drogie, albo pójść do kartelu, bo tam cię wezmą za darmo i nawet dadzą zarobić.
Potter patrzył na niego poważnie, bez śladu uśmiechu.
– Też się tak uczyłeś?
– Nie, Javiera by mnie zabiła. – Wzruszył ramionami. – Ale bawiłem się z dzieciakami stamtąd, więc trochę… podłapałem. Nie gadajmy o tym.
Odetchnął, próbując się uspokoić. Jak na złość jednak nie potrafił odgonić wspomnień, które wracały niby natrętne muchy.
Doskonale pamiętał, jak nauczył się aportować. Sprawę wytłumaczył mu na odczepnego chudy dziesięciolatek, który czasami stał na czatach albo szmuglował niewielkie ilości narkotyków, więc uważał się za dorosłego. Tego samego dnia James wszedł do olbrzymiego sklepu, wpakował masę rzeczy do koszyka i zniknął, pozostawiając na pożegnanie paznokieć z lewego kciuka. Gdyby się skupił, mógłby podać dokładną listę rzeczy, które wtedy ukradł. To był ważny dzień z dwóch powodów. Przede wszystkim od tamtego momentu przestał głodować. Później tylko zmienił metodę, bo aportowanie się było zbyt hałaśliwe i widowiskowe, a James śmiertelnie bał się zwrócić uwagę Ministerstwa. Po drugie, wtedy zdecydował się zostać czarnoksiężnikiem. Strasznie pokłócił się o to z Javierą i przez całą noc bał, że zostawi go po paru miesiącach wspólnej włóczęgi, ale została. Rankiem następnego dnia ustalili, że James może uczyć się czego chce, pod warunkiem, że nigdy nie dołączy do mafii – to nie był idealny kompromis, ale najlepszy, jaki potrafili wymyślić.
– Umiesz się aportować, nie? – spytał, starając się nie myśleć o tym, co zrobi, jeśli Czarny Pan zechce mu wypalić Mroczny Znak na ręce.
– Raczej nie – odpowiedział Harry, patrząc na niego z dziwną podejrzliwością. – Chyba to nawet nielegalne w Anglii, znaczy aportowanie się bez zdania jakiegoś egzaminu. Dobrze się czujesz?
– Taa… Zaraz ci pokażę, jak się skacze. – Otarł czoło, zaskoczony tym, że jest spocone. – A w ogóle znasz jakieś bojowe zaklęcia? – spytał, odchodząc od kolegi na parę jardów i stając twarzą do niego.
– Trochę. W zeszłym roku ćwiczyłem do Turnieju, a w trzeciej klasie miałem niezłego nauczyciela od OPCMu. Raz w życiu.
– To zaatakuj mnie – powiedział James.
Harry wzruszył ramionami.
– Drętwota – rzucił.
Rainbow spokojnie zrobił krok w bok, pozwalając, aby czar uderzył w ścianę hangaru za nim.
– Dobra, jeszcze raz – poprosił. – Pojedynkujmy się chwilę.
– A jeśli oberwiesz? – zawahał się Potter.
– To się uleczę. Zresztą Pokój Życzeń z jakiegoś powodu potrafi produkować lekarstwa, choć żarcia nie. – Chłopak nagle westchnął. – Czasem mam wrażenie, że magia w ogóle nie ma sensu.
– Jesteś gotowy?
James skinął głową, a następnie schował ręce za plecami. Kiedy Harry się nie ruszał, warknął:
– No dalej.
Harry rzucił zaklęcie, a James zrobił leniwy unik.
– To nie wygląda na pojedynek – powiedział Potter, znowu opuszczając różdżkę.
James poczuł, że ogarnia go zniechęcenie.
– Po prostu wal. I tak nie znam tych zaklęć, więc nie będę rzucał kontr. Chcę tylko zobaczyć, jak się poruszasz. – Uświadomił sobie, że zabrzmiało to dosyć niepokojąco i poczuł się idiotycznie.
Harry chyba nic nie zauważył, bo poprawił okulary i – z miną, jakby to jemu mogła stać się krzywda – zaczął rzucać czary. James po chwili pomyślał, że robienie z siebie ruchomego celu nie było najlepszym pomysłem. Potter miał refleks i kiedy przyszło mu już do głowy, że w czasie walki nie musi stać nieruchomo jak kołek, okazał się zaskakująco groźny. Po kilku minutach James spocił się i zmachał. Coraz bardziej kusiło go, żeby odpowiedzieć jakąś klątwą. Wszystkie jednak, które przychodziły mu do głowy, jak na złość były zbyt groźne albo bardzo bolesne.
Szkoda, że ich nie pamiętałeś, kiedy waliłeś czarem w Czarnego Pana, pomyślał z przekąsem.
James odchylił się, o włos unikając uderzenia przez żółty płomień i przełknął ślinę. Za plecami starał się ciągle wyczarować nóż. Właściwie rzucenie zaklęcia okazało się dosyć łatwe, za to złapanie przedmiotu zaskakująco trudne. Ledwo go złapał, w dodatku za ostrze.
Harry wychylił się, ciskając w niego kolejnym zaklęciem, a James w tym samym momencie okręcił się na pięcie i deportował. Wylądował tuż za plecami kolegi i przytknął mu nóż do szyi, trochę zbyt szybkim ruchem. Czubek ostrza zadrasnął skórę na grdyce Pottera.
Rainbow przez moment stał, milcząc, bo nie chciał, żeby Harry usłyszał, jak bardzo jest zdyszany.
– Przegrałeś – powiedział w końcu i zabrzmiało to jak kpina, choć wcale nie miało. Odsunął ostrze od szyi i rzucił nóż w stertę gruzu.
– Oszukiwałeś – wymamrotał Harry, obracając się gwałtownie.
James zbladł.
– Nie oszukiwałem – powiedział lodowato i na dowód swoich słów znowu wyczarował nóż. Przedmiot upadł na asfalt pomiędzy nimi. – Nie prosiłem o nic Pokoju Życzeń. Jeśli mi nie wierzysz, możemy w ogóle rzucić to wszystko w cholerę.
– Nie o to mi chodzi – powiedział Harry, ścierając krew z szyi. – Nie powiedziałeś, że można się aportować w czasie pojedynku.
– Bo to wiadomo? – nie zrozumiał James. – Słuchaj, walka to walka. Większość czarnoksiężników chętniej walnie cię cegłówką niż klątwą. Jak można kogoś zabić tak, żeby nie ściągnąć sobie na głowę aurorów, to nikt normalny nie będzie bawił się w Avady.
Wszedł na podwórko i wdrapał się na kosz na śmieci, żeby trochę odpocząć. Powoli docierało do niego, że wciąż ma nienajlepszą kondycję, choć od… spotkania z matką minęło już ponad dwa tygodnie.
– Czemu wy w ogóle wszystkie zaklęcia mówicie na głos? – zainteresował się nagle. – Na lekcjach to rozumiem, żeby nauczyciele mogli wyłapać błędy, ale tutaj albo na korytarzu…?
– A jakbyśmy mieli je mówić? – spytał Potter, odkopując drugi nóż ze wstrętem.
– Normalnie, w myślach – wytłumaczył James. – Choć w sumie to nie takie ważne, grunt, żebyś nauczył się uciekać.
– Bo ktoś zarąbie mnie cegłówką? – spytał Potter kwaśno.
– O co ci chodzi? – zdenerwował się James. – Sam chciałeś ćwiczyć.
– Nie o to… – Harry machnął ręką w niesprecyzowanym geście. – Po prostu przystawiłeś mi nóż do gardła. Przez chwilę myślałem, że mi je poderżniesz.
Rainbow poczuł się, jakby ktoś wylał na niego kubeł zimnej wody.
– Czemu? – spytał, zaciskając palce na krawędzi kosza.
Harry patrzył na niego wyzywająco, nagle pobladły.
– Słuchaj, widziałem cię pół miesiąca temu u Voldemorta. Tak, widziałem, zresztą to nieważne. I… Po prostu moi rodzice zginęli, bo przyjaciel ich zdradził. Skurwiel poszedł i po prostu im go wydał. A teraz nagle okazało się, że ty z nim gadasz i co ja mam niby myśleć? – patrzył na niego z wściekłością i bezradnością równocześnie. – Nie możesz po prostu wytłumaczyć? Choć spróbować? Czy to taka straszna tajemnica, którą znają wszyscy oprócz… no… mnie?
– Nie jestem Śmierciożercą... – zaczął odruchowo.
– Tylko noszę Mroczny Znak na ręce – przerwał mu Potter, krzywiąc się. – Przestań kłamać.
– Odbiło ci? Nie mam go – warknął, czując, jak krew odpływa mu z twarzy.
– Coś masz na pewno, przecież nie miałem halucynacji.
James zacisnął zęby i podwinął rękawy koszuli gwałtownymi ruchami. Pokazał Potterowi ręce.
– Widzisz, są czyste – powiedział.
Harry spojrzał na niego ze wstrętem i nagle James poczuł się znużony. Przez chwilę wahał się, nim w końcu się uśmiechnął.
– Chcesz wiedzieć? No dobra. – Rozpiął koszulę i ściągnął ją, a następnie zeskoczył na klepisko. – Sławny Harry Potter chce znać prawdę – stwierdził, szczerząc się jak dureń. – Niech będzie.
Obrócił się do kolegi plecami i zakreślił na brzuchu parę znaków różdżką. Poczuł, jak zaklęcie maskujące spływa z niego, odsłaniając blizny. Rozłożył szeroko ręce i okręcił się powoli parę razy, zanim znieruchomiał.
– To nie jest Mroczny Znak, Potter – powiedział, dotykając prawą dłonią tatuażu. Nie spuszczał wzroku z Harry’ego.
A ten lekko pozieleniał.

9 komentarzy:

  1. Cholera, wyobraziłam sobie szczerzącego się, całego w bliznach Rainbowa bez koszulki. Trochę psychodeliczne. Ten chłopak to ma w zasadzie kiepsko, za dobry, żeby być całkowicie zły i zbyt zły, by być całkowicie dobrym... trochę taki nieprzystowsowany do normalnego życia, gubi się w codziennych dla innych ludzi sytuacjach, za to prawie bez szwanku wychodzi z takich, z którymi inni w ogóle by sobie nie poradzili. Fajnie go wykreowałaś ^^ Tonks fajna, ale Estevan jeszcze lepszy *.* Kolejna postać podbijająca moje serduszko, mam nadzieję, że będzie miał sporo czasu antenowego ;) Ciekawe co się dzieje u Saszy. Niepokojący był ten list... (mówiłam już, że kocham jego sowę?)
    A tak wgl, to ok 17 sprawdzając blogi zaklaskałam sobie, gdy zobaczyłam, że siedząc w domu przez cały dzień mogłam już dawno przeczytać rozdział :p
    Życzę weny ;*
    Melyonen

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. o, Estevana polubiłaś? :D (ale Rasputina też kocham, pomimo jego morderczych skłonności).
      Dzięki za komentarz :)

      Usuń
    2. A tak wgl, to nie wiem czy to gdzieś było napisane (na 100% było, ale ja oczywiście nieogarnięta), ale tak teraz przyszło mi do głowy zapytać. Jak mniej więcej wysoki jest James i jakiego koloru ma oczy? ;D (Tak, wiem sprawa najwyższej wagi i wgl górnolotne to pytanie xD)

      Usuń
    3. Zielone po matce, niski po tacie :D (choć jak niski to nigdy nie precyzowałam)

      Usuń
  2. Ok,tym rozdziałem mi zdecydowanie wynagrodzilas brak Jamesa w poprzednim. Ach, nawet nie wiedziałam,ze az tak mi go brakuje, uwielbiam fragmentu z jego perspektywy, nawet sam sposob narracji wybitnie pokazuje, jak złożona jest to postac mimo tak młodego wieku... Nawet nie sposob sobie wyobrazic jego zycia, tl jest po prostu niesamowite. Mysle,ze Harry duzo sie od niego moze nauczyć, nawet jesli podczas pojedynku dostawał megafory od Jamesa. Wizyta w Brazylii jest genialna i czesc mnie chce,zeby nigdy sie nie skończyła.przewodnik Tonks jest bardzo interesującym, tajemniczym mężczyzna i nie miałabym nic przeciwko,gdyby poznał sie bliżej z nasza szalona auroroka... Mam nadzieje mimo wszystko (tzn tego,ze nie chce konca Brazylii, bo opisujesz ja genialnie), ze Tonks wróci do Anglii z wiedza na temat,jak pomoc Jamesowi. Swoja droga ciekawe,jak Harry zareaguje na rewelacje dotyczące tatuażu. Jk wiemy,potrafi byc czasem dosc ograniczony, lale moze sie wykaże xD troche brakuje mi zhermiony ostatnio musze przyznac. Jestem ciekawa,co bedzie dalej, jak cholera. Pisz szybko xD zaprszam na nowosc na zapiski-condawiramurs

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za komentarz :)
      (Ej noo, to nie miał być romans, czemu wszyscy wietrzą romans? xD)
      Postaram się coś naskrobać, choć nie wiem, jak teraz będzie u mnie z czasem.

      Usuń
  3. Jak tam następny rozdział? Będzie niedługo rozdział? Pół rozdziału? Ćwierć rozdziału? Jedna ósma rozdziału? Zapowiedź rozdziału? ^^

    OdpowiedzUsuń