Za betę dziękuję ramonci :)
Kątem oka złapał odbicie twarzy
w szybie biblioteczki i od tego momentu wszystko jeszcze bardziej się
pokomplikowało. Szczególnie, że to nie było jego oko.
Harry chyba pierwszy raz w życiu
nie wiedział, co ma myśleć o innym człowieku. Zazwyczaj nie sprawiało mu to
problemu. Malfoya ocenił trafnie już przy pierwszym spotkaniu, a kolejne tylko
potwierdziły, że Draco był nadętym, tchórzliwym bufonem. Snape lepiej się
maskował, ale Potter wiedział, że i z niego wyjdzie kiedyś ślizgońska podła natura. To, że mężczyzna raz czy dwa
próbował go chronić, było tylko elementem kamuflażu – profesor nienawidził
Harry’ego od samego początku i chłopak nie łudził się, że kiedykolwiek
przestanie. Cóż, Potter pomylił się przy Syriuszu, ale spowodował to brak
rzetelnych informacji. Nie jego wina.
Świat był prosty. Źli goście
szli do Slytherinu, dobrzy do Gryffindoru, a Glizdogon na pewno wykłócił swój
przydział u Tiary. Dobrzy pracowali w Zakonie Feniksa, źli służyli jako
Śmierciożercy. Snape, kanalia, Zakonnika prawdopodobnie tylko udawał. Dobrzy…
po prostu byli dobrzy, a źli źli. Dało się to rozpoznać na pierwszy rzut oka.
Teraz Harry się wahał.
Nadal siedział z Jamesem w
Pokoju Życzeń, ale tym razem on go wybrał. Pomieszczenie wyglądało przez to na
skrzyżowanie gryfońskiego pokoju wspólnego i Nory. W półokręgu przed dużym,
okopconym kominkiem stały wytarte fotele, pufy oraz sofa, wszystkie obite
czerwoną tapicerką, wyblakłą ze starości. Prócz tego w pokoju znajdowała się
masa szpargałów, książek i bibelotów tak cudacznych, że Harry nawet nie
domyślał się ich przeznaczenia. Panował bałagan, ale swojski i jakby przyjazny,
wpół ukryty w mroku, bo jedyne światło dawał ogień płonący na kominku. Chłopak
siedział po turecku na grubym, barwnym dywanie i grzebał pogrzebaczem w
palących się drewnianych szczapach. Z każdym jego ruchem podrywały się iskry i
popiół, ale nie zwracał na to uwagi.
James pół siedział, pół leżał na
fotelu, bez zainteresowania kartkując jakąś broszurkę. Włożył już koszulę, ale
nie narzucił na siebie zaklęć. Harry mógł dojrzeć na jego dłoniach, choć z
pewnym trudem, sieć wąskich szram i zgrubień w miejscach, gdzie kości palców
przebiły skórę.
– Matka ci to zrobiła? – wyrwało
mu się.
James pokręcił głową, przerzucił
kolejną stronę.
– Jakiś nadpobudliwy auror. Ale
zabiła jego partnera, więc może to i jej wina – powiedział martwym głosem.
Harry poczuł się, jakby ktoś
kopnął go w żołądek.
– Angielski?
– Nie… To stara historia. Nic
nie pamiętam. – James rzucił broszurę w ciemność i usiadł w fotelu prosto. –
Potter, ty mi w ogóle ufasz?
Harry wzruszył ramionami.
– Nie, raczej nie. Ciągle robisz
ze mnie idiotę – stwierdził i zabrzmiało to zadziwiająco lekko. Wstał nagle, po
to tylko, żeby móc spojrzeć na Rainbowa z góry. – Raczej nie mam powodów, nie?
– spytał, opierając się o gzyms kominka i ignorując, że ogień nieprzyjemnie
grzeje go w nogi.
– Raczej.
Znów zapadła krępująca,
niezręczna cisza. Przerwał ją w końcu James, mówiąc spokojnie i jakby ze
zmęczeniem:
– Muszę zabić Voldemorta i
możesz być mi potrzebny. I słyszę, jak to brzmi.
Harry w pierwszym momencie nie
wiedział, czy jest bardziej rozbawiony, czy rozzłoszczony.
– Jaja sobie ze mnie robisz? –
spytał, gdy irytacja wzięła górę. Zaczął krążyć po pokoju, ale poddał się, gdy
drugi raz uderzył stopą o pufę. To tylko jeszcze bardziej go wkurzyło. – Cały
świat musi go zabić. Wiesz, Dumbledore, Zakon, wszyscy dorośli ludzie. Tak
jakby lepsi od ciebie.
– Nie widziałem, żeby próbowali.
– A ja nie widziałem, żebyś ty
próbował – warknął.
James pobladł i też wstał, ale
po chwili wahania usiadł ponownie, tym razem na oparciu fotela, opierając stopy
o siedzisko.
– Wiedziałem – powiedział
kpiąco. – Tak jakby lepsi… zawsze będziesz krył się za spódnicą Dumbledore’a?
Harry spróbował wyszarpnąć
różdżkę z kieszeni, ale zaczepiła się o materiał. Ta sekunda, którą poświęcił
na odplątywanie jej, pozwoliła mu odrobinę ochłonąć.
– Nie kryję się – powiedział
zadowolony, że zabrzmiało to prawie obojętnie. – Nigdy nie kryłem i nie będę.
– W porządku – stwierdził James.
Harry czekał na dalszą część,
ale chłopak milczał, patrząc w ogień. Chęć, aby rzucić w niego zaklęciem,
narastała. Pottera powstrzymywało tylko to, że Rainbow nie wyciągnął różdżki, a
atakowanie bezbronnego nie leżało w jego naturze.
– Walczyłem z nim – dodał w
końcu. – W przeciwieństwie do ciebie – zauważył z przekąsem.
Miał nadzieję, że sprowokuje
kolegę, choć sam nie wiedział dlaczego.
– Dlatego powiedziałem, że
możesz być mi potrzebny – odparł James po chwili. Zrobił to mimochodem i jakby
nie myśląc o własnych słowach.
– Ja tobie? A może odwrotnie?
James znów spojrzał na niego
uważnie, nagle wytrącony z tego dziwnego odrętwienia.
– To chyba nie ma znaczenia –
stwierdził ostrożnie. – Pracujesz dla Dumbledore’a, w porządku. Chyba
niepotrzebnie zaczynałem tę rozmowę.
Tym razem Harry poczuł się – dla
odmiany – jakby oberwał w twarz.
– Tak, jestem człowiekiem
Dumbledore'a – powiedział twardo. – Co w tym złego?
– Nie mówiłem, że jest w tym…
– Tak to zabrzmiało.
– Po prostu ja nie jestem,
jasne? – warknął Rainbow i po raz pierwszy w jego głosie zabrzmiało
rozdrażnienie. – Nie znam gościa, może jest cudowny, nie moja sprawa. Nic dla
mnie nie zrobił.
– Przyjął cię do Hogwartu, choć
nie mam zielonego pojęcia dlaczego.
– O tak, łaskawy pan. Jakbym
tego chciał.
– Bo pewnie wolałbyś siedzieć u
swoich śmierciożerczych kumpli?
Rainbow zacisnął pięści i
nachylił się do przodu, napinając mięśnie.
– Ile razy mam ci powtarzać, że
nie jestem Śmierciożercą? – spytał lodowato.
– Jeszcze nie.
Przez moment Harry myślał, że
wreszcie się pobiją, ale James nagle się rozluźnił i odetchnął głęboko.
– Jeszcze nie – powtórzył. –
Myślę, że wypali mi Mroczny Znak, jak będę już po siedemnastce. Raczej nie
wcześniej.
Harry zgłupiał. Przez chwilę
stał otępiały, zanim wykrztusił:
– Co?
James wzruszył ramionami.
– Dlatego chcę go zabić. Jak
tego nie zrobię, będę musiał mu służyć.
– Żartujesz.
– Kurwa, Potter, jestem
śmiertelnie poważny. – Patrzył na niego przez chwilę na niego, ale w końcu
uciekł wzrokiem w bok, do ognia. – Nie mam wyboru. I nie mów o dyrektorze, bo
mnie szlag trafi. On nie jest cudotwórcą.
– Mi zawsze pomagał – stwierdził
natychmiast.
Przez moment tak krótki, że nie
był nawet pewny, czy sobie tego nie wymyślił, zobaczył cień rozżalenia na
twarzy Jamesa.
– Więc masz szczęście –
powiedział Rainbow z uśmiechem, takim głosem, jakby gratulował mu wygranej w
quidditchu.
Ta nagła zmiana sprawiła, że
Harry zawahał się i trochę ochłonął. Po chwili zastanowienia usiadł w fotelu
naprzeciwko Jamesa i schował różdżkę. Żeby zająć czymś ręce podniósł jeden z
bibelotów walających się po podłodze. Obracał w dłoni miniaturową kulę ziemską,
nie zwracając uwagi, że woda z oceanów moczy mu palce.
Znów zapadła cisza, ale tym
razem mu nie przeszkadzała. Próbował myśleć.
Nie był pewien, dlaczego się
wścieka, nie rozumiał własnych emocji. Denerwowało go, że James ukrywa przed
nim informacje, które choćby i pośrednio, ale i jego dotyczą. Tylko że
większość dorosłych, których lubił, robiła to samo – może poza Syriuszem – ale z
żadnym z nich nie chciał walczyć. Więc nie o to chodziło.
Może to była kwestia wieku.
James wyglądał na młodszego od niego, a zachowywał się, jakby to Harry był
dzieciakiem.
A przecież też przeżył swoje,
jedenaście lat bez przerw z Dudleyami, walkę z Voldemortem i nawet Crucio… Mógł
go potrzebować…
– Jak chcesz go zabić? – spytał,
sam siebie zaskakując.
James wzdrygnął się. Ostatnio
częściej mu się to zdarzało albo Harry zaczął to zauważać.
– Muszę zorientować się
najpierw, jaka magia umożliwia nieśmiertelność – powiedział James po chwili
zastanowienia. – Nie sądzę, żeby było to jakieś zaklęcie mojej matki, bo… hm…
nawet on nie wygląda na tak szalonego, aby powierzać jej swoje życie. Znaczy,
mama jest straszną gadułą, wiedziałbym, jakby miała coś takiego w swoim
arsenale.
– Czym? – dopytał, przetrawiając
w myśli jego słowa. Brzmiały sensownie, choć mało konkretnie.
– Tak się mówi na zaklęcia,
które zna jakiś człowiek czy tam czarnoksiężnik. – James machnął ręką w
niesprecyzowanym geście. – Kamień Filozoficzny też raczej odpada, on wydłuża
życie i leczy, ale nie działa jako doraźna tarcza antyzaklęciowa. Innych w
sumie nie znam.
– To pewnie czarna magia, raczej
ciężko się będzie do niej dogrzebać – stwierdził Harry. – Ale mam pelerynę
niewidkę, więc będziemy mogli skoczyć do Działu Ksiąg Zakazanych w nocy.
James pokiwał głową i wyciągnął
dłoń, pojawiły się na niej natychmiast kołonotatnik i ołówek.
– Wiesz, zastanawiało mnie to co
kiedyś powiedziałeś o tym twoim profesorze, który miał z tyłu głowy Voldemorta.
To było serio?
– Ta… ukrywał go pod turbanem –
stwierdził, mimowolnie przypominając sobie wydarzenia sprzed paru lat. – Miał
paskudną mordę z tyłu. I nie mógł mnie dotknąć, znaczy ten nauczyciel. Bolała
mnie wtedy blizna, ale jego wszystko, jakby się spalał…
Ciekawe, co się z nim stało,
pomyślał nagle. Chyba nigdy o to nie zapytał, zapomniał.
– Blizna cię boli, kiedy w
pobliżu jest Czarny Pan? – spytał James, zapisując coś w notatniku.
Harry wzdrygnął się.
– Nie nazywaj go tak –
powiedział ostro, równocześnie zastanawiając się, ile chce zdradzić. – Czekaj,
właściwie to nie odpowiedziałeś mi na pytanie – uświadomił sobie nagle.
James uniósł jedną brew.
– Co ty robiłeś u Voldemorta? –
spytał Harry cicho po raz trzeci. – Jeśli chcesz, żebyśmy pracowali razem, to
odpowiedz. Szczerze.
Tym razem Rainbow milczał długo,
wpatrując się we własne stopy i stukając ołówkiem o notatnik.
– Poszedłem zdać mu raport –
powiedział. – O tym, jak radzę sobie w szkole, jak radzę sobie z tobą. To nie
było… istotne.
– Nie było istotne? – powtórzył
Potter, czując jak po karku przechodzą mu ciarki. – Złożyłeś raport o mnie i to
nie było istotne?
James wzruszył ramionami
nieznacznie, ciągle na niego nie patrzył.
– Nie powiedziałem nic ważnego
przecież, nie o to chodziło. Nie sądzę, żeby on teraz się tobą przejmował.
Raczej chciał mnie zobaczyć.
– Aha. Czyli uważasz, że teraz
ty jesteś dla niego ważniejszy niż ja? – spytał, sam nie wiedząc, czemu go to
strasznie bawi. Słowa Jamesa brzmiały odrobinę absurdalnie.
Rainbow też lekko się uśmiechnął.
– Po prostu on nie zachowuje
się, jakby chciał cię teraz zabić. Znaczy, może przypadkiem albo przy okazji,
ale nie koncentruje się na tym – powiedział jednak poważnie. – Słuchaj,
przecież my śpimy w jednej sypialni, jakby się chciał ciebie pozbyć, to kazałby
mi trzepnąć cię Avadą w nocy.
– A zrobiłbyś to? – spytał Harry
po kolejnej chwili niezręcznej ciszy.
James spojrzał na niego jak na
idiotę.
– Nie, nie zrobiłbym tego –
powiedział po prostu.
– A co z tym twoim: muszę go
zabić, bo inaczej będę mu służyć? – spytał Harry pół żartem, pół serio.
– To jest skomplikowane…
– Nie jest – spoważniał
natychmiast. – Albo wiesz, że się go będziesz słuchać i wtedy poproszę
McGonagall, aby dała nam osobne sypialnie, albo wiesz, że się nie będziesz. Co
w tym trudnego?
James znów milczał, tym razem
siedząc bez ruchu i wpatrując się w poplamiony dywan.
– Ja się boję – powiedział w
końcu spokojnie, ale jakby z nutą wstydu, zażenowania. – Jestem strasznym
tchórzem. Nie chodzi nawet o ból, ale… czekanie… – umilkł.
Potter poczuł się niezręcznie,
jakby przekroczyli granicę, do której nawet nie chciał się zbliżać. James chyba
też to wyczuł, bo wzruszył ramionami i znów się uśmiechnął, ale tym razem ten
uśmiech wydał się Harry’emu nie tyle drażniący, co w jakiś sposób smutny.
– Często…? – spytał, ale James
gwałtownie pokręcił głową.
– Nie gadajmy o tym – powiedział
zdecydowanie. – Merlinie, nie gap się tak na mnie. Czuję się jak na sesji
terapeutycznej.
– Sam zacząłeś.
– I już żałuję. – James
przewrócił oczami. – To już moją chwilę szczerości zaliczyliśmy. Wracamy do
tematu? – Zerknął do notatnika. – Boli cię blizna, jak jesteś koło Cza…
Voldemorta?
– Albo kiedy jest wściekły.
Czasem mam wizję, kiedy on o czymś myśli lub traci nad sobą kontrolę –
wytłumaczył niechętnie. James patrzył na niego w oszołomieniu, ale nagle po
jego twarzy przemknął cień zrozumienia.
– Aa – wymamrotał. – Mów dalej.
– To pewnie przez to, że nie
udało mu się mnie zabić. – Harry wzruszył ramionami nerwowo. Czuł się dziwnie,
opowiadając o swojej tajemnicy. – Zdasz mu to w następnym raporcie?
– Pewnie i tak wie – zauważył
Rainbow. – Jeśli jest połączenie, to na bank dwustronne.
Harry wolał o tym nie myśleć.
– I to tyle. Dumbledore
twierdzi, że wtedy pojawiło się połączenie, a blizna to tylko jej fizyczny
znak. Dobrze, że ludzie o tym nie wiedzą, bo by mnie zamknęli do czubków.
– Mhm. – James zanotował coś w
notesie. – A w sumie jak to wyglądało? Wszedł do domu, zamordował twoich
rodziców, później rzucił Avadą w ciebie?
O ile tak można streścić
największą tragedię mojego życia, pomyślał Harry.
– Tak, w skrócie tak –
powiedział, starając nie pokazać, że rzeczowy ton kolegi go zabolał.
– A robił coś jeszcze? Jakieś
rytuały?
– Skąd mam wiedzieć? – zirytował
się. – Miałem rok.
– Fakt, myślałem, że ci
powiedzieli. – James znowu coś zapisał, tym razem krótko. – Dobra, wiesz
chociaż, kto to widział? Jakby się nam udało porozmawiać ze świadkiem, to
byłoby świetnie.
– Nikt tego nie widział. W domu
byli tylko moi rodzice.
– A jakieś kasety, nagrania?
Mieli mugolski monitoring?
– Raczej nie, byli
czarodziejami.
James spojrzał na niego nieco
rozkojarzonym wzrokiem.
– Ale czekaj, jeśli w domu
nikogo nie było i nie mieli monitoringu… to skąd wiadomo, że rzucił w ciebie Avadę
Kedavrę?
Harry otworzył usta, zamknął,
znów otworzył, ale jakoś nie miał pomysłu, co może powiedzieć. Stwierdzenie „bo
Dumbledore tak powiedział” nawet w jego myślach brzmiało głupio.
– Bo zawsze tak robi? –
zaryzykował w końcu. – A po za tym co miałby niby na mnie rzucać, skoro chciał
mnie zabić?
James patrzył na niego bez
przekonania.
– Wiesz – powiedział po chwili
spokojnie i jakby delikatnie – klątwa zabijająca objawia się jakby tym, że, no,
zabija. A i ty, i on żyjecie.
– Wiem – warknął. – Po prostu mu
nie wyszło. Po co w ogóle o to pytasz?
– Próbuję zrozumieć, co tam się
stało.
– To, co powiedziałeś. Wszedł,
zabił, strzelił, wyparował – wyrzucił z siebie Harry na jednym oddechu, z każdym
słowem czując coraz większą wściekłość. – Nie mówmy o tym więcej,
– To może być ważne – stwierdził
James, nie zwracając uwagi na jego rozdrażnienie. – Szczegóły. Nawet jeśli to
była zepsuta Avada…
– Nie była zepsuta – przerwał mu
Harry gwałtownie. – Miłość mojej mamy mnie ochroniła.
Rainbow zamrugał.
Rainbow zamrugał.
– Nie rozumiem.
– Jakoś mnie to nie dziwi –
prychnął Potter. Potarł kark z irytacją.
– Nie rozumiem, jakby to miało
działać – sprecyzował James, krzywiąc się prawie niedostrzegalnie. – Większość
matek kocha swoje dzieci.
Przez chwilę milczeli obaj,
dopóki te słowa nie przebrzmiały.
– Nie rozmawiajmy o tym –
wymamrotał Harry, uświadamiając sobie nagle, że wciąż trzyma w ręce kulę
ziemską. Ścisnął ją tak mocno, że spłaszczyła się, a granice kontynentów wynaturzyły
zabawnie. – Dobra, ja już gadałem, twoja kolei.
– Nic wiem, o czym miałbym mówić
– stwierdził chłopak oschle, wpatrując się w notatnik.
– Cóż, Voldemort się tobą
interesuje. – Harry rozsiadł się wygodniej na fotelu, z trudem rozluźniając
mięśnie. – Czemu?
– Jestem synem Emily. – James
uśmiechnął się wesoło, jakby na zawołanie pogodniejąc. – I Snape’a, niestety. W
każdym razie mam przerąbane.
– To za mało.
– Cóż…
– Daj spokój. Nie wierzę, że
Voldemort bawi się w przedszkolankę – warknął Harry.
James potarł czoło.
– No dobra, w zasadzie chodziło
o to, że jestem równy mu mocą. Znaczy, byłem kiedyś. Teraz to już nieważne –
powiedział beztrosko, z szelmowskim wręcz uśmiechem.
– Że co?
– Pytałeś o co chodzi. – James
spojrzał mu prosto w oczy, jakby z wyzwaniem. – Czego się niby spodziewałeś?
– Nie wiem. Nie tego –
wykrztusił. – Więc jesteś taki jak on?
James skrzywił się, ale po
chwili znów uśmiechnął szeroko, płynnie nakładając swoją typową maskę.
– Nie jestem. Mam coś z głową i
nie potrafię czarować jak Dumbledore czy Voldemort. Coś mi się poprzestawiało,
dawno temu… – ostatnie słowa wypowiedział ciszej, jakby się zapominając.
Odwrócił wzrok.
– Bo cię torturowali?
– Delikatny to ty nie jesteś –
warknął. Znów potarł czoło, jakby bolała go głowa.
– Nie chciałem…
James machnął ręką, zbywając
jego niezręczne przeprosiny. W półmroku zaklętego pokoju wyglądał równocześnie
bardzo młodo i bardzo staro.
– Więc jak? – spytał. – Chcesz w
to iść dalej? Ale ostrzegam, że jestem tchórzem i świrem.
– A ja dziwakiem – stwierdził
Harry. Nie zabrzmiało to żartobliwie, choć miało. – Co mi tam, wchodzę.
Rainbow skinął głową.
– Mam nadzieję, że nie masz AIDS
– powiedział.
Podniósł nóż, który pojawił się
nagle na oparciu jego fotela. Chwilę ważył ostrze w ręce, po czym rozciął skórę
we wnętrzu prawej dłoni jednym szybkim, zdecydowanym ruchem. Następnie podał
nóż Harry’emu, rękojeścią do przodu.
***
Emily właściwie nie musiała się
podpisywać. Voldemort już od pierwszej chwili wiedział, od kogo otrzymał
pakunek. Prawdopodobnie istniała tylko jedna osoba we wszechświecie, która
mogła wysłać mu paczkę owiniętą żółtym papierem w kangurki.
Skrzat, który ją dostarczył,
dygotał wpół schowany za oparciem fotela. Czarny Pan patrzył na niego
bezmyślnie.
– Możesz odejść – powiedział
wreszcie. Skrzat skłonił się i umknął za drzwi, aby tuż za progiem się
deportować. Voldemort niedawno zabronił im robić to w pokoju, w którym
przebywał. Dźwięk towarzyszący aportacji drażnił go.
Mężczyzna usiadł wygodnie i
rzucił na paczkę parę zaklęć, na razie jej nie dotykając. Kiedy nic
niepokojącego się nie stało, szturchnął ją różdżką.
Kangurek ubrany w czerwone
bokserki i równie czerwone bokserskie rękawice, patrzył na niego z wyrzutem w
całkowicie nieruchomych oczach. Papier był mugolski.
Przez chwilę Voldemort miał
ochotę przywołać skrzata z powrotem, żeby otworzył pakunek zamiast niego,
powstrzymywała go jednak myśl, że to żałosne stworzenie mogłoby coś uszkodzić.
Zrzucanie tej czynności na któregoś ze Śmierciożerców oczywiście nie wchodziło
w grę. Ostatecznie więc Voldemort wyczarował nóż do listów i z najwyższą
ostrożnością rozciął kolorowy papier, trzymając równocześnie przed sobą
magiczną tarczę.
Nie stało się nic szczególnego.
W paczce znajdował się plik
różnorodnych kartek, niedbale spiętych klamrą i ponumerowanych zielonym
długopisem. Na samym wierzchu stosu leżała pocztówka z widokiem zupełnie
nijakiej plaży. Voldemort podniósł ją z najwyższą niechęcią, jakby
przeczuwając, co znajdzie na jej odwrocie.
„Trochę się spóźnię, jest
cudownie, nie uwierzysz, co odkryłam, będę w Rosji. WIESZ, ŻE ISTNIEJĄ
KOMÓRKI?”
Poniżej znajdował się ciąg
bezsensownych cyfr, które dopiero po dłuższej chwili mężczyzna skojarzył z numerem
telefonicznym.
Voldemort powstrzymał się od
westchnięcia i sięgnął po kolejną kartkę. Po chwilę zmrużył oczy i przeczytał
tekst drugi raz, niedowierzając w to, co widział.
„Te fragmenty, które rozpisałam
na zielono, muszę prowadzić ja albo ktoś z rodziny (NIE James). Z innymi raczej
sobie poradzisz.”
Mężczyzna sięgnął gwałtownie po
resztę i przekartkował ją pobieżnie. Część stron zapisana była rozstrzelonym,
nierównym charakterem pisma Emily, część o wiele bardziej drobnym i starannym.
Większość miejsca zajmowały komentarze i objaśnienia do nielicznych fraz
zaklęcia, poprzetykanych dokładnymi, wręcz technicznymi rysunkami.
Voldemort odłożył wszystko na
stolik, starając się zapanować nad własną ekscytacją. To uczucie mu się nie
podobało, było słabością, która utrudniała myślenie. Szybko też przemieniło się
we wściekłość.
Spóźnię się?
Jak ona śmiała?
W pierwszym odruchu miał ochotę
sam sprowadzić ją z powrotem, ale uświadomił sobie, jak bardzo byłoby to
uwłaczające. Nigdy nie uganiał się za swoimi sługami i nie zamierzał tego
zmieniać. Jednak nie mógł zignorować faktu, że sprzeciwiła się jego wyraźnemu
poleceniu. Zaklęcie zostało skończone, miała wrócić wraz z nim.
Poza tym Voldemort czuł lekki
dyskomfort na myśl, że kobieta znalazła się poza jego kontrolą.
Więc ktoś musiał ją sprowadzić,
najlepiej dyskretnie. Nie chciał, aby plotka o jej nieposłuszeństwie rozniosła
się wśród Śmierciożerców. Powinien zrobić to ktoś bardzo lojalny i potrafiący
dochować tajemnicy. Nikt taki nie przychodził mu do głowy.
Choć Lucjusz...
Czarny Pan nie łudził się, że
Malfoy jest mu bardziej wierny niż reszta służącej mu hołoty, ale za mężczyzną
przemawiały dwie rzeczy. Przede wszystkim reszta Śmierciożerców traktowała go
z ledwo ukrywanym ostracyzmem. To, że jeszcze nie rozerwali Malfoya na
strzępy, wynikało tylko z niepewności, czy naprawdę utracił swoją pozycję, czy
była to tylko jedna z jego wielu gier. Voldemort utrzymywał ten stan, z jednej
strony sugerując, że Lucjusz wciąż jest mu najbliższym sługą, z drugiej jednak
stopniowo odsuwając od najważniejszych wydarzeń. Ludzie to widzieli. Nikt z
nich nie miał więc odwagi okazać Malfoyowi przychylności, ale równocześnie
każdy krył swoją wrogość. Przede wszystkim jednak nie ufano mu, starano się nie
słuchać i nie przebywać zbyt często z nim na osobności.
Malfoy nie miałby komu
opowiedzieć o Emily.
Równie istotne, jeśli nie bardziej,
było to, że Lucjusz został złamany. Nie przez tortury, co Voldemort zauważył z
pewnym rozbawieniem, ale myśl, że to samo może spotkać Narcyzę. Gdy Czarny Pan
zanurzał się w umyśle mężczyzny, widział tylko lęk i desperację. Malfoy gotów
był zrobić wszystko, aby ją chronić.
Voldemortowi to schlebiało, a
równocześnie działało na niego uspokajająco. Nie rozumiał oddania, którym
darzyli go niektórzy ludzie, ale strach tak.
Tu kończyły się racjonalne
powody, a zaczynały te, o których Czarny Pan wolał nie myśleć. Nie były
logiczne, a więc nie powinien się nimi kierować. A jednak jakoś na niego
wpływały.
Sam widok Malfoya wciąż budził w
nim obrzydzenie. Rozmawiając, planując, nawet przebywając w tym samym pokoju
musiał stale powstrzymywać się przed morderstwem. Miał wrażenie, że coraz
częściej jego umysł wyślizgiwał się z żelaznych obejm legilimencji. Że odkąd
dowiedział się o stracie fragmentu duszy, utracił część kontroli. Że czuł
więcej i mocniej niż przez ostatnie parę miesięcy. Że – być może – przechodzi
żałobę po samym sobie.
Śmierć Lucjusza ukoiłaby jego
nerwy, czuł to, a równocześnie była tak złym posunięciem taktycznym, że
nie mógł sobie na nią teraz pozwolić.
Ale Emily mogłaby się...
wzbraniać. Nie chcieć wrócić, pomimo rozkazu. Voldemort nie wykluczał, że
trzeba będzie ją sprowadzić siłą. A gdyby doszło do pojedynku…
Nie mógłby zarzucić sobie, że to
zaplanował, że dla zachcianki zaprzepaścił delikatną przewagę, jaką
Śmierciożercom dawały wpływy Malfoya, że uczucia wygrały u niego z rozumem.
A później sobie uświadomił, że
Emily faktycznie pewnie trzeba będzie przywlec do niego na postronku, bo ta
kobieta ma taki charakter, i przydałoby się do tego przynajmniej dwóch ludzi.
***
– Przyniosłem kolację.
Tonks drgnęła i zsunęła z oczu
gogle spawalnicze. Zaczęła ich używać, odkąd odrobina pyłu dostała się do jej
spojówek i musiała spędzić godzinę na jego wypłukiwaniu. Estevan uparł się też,
żeby nosiła białą, medyczną maseczkę i gumowe rękawiczki. Nie protestowała.
Zakręciła starannie duży, choć
niski słoik, skinęła głową. Przy wstawaniu przed oczami zatańczyły jej mroczki,
więc złapała za blat biurka, o mało nie zrzucając na klepisko zeszytu z
notatkami.
Estevan czekał, stojąc
cierpliwie w progu szopy, ale za plastikową, cienką płachtą.
Budkę za jego domem wczoraj
przerobili na laboratorium, przy czym mężczyzna zrobił to po swojemu, a Tonks
po swojemu, więc efekt wyszedł lekko groteskowy, magiczno-mugolski. Dziewczynie nie przeszkadzało to jednak
w pracy, choć panująca w środku duchota sprawiała, że cała się pociła. Z ulgą
wyszła na podwórko i ściągnęła rękawiczki, a potem wrzuciła je do skrzynki. Na
skórze jej dłoni pozostało parę białych plamek po gumie. Potarła je
półprzytomnie, a następnie wyrzuciła również maseczkę.
Pociągnęła nosem, czując
przyjemny zapach wydobywający się z reklamówki, którą trzymał mężczyzna.
– Poczekaj chwilę, umyję się –
powiedziała, wyciągając różdżkę. Mężczyzna uśmiechnął się dziwnie, więc
przewróciła oczami.
Rzuciła Aguamenti i starannie
opłukała ręce, ramiona i twarz. Trochę zimnej wody pociekło jej za kołnierz,
więc wzdrygnęła się mimowolnie. Po chwili namysłu skróciła sobie włosy do
długości cala i też je umyła. Chłód podziałał na nią orzeźwiająco.
– A co z myślodsienią? – spytała,
po Estevan patrzył na nią dziwnie milczący, z nieobecnym wyrazem twarzy.
– Hm? A, jest w domu. Ale
jeszcze nie zdobyłem wspomnień. Znajomy mi je wyśle, kiedy skończy mu się
zmiana w robocie. A jak ci poszło?
– Nijak – poskarżyła się. – To
jest najbardziej absurdalny proszek, jaki widziałam.
– Co ty nie powiesz.
– Tylko się nie nabijaj –
posłała mu gniewne spojrzenie.
– Nie śmiałbym.
– Widzisz, już się nabijasz. –
Nachmurzyła się Tonks, ale natychmiast jej przeszło. – A co tam masz? –
spytała, zerkając na reklamówkę.
– Grilowanego kurczaka. I owoce.
Też grilowane. Lubisz kurczaka?
– Teraz lubię wszystko –
stwierdziła, starając się zignorować burczenie w brzuchu. – Nie jadłam od rana.
– A co jadłaś rano?
– Od wczoraj – poprawiła się
dziewczyna ponuro.
Usiedli na krawędzi urwiska,
zwieszając nogi w nicość. Niżej rosły drzewa, ale żeby je dostrzec, trzeba było
spojrzeć dokładnie w dół. W innym wypadku widziało się tylko morze rozlane po
horyzont, w które po lewej wdzierało się Rio de Janeiro. W mieście zaczęto już
powoli zapalać światła, choć wciąż było widno.
Tonks lubiła tutaj siedzieć, z
pustką rozpostartą pod stopami. Miała wtedy wrażenie, że znajduje się na samym
skraju świata. Poza tym od zawsze kochała wysokość. W Hogwarcie przez sześć lat
z kolei próbowała się dostać do drużyny quidditcha, ale nigdy nie pozwolono jej
grać. Według kapitana, siedząc na miotle
stanowiła zagrożenie nie tylko dla drużyny przeciwnej, ale również własnej,
sędziego i wszystkich kibiców, za wyjątkiem może jednego Snape’a, bo złego
licho nie bierze.
Odpakowała kurczaka i przez
chwilę jadła w milczeniu, pozwalając swoim myślom błądzić.
– Nie reaguje na magię –
wypaliła wreszcie, przerywając milczenie. Estevan spojrzał na nią znad
owocowego szaszłyka. – Nie da się tego lewitować, zredukować, zmniejszyć,
przetransmutować, zniszczyć, spalić. Nic się nie da. Nawet jak zalewam ten pył
wodą, to się nie robi błoto, tylko woda z drobinkami.
– Wiem – stwierdził mężczyzna
beztrosko. – Poza tym nie jest to żaden znany pierwiastek, a właściwie jego
budowa nie jest nawet podobna do żadnego znanego pierwiastka. To nie jest ani
sól, ani zasada, ani kwas, ani alkohol, ani związek organiczny, ani
nieorganiczny, ani minerał, ani szczątki. W sumie z tego co wiem, to nie ma na
to nawet miejsca na tablicy Mendelejewa.
– Co?
– Podrzuciłem to do znajomego
laboratorium, mugolskiego. Później musiałem wszystkim wymazać pamięć, bo zaczęli
się tym za bardzo ekscytować. – Po twarzy mężczyzny przemknął wyraz irytacji. –
Chciałem, żeby zrobili jeszcze parę badań, ale sprawa okazała się zbyt
skomplikowana, aurorzy węszyli… Sama wiesz, jak to jest.
Tonks, która nie przyznała się
mu, że jest aurorką i już dawno stwierdziła, że nigdy w życiu tego nie zrobi,
skwapliwie pokiwała głową.
– Mogłeś mi powiedzieć
wcześniej.
– A nie robiłabyś wtedy własnych
badań?
– Robiłabym – wzruszyła
ramionami i wytarła usta grzbietem dłoni. – Ech, nie mówmy już o tym. Mam dość
tego piachu do końca życia, a przynajmniej do jutra. Pogadajmy o czymś innym.
Nie o fotografii – zastrzegła natychmiast, kiedy Estevan zaczął otwierać usta.
Mężczyzna zmarł w pół ruchu i
uśmiechnął się krzywo.
– Jesteś mugolakiem? – spytała
Tonks, sięgając po szaszłyk.
– Nie. Czemu tak myślisz?
– Bo zachowujesz się tak. –
Machnęła ręką wokół. – I tak mówisz. Te wszystkie pierwiastki, kwasy i tablice,
skąd ty to w ogóle wszystko wiesz?
– Ze szkoły? – Mężczyzna patrzył
na nią bez cienia zrozumienia.
– Chodziłeś do mugolskiej?
– Jak każdy?
– Ja chodziłam do
czarodziejskiej.
– Ja też.
Przez chwilę siedzieli w ciszy,
zastanawiając się, co druga osoba ma na myśli. Nagle Estevan potrząsnął głową,
jakby coś zrozumiał.
– Zapomniałem, że w Europie
macie inny system – stwierdził. – Taki siedmioletni, prawda?
– Aha, pięć plus dwa, sumy i
owutemy. A wy nie?
– Nie… Znaczy, my w ogóle mamy
to inaczej zorganizowane. Jest normalna szkoła, mugolska, i dodatkowo po niej
są zajęcia z magii w innej szkole. – Widząc, że Tonks patrzy na niego jak na
wariata, wzruszył ramionami. – Tak, niszczą nam dzieciństwo. Ale przynajmniej
weekendy zawsze były wolne.
– Więc wy wszyscy chodzicie do
mugolskiej i do magicznej szkoły? Żartujesz?
– Chciałbym. – Estevan westchnął
i położył się, podkładając ręce pod głowę. Zaczął zapadać zmierzch. – Kilka
godzin musiałem przesiedzieć w jednej budzie, później kilka godzin w drugiej.
Jeszcze szkoły miałem na dwóch końcach miasta, więc póki nie nauczyłem się
aportować, wiecznie gniotłem się po autobusach. Ale przynajmniej do domu miałem
blisko. W sumie od lat próbują przeforsować prawo, które zniosłoby ten
obowiązek, ale coś średnio im idzie. A szkoda, bo to gehenna jest, kilkanaście
lat życia w plecy.
– ...Co?
– Może nie kilkanaście, ale i
tak mamy dłużej od was parę lat. – Estevan machnął ręką. – Wcześniej zaczynamy,
później kończymy. Po cholerę? Później nikomu się to i tak nie przydaje.
– Co?
– Zacięłaś się? – Mężczyzna
spojrzał na nią z irytacją.
– Po prostu… I stare rody się na
to zgodziły? Jakim cudem? – Tonks zastygła, trzymając szaszłyk w połowie drogi
do ust.
– Jakie stare rody? – Estevan
uśmiechnął się krzywo. Widząc jednak, że dziewczyna nie wychodzi z szoku,
spoważniał i usiadł. – Widzisz…kiedy zaczęła się kolonizacja, Europa była
bardzo daleko. Nawet teraz jest daleko, ale wtedy… – zamilkł, jakby próbował
uporządkować sobie coś w głowie. – Ludzie musieli sobie poradzić. I możliwe, że
Ustawa o Tajności nie była zbyt ściśle przestrzegana. W dodatku na początku
niezbyt wielu czarodziejów zdecydowało się na podróż, więc czuliśmy się…
osamotnieni. A tu też żyli czarodzieje, innego rodzaju, ale jakoś tak.
– Wydajesz się skrępowany –
wymamrotała. – Kiedy jesteś skrępowany, dużo gadasz.
– Bo to nie jest oficjalna część
historii. – Estevan wzruszył ramionami. – Nikt się tym nie będzie chwalił.
Raczej. Znasz takie powiedzenie, że każdy brazylijski czarodziej jest potomkiem
amazońskiego szamana?
– Obiło mi się o uszy –
stwierdziła ostrożnie.
– Więc… możliwe, że jest w tym
trochę prawdy. Że dawno temu trochę za bardzo się do nich zbliżyliśmy i do ich
sposobu postrzegania magii też – Estevan powiedział to cicho, głosem jakby
nieobecnym. – A oni nigdy się nie kryli przed mugolami, nigdy od nich nie
odcinali. Byli z boku, ale w środku wszystkiego. Więc może… trochę zgapialiśmy.
– Wydaje się to sympatyczne.
Estevan pokręcił głową.
– Na dobrą sprawę jesteśmy
narodem zdrajców krwi – stwierdził, nagle rozbawiony. – Ale dopóki Europa jest
daleko…
– Boicie się nas? – Tonks
spojrzała na niego zdumiona.
– Raczej wstydzimy. – Estevan
rzucił w przepaść wykałaczkę, wytarł dłoń o spodnie.
Choć Tonks siedziała blisko,
przez gęstniejącą ciemność prawie nie mogła dojrzeć wyrazu jego twarzy. I tak
jednak odniosła wrażenie, że mężczyzna jest smutny. Gdzieś ulotniła się
wściekłość, która zazwyczaj pulsowała w każdym słowie, zastąpiona przez coś
innego, o wiele bardziej przygnębiającego.
– Kiedy wracasz do Anglii? –
spytał mężczyzna cicho, znów się kładąc.
– Za parę dni – odpowiedziała,
robiąc to samo. Kępa trawy łaskotała ją w szyję.
Leżeli z nogami wciąż
zwieszonymi w przepaść, patrząc jak na niebie rozkwitają konstelacje. Wciąż
zdumiewało Tonks, jak szybko zapada brazylijska noc.
– Myślisz, że u nas też by tak
mogło być? – spytała nagle, tak cicho, że sama ledwo usłyszała własny głos. –
Że w ogóle mogłoby tak być? My i mugole, bez tego ciągłego ukrywania się?
– Nie.
– Optymista – zaśmiała się.
– Nie może – powtórzył Estevan
ze znużeniem w głosie. – Bo oni nigdy nie wybaczyliby nam, że tak długo się
ukrywaliśmy.
– Ale kiedyś i tak trzeba będzie
się przyznać.
– Może tak. Ale nie chciałbym
tego dożyć.
Tonks zamknęła oczy, czując się
nagle strasznie zmęczona. Słyszała oddech Estevana tuż obok, spokojny i
miarowy.
Wtedy coś pierzastego spadło
pomiędzy nich, uderzając potężnym skrzydłem prosto w nos dziewczyny. Tonks
podskoczyła, o mało nie zsuwając się z urwiska, ale udało jej się przytrzymać
jednego krzaka. Estevan tymczasem zdążył rzucić Lumos, oświetlając na niebiesko
tłustą, podstarzałą papugę, która łypnęła na nich złowrogo. Do nogi przywiązaną
miała niewielką paczuszkę.
Mężczyzna zabrał przesyłkę, po
czym odgonił ptaka pełnym irytacji gestem. Tonks za to siedziała w kucki,
próbując uspokoić gwałtownie bijące serce.
Estevan odwinął papier i
spojrzał na flakonik, w którym snuła się blada nitka wspomnień.
– Na pewno chcesz to zobaczyć? –
spytał uważnie. – To, co robią z tym dzieciakiem…
– Chcę. Inaczej bym nie prosiła
– wymamrotała z irytacją.
– Ale to nie ma nic wspólnego z
samym zaklęciem Rainbow. To tylko wabik.
– Też to wiem. I tak chcę
zobaczyć.
Estevan dźwignął się niechętnie
na nogi.
– Więc chodź – powiedział.
***
Czerwona budka telefoniczna
stała jakby na uboczu, na drodze biegnącej obok hurtowni ryb. Ich mocny zapach
unosił się w powietrzu i drażnił Malfoya, choć w zasadzie nie był przykry.
Kojarzył mu się jednak z morzem, z ostatnimi wakacjami we Francji, na których
był wraz z żoną, choć bez syna, bo Draco wolał spędzać wolny czas z
przyjaciółmi.
I te wspomnienia, choć nie
wiedział czemu, bolały.
Snape stał w budce, ubrany w
dziwaczy, mugolski strój. Od paru minut rozmawiał przez telefon, ale Lucjusz
nie próbował go podsłuchiwać. Przez boczną szybkę widział jednak, że mężczyzna
robi się coraz bardziej wściekły. Snape opierał jedną rękę na czarnym korpusie
telefonu, pochylał głowę i mówił do słuchawki z grymasem pośrednim pomiędzy
wstrętem a furią.
Lucjusz nie wątpił, że mężczyzna
dodzwonił się do Emily.
Zastanowił się, co powiedzieliby
inni Śmierciożercy, gdyby odkryli, że Snape i Rainbow rozmawiają ze sobą przez
na wskroś mugolski wynalazek. Podejrzewał, że przede wszystkim nie uwierzyliby.
Sam z trudem pojmował, jak ta budka może działać, choć Severus próbował mu to
wytłumaczyć. Szybko jednak poddał się, mówiąc, że to po prostu „inny rodzaj
magicznego lusterka dwukierunkowego. Ale bez lustra. I bez magii”.
Przymknął oczy, czując, że znowu
zaczyna kręcić mu się w głowie.
Jego stan się nie poprawiał.
Ukrył co prawda blizny pod zaklęciem maskującym, ale wciąż były wrażliwe, więc
nawet noszenie szaty bolało. Męczyło go stanie, choć starał się opierać na
lasce. Czasami bez powodu zaczynał kaszleć krwią.
Najbardziej niepokoił go jednak
Severus. Mężczyzna przychodził do Malfoy Manor praktycznie codziennie, choćby
na chwilę, i zawsze zaglądał do niego. Rzucał zaklęcia sondujące i zapewniał,
że wszystko goi się jak trzeba, ale Lucjusz widział, że to nieprawda, bo
eliksiry, które Snape mu podrzucał, były coraz silniejsze.
Malfoy poprawił czarne okulary,
pod którymi ukrywał magiczne oko. Czuł się nieswojo w stroju, który nałożył,
choć nie był on tak odrzucający jak dżinsy Snape’a. Właściwie prawie
przypominał szatę. Severus ostrzegł go tylko, żeby tak ubrany nie
wspominał o żonie, a najlepiej w ogóle się nie odzywał wśród mugoli. Lucjusz
zgodził się obojętnie.
Przygładził sutannę bezmyślnie i
rozejrzał się, nie otwierając oczu.
Zapach ryb wwiercał się w jego
umysł i budził niepokój, którego nie potrafił się pozbyć. Malfoya dręczyła
pewność, że już nigdy nie znajdzie się z żoną nad francuskim morzem.
Snape odłożył słuchawkę i
wyszedł z budki.
– Wiem, gdzie jest – warknął.
– W Rosji?
– W Rosji. Mam adres, jacyś
mugole. – Mężczyzna skrzywił się. – Ale nie chce sama wrócić.
Właściwie Lucjusz się tego
spodziewał.
– Załatwię świstoklik na jutro –
kontynuował Snape niechętnie. – Może na dziś, jeśli mają jakiś w zapasie… szlag
mnie zaraz trafi.
– Dlaczego?
Snape zastygł, spojrzał na niego
czujnie i momentalnie się uspokoił. Zniknął
z jego twarzy grymas, zastąpiony zwyczajną obojętnością.
– Miałem kiepski dzień w pracy –
stwierdził oględnie.
– Z powodu Dumbledore’a? –
spytał, sam niepewny, dokąd zmierza.
– Nie, z nim nie mam kłopotów –
odparł natychmiast mężczyzna lodowato.
– Bo jesteś po jego stronie?
Snape nie odpowiedział. Przez
chwilę stali w napiętej ciszy, obserwując się z uwagą.
– Wolałbym, żebyś był –
stwierdził Lucjusz ze świadomością, że jeśli się pomylił, właśnie wydał wyrok
śmierci na siebie i rodzinę. Jeśli Severus nie był wierny dyrektorowi, jeśli
nie był przyjacielem… Jego przyjacielem.
Wyciągnął z kieszeni haftowaną
chustkę i zasłonił nią usta, kaszląc. Kiedy odsunął materiał, zobaczył krwawy
ślad.
Żółty papier w kangurki w czerwonych bokserkach i rękawicach + Lucjusz w sutannie <3 Love it! *.*
OdpowiedzUsuńWspółpraca Harrego i Jamesa jest trochę ułomna ^.^ Coś się zaczyna, czy coś się kończy? (Raczej pewnie kończy, i pewnie Maska ;_;) Jakoś tak brak mi trochę Jamesa. A jeszcze bardziej brak mi normalnego Jamesa, który się twardo trzyma, a nie łamie :( Co on Ci zrobił, że Ty go tak męczysz? :p
Emily może nie była dzisiaj obecna, ale tak się ją czuło :D
Tonks i Estevan <3
No to teraz czy Snape się przyzna, czy będzie myślał, że Malfoy go podpuszcza? Dowiemy się w następnym rozdziale? :D
Oj tak, kończy się maska :) końcówka następnego rozdziału to w zasadzie początek finału (który też się trochę rozwlecze, spokojnie :D planuję 35 rozdziałów, ale zobaczę jak mi plan wyjdzie).
UsuńBo ja Jamesa za bardzo lubię. Jak lubię postać, to ją dręczę.
Ciii, nie będę spoilerować ;)
Jej, słowami "początek finału" wprawiłaś mnie w minizawał! (A potem tylko szybko spojrzeć który to rozdział i "uff" ^.^) Nie rób tego więcej xD
UsuńNie no, jeszcze sześć rozdziałów najmniej, bez obaw :D
UsuńFragment z Tonks jak zwykle bezbłędny, chyba je lubie najbardziej i widac, zei Tobie sprawiają spora radość. Podoba mi sie porównywanie dwoch, jakże roznych czarodziejskich światów, innych podejść, a jednoczesnie to, ze ta dwójka potrafi sie tak dobrze dogadać. Chciałabym,zeby Tonks wykryła mimo wszystko cos przełomowego, co pomogłoby Jamesowi. Jesli chodzi o rozmowę Harry'ego i Jamesa, miałam mieszane uczucia. Czasami miałam wrażenie, ze nie wiedziałaś dokładnie jak ja poprowadzić, przez co tak troche skakali w tematach, zreszta czesto nie pisałas ktory co mowi i był to troche mylące. Z drugiej jedynka strony ta dyskusja dala obojgu duzo do myślenia, a takze czytelnikom... Czy James okłamał chłopaka? Czy naprawde juz nie chce próbować to zabic, za to chce spróbować zniszczyć Voldemorta? To,ze sie boi,z pewnością jest prawda, ale co z reszta? Mam nadzieje,ze i Emily sie znajdzie. Bo chyba juz wole jak jest wiadomo gdzie niz jak sie szlaja po swiecie xD podobala mi sie perspektywa Mlfoya ku mojemu zdziwieniu, a przede wszystkm rozwalił mnie fakt,ze Snape zrobił z niego księdza bez dokładnego tłumaczenia,co to znaczy, po prostu bezbłędne xD perspekwa Voldemorta jak zwykle zaskakująca, ale coraz barziej przekonuje mńe Twoja wizja jego osoby. To ciekawe spojrzenie. Zaprszam na zapiski-condawiramurs :)
OdpowiedzUsuńTeż lubię pisać fragmenty z Tonks, może trochę z takiego egoistycznego powodu, że worldbulding uwielbiam, a Brazylia najlepiej się do tego nadaje xD
Usuń(i może przez to odrobinę wycieczka krajoznawcza wychodzi, mam nadzieję, że mi to wybaczycie ^^")
Nie powiedziałabym, że James kłamie... ale nie powiedziałabym, że nie kłamie :P Przede wszystkim, żeby skłamać musiałby sam znać odpowiedzi na pytania Harry'ego - a on najwyżej "domyśla się", "ma nadzieję", że zrobiłby tak czy siak. "To skomplikowane" jest chyba jedyną możliwą odpowiedzią ;)
Taak, wszyscy wolą, gdy wiadomo, gdzie jest Emily.
Dzięki za komentarz!
Witaj,
OdpowiedzUsuńbiję się w piersi, ponieważ nie skomentowałam poprzedniego rozdziału, niestety odkąd moje dziecko zaczęło wstawać i raczkować mam pełne ręce roboty i coraz mniej czasu dla siebie :( Nie przestałam jednak czytać Maski. Podoba mi się kreacja Estevana oraz sposób przedstawienia magicznej Brazylii. Co do rozmowy Pottera z Jamesem - widać jak bardzo Harry jest dziecinny, sprawia chwilami wrażenie rozpieszczonego smarkacza o postawie: "Przecież nie możesz być ważniejszy ode mnie". Tak jak przedmówcy (przedkomentujący? ;)) zastanawiam się czego może dowiedzieć się Tonks i czy wpłynie to na sytuację Jamesa (na razie nieciekawą - z punktu widzenia bohatera, nie czytelnika :)). Bardzo brakuje mi relacji James - Snape oraz James - Hermiona - czy "zobaczymy" ich jeszcze razem?
Pozdrawiam serdecznie, życzę weny
Magda
Hej, dzięki za komentarz :) James-Snape będzie na pewno, co do James-Hermiona... postaram się wykroić im chwilę, ale nie obiecuję zbyt wiele. Tonks najważniejsze rzeczy już poznała, tylko jeszcze nie jest tego do końca świadoma ;)
Usuń