Betowała ramoncia,
dzięki ;)
Upuścił widelec, więc
Alicja uniosła głowę znad swojego wypracowania na transmutację i
spojrzała na niego z ciekawością. Siedzieli przy samym końcu
stołu Gryffindoru, tuż obok drzwi i grupki rozgadanych
trzecioklasistów. Teoretycznie James powinien zająć miejsce wśród
swoich rówieśników, koło Harry’ego, ale nie miał na to
najmniejszej ochoty. Gdyby nie Snape, w ogóle zrezygnowałby z
jedzenia posiłków w Wielkiej Sali, ale mężczyzna ubzdurał sobie,
że Rainbow postanowił się głodzić. Chłopak chodził więc na
śniadania tylko po to, żeby ojciec dał mu spokój.
Nie wiedział, czemu
Alicja towarzyszyła mu, zamiast siadać wśród swoich
przyjaciół, ale podejrzewał, że stoi za tym Julia, więc pewnie i
Chupacabra.
A teraz dziewczynka
zamarła z uniesioną do ust łyżką w jednej i pergaminem w drugiej
ręce. Patrzyła.
James zerknął na
widelec, który upadł obok talerza, brudząc obrus resztką
jajecznicy. Powoli opuścił dłoń, złapał go i odłożył na
odpowiednie miejsce, starając się niczego po sobie nie pokazać.
Przede wszystkim próbował nie krzyczeć.
– Przepraszam –
wymamrotał. – Zaraz wrócę.
– Źle się czujesz? –
Alicja wpakowała sobie do ust łyżkę i połknęła płatki nie
odrywając od niego wzroku. – Wyglądasz, jakby cię jednorożec
obsikał.
– Dobrze… co? Skąd
ty w ogóle znasz takie…? – spytał półprzytomnie, wstając.
Spojrzał na stół nauczycielski, ale nie zobaczył Snape’a.
– W ogóle go dzisiaj
nie ma. Wczoraj też nie – poinformowała go dziewczynka usłużnie.
– A ciocia mówiła, żebym na niego uważała, bo on ma konszachty
ze złymi mocami.
– Trafne –
stwierdził, na moment zamykając oczy i opierając się o blat
stołu.
– Zaraz zemdlejesz,
nie?
To go na chwilę ocuciło.
Pokręcił lekko głową i zerknął na Gryfonów, którzy na moment
przerwali pogawędkę, obserwując go z zaciekawieniem. Miał ochotę
krzyknąć na nich, ale zabrakło mu siły. Bez słowa więc odwrócił
się i odszedł, starając się nie wzbudzać dalszych podejrzeń.
Musiał tylko pamiętać,
by iść prosto do drzwi i nie zatrzymać się, bo gdyby się
zatrzymał, upadłby na pewno. Przejście paru kroków zajęło
wieczność i wymagało nieludzkiego wręcz skupienia. Na końcu, gdy
myślał, że się udało, nie trafił dłonią w klamkę. Ręka
ześlizgnęła się obok, więc zachwiał się, uderzając barkiem o
drewno. Parę sekund stał tak, oddychając z coraz większym trudem,
nim ponowił próbę.
Drzwi odmykały się
powoli, cal po calu. Zanim pojawiła się wyrwa, przez którą mógł
się przecisnąć, minęła wieczność kolejna.
Na korytarzu było
łatwiej. Oprócz obrazów nikt nie patrzył, więc mógł oprzeć
się o ścianę prawą ręką i nie przejmować wyrazem swojej
twarzy. Tylko musiał pamiętać, aby nie krzyczeć.
Dało się to zrobić.
Pot zaczął szczypać go
w oczy, więc przetarł czoło mechanicznie. Prawie nie widział,
gdzie idzie, nie potrafił się skupić na otoczeniu. Czasem tylko
jakiś szczegół wpadał mu w oko i wypalał się w mózgu z
nieludzką dokładnością. Plama wody na posadzce. Pająk w ramie
obrazu. Martwa mucha z jednym skrzydłem przed szybą.
Uświadomił sobie, że
pół klęczy, pół wisi, trzymając się kurczowo parapetu. Nie
pamiętał jednak, żeby upadał. Podciągnął się i ruszył dalej,
zataczając się od jednej ściany do drugiej.
W łazience nikogo nie
było, ani żywego, ani martwego. Mimo to zmusił się, żeby dotrzeć
do kabiny i zamknąć od środka. Ręce drżały mu, kiedy zakładał
haczyk, ale dał radę uspokoić je na moment akurat tak długi, aby
wystarczył na rzucenie jednego zaklęcia.
– Silencio –
wykrztusił, celując w swoje nogi.
Wypowiedział parę
przypadkowych słów na próbę, ale niczego nie usłyszał. Nie był
jednak pewien, czy nie zagłuszył ich po prostu szum w jego głowie.
Różdżka wypadła mu z ręki i potoczyła się po kafelkach poza
kabinę, ale nawet tego nie zauważył. Częściowo usiadł,
częściowo upadł na podłogę, opierając się plecami o ubikację.
Skulił się, zacisnął palce na lewym rękawie szaty, a czoło
przycisnął do kolan.
I mógł wreszcie
krzyczeć.
***
Voldemort wszedł do
jadalni, od progu rzucając klątwę, która rozpruła rząd obrazów
wiszących na ścianie. Szlachetny ród Malfoyów w jednej chwili
stał się żałosnym zbiorem rozdartych płócien, nieruchomych i
wyzutych z magii.
– Zostaw nas samych –
powiedział Czarny Pan do Narcyzy.
Kobieta otworzyła usta,
jakby chciała coś powiedzieć, ale zrezygnowała. Wyszła i nawet
nie drżały jej ramiona.
Voldemort zamknął drzwi
czarem i rzucił na pokój zaklęcie wyciszające.
– Zdaj mi raport –
rozkazał, siadając na krześle przy Severusie, bokiem do stołu.
Snape spojrzał na niego
nieprzytomnie.
– Więc byliśmy... –
spróbował powiedzieć, ale język jakby mu skołowaciał i
zabrzmiało to jak bełkot. Czarny Pan zmrużył oczy. – Ja,
Lucjusz, byliśmy...
Stracił wątek, zgięty
przez spazm bólu. Prawą dłoń zacisnął na brzegu stołu, aż
paznokcie wbiły się w drewno.
Voldemort skrzywił się
z irytacją. Machnął różdżką i bandaż rozwiał się,
odsłaniając poparzony klątwą bok Snape'a. Rzucił kolejny czar,
spojrzał z namysłem na skrzynkę z eliksirami, częściowo już
wybebeszoną.
– Mów dalej –
rozkazał, sięgając po gałgan i nasączając go zielonkawym
płynem. – Lucjusz, Emily, co z nimi?
– Nie żyją.
Voldemort spokojnie
przyłożył materiał do ramienia mężczyzny i przesunął po nim w
dół. Szczerniała skóra odeszła, odsłaniając mięso. Severus
zaskowyczał. Czarny Pan na moment zamknął oczy, jakby próbując
się opanować. Następnie znów sięgnął po różdżkę i rzucił
na sługę kolejny czar.
Snape najpierw poczuł
chłód, tak ostry, że bolesny, który zelżał jednak po chwili,
zamieniając się w odrętwienie. W końcu przestał czuć cokolwiek.
Załzawionymi oczami spojrzał w dół, na zwisającą bezwładnie
rękę.
– Raport – powtórzył
Voldemort lodowato, sięgając ponownie po medykamenty.
Snape skinął głową,
ale nic z siebie nie wykrztusił. Mógł skupić się tylko na
wyglądzie swojego brzucha, lepkiego od wyciekającej spod skóry
ropy.
– Jak tu wróciłeś? –
podpowiedział w końcu Czarny Pan.
– Świstoklik –
odparł mechanicznie.
– Ktoś cię mógł
śledzić?
– Nie.
– Z kim walczyliście?
Snape zamknął oczy,
ponownie zaciskając palce na krawędzi blatu.
– Ze sobą –
odpowiedział.
Voldemort obnażył zęby
w krótkim, nieludzkim grymasie, ale natychmiast się opanował.
Otworzył lewą dłonią puzderko z korzennie pachnącym proszkiem,
nabrał szczyptę i posypał nią odsłonięty mięsień. Drobny pył
zmieszał się z krwią i momentalnie stworzył cienką, szarawą
powłokę.
– Gdzie? – spytał
Czarny Pan chłodno.
– Mugolski dom. W
Nowosybirsku. Podała nam adres. – Przypomniał go sobie i
powtórzył. Z twarzy Voldemorta nie potrafił niczego wyczytać.
– Czemu walczyliście?
– pytanie zabrzmiało wręcz łagodnie.
Snape zamknął oczy.
Przypomniał mu się duży stół z jasnego, sosnowego drewna. Emily
leżała na nim na brzuchu, kiwała zgiętymi, skrzyżowanymi nogami.
Przeglądała kartki rozrzucone wokół niej w całkowitym chaosie.
Pomiędzy ręcznie zapisanymi stronami i kserówkami magicznych ksiąg
leżały ulotki z pizzerii i klubów do fitnessu. Kiedy weszli,
kobieta uśmiechnęła się.
– Chodziło o dziennik.
Nie zrozumiałem – powiedział mężczyzna powoli. – O coś z
dziennikiem – powtórzył ciszej, tracąc na moment kontakt z
rzeczywistością.
– Otwórz oczy –
rozkazał Voldemort, łapiąc go za żuchwę. Snape zrobił to,
odruchowo napinając mięśnie.
Czarny Pan nawet nie
starał się być ostrożny. Wdarł się do umysłu mężczyzny
szybko, bez finezji, siłą łamiąc instynktowny opór. Zanurzyli
się oboje we wspomnieniach, chaotycznych i szczątkowych. Stan
Snape’a wypaczył mu pamięć, zmieniając ostatnie wydarzenia we
wpół oniryczne majaki.
Emily leżała na stole
ubrana w przyduży podkoszulek z rysunkiem uzbrojonego w macki
potwora i szorty, choć w pokoju nie było zbyt ciepło.
– Nie wierzę, naprawdę
chciało wam się skakać do Rosji? – spytała, uśmiechając się
wesoło.
– Nie – odparł Snape
lakonicznie. – Zbieraj się.
Usiadła i podrapała się
po karku, ziewając.
– Czemu jesteś tak
poważny?
– Bo nie mam czasu na
głupoty, Rainbow. Czarny Pan chce cię widzieć.
Kobieta machnęła ręką.
– Poczeka.
Obraz rozmył się na
krawędziach, rozlał, choć Snape starał się go powstrzymać.
Przez chwilę wydawało mu się, że widzi równocześnie wnętrze i
zewnętrze domu, w którym się starli, spłaszczone do niemożliwego
fizycznie wymiaru.
– Wiem wszystko –
powiedział ktoś, może Emily, może nie. – O nim. Fajne rzeczy
mówił ten facet, ten tamten, dużo o przeszłości.
Tak, na pewno Emily.
Voldemort skupił się na
tych słowach, wywlekł wspomnienie z podświadomości i Snape znów
zobaczył stół i kobietę.
– Daj spokój, Malfoy.
Przecież wiesz, że cię zabije. Za ten dziennik – przewróciła
oczami. – Wkopałeś się.
– To nie ma znaczenia –
odpowiedział Lucjusz. Twarz miał równie białą jak ściana za
nim, ale odpowiadał spokojnie.
– Więc co ma
znaczenie? – spytała miękko. – Ja cię lubię, Malfoy. Jesteś
niezły w łóżku. Nie chcę, żebyś umierał.
– Więc nie
przeszkadzaj mi w wypełnianiu rozkazów – odparł znudzonym tonem.
– Rozkazów? –
spytała, zeskakując na ziemię.
– Mamy cię sprowadzić.
– A, o tym mówisz –
prychnęła śmiechem. – No dobrze, poczekajcie. Muszę jeszcze
porozmawiać z Grindewaldem – stwierdziła, zgarniając kartki na
kolorowy stos.
Mężczyźni wymienili
spojrzenia, Severus sięgnął po różdżkę, ale trzymał ją w
luźno opuszczonej dłoni.
– On tu jest?
– Nie, głupku. Siedzi
w więzieniu. Nie znasz historii?
– Więc jak chcesz z
nim porozmawiać?
Spojrzała na niego,
unosząc brwi w zaskoczeniu.
– Normalnie? Włamię
się.
Snape zaczął tracić
przytomność, więc Voldemort na chwilę wycofał się z jego
umysłu. Severus zgiął się w pół, prawie kładąc się na
blacie. Wpatrywał się we własną dłoń, próbując zrozumieć,
kiedy zdążył połamać paznokcie.
Voldemort machnął ręką
z irytacją, podrywając zaklęciem bandaże. Owinęły się wokół
ciała mężczyzny ciasno, lecz po partacku, przyciskając jedną
rękę do tułowia.
Czarny Pan pstryknął
palcami. Po chwili drzwi otworzyły się i zajrzał przez nie
przerażony skrzat.
– Przynieś mi dzban
mleka – rozkazał Voldemort, wstając. – Już – dodał, kiedy
stworzenie tylko się skuliło.
Zaczął krążyć wzdłuż
stołu, opuszkami palców muskając oparcia krzeseł. Twarz miał
przy tym doskonale obojętną.
– Emily nie miała
powodu, aby mnie zdradzić – powiedział, bardziej do siebie niż
mężczyzny. – Ta kobieta nie ma ambicji, nie chce władzy ani
wpływów. Czym można by ją było przekupić?
– Magią? –
zaryzykował Snape.
– Jestem
najpotężniejszym czarnoksiężnikiem na świecie – odparł
odruchowo. Nagle zatrzymał się. – Jej syn.
Severus patrzył na niego
bez zrozumienia.
– To też nie ma sensu
– podjął jednak Voldemort, kontynuując swą wędrówkę. –
Sama mi go oddała. – Zawahał się, na moment przystając. –
Powinienem go zabić. Na wszelki wypadek.
Severus zamknął oczy,
żeby Czarny Pan nie mógł w tej chwili zajrzeć do jego umysłu.
Czuł, że serce zaczyna bić mu szybciej.
– Nie wiem, czy można
nazwać to zdradą – spróbował. – Emily po prostu nie chciała
wracać.
– Więc ją zabiliście?
Snape nie spodziewał się
ciosu. Zaklęcie rzuciło nim w tył, oparcie krzesła pękło z
trzaskiem i znalazł się na podłodze. Zwinął się w kłębek,
starając się ochronić ranny bok. Voldemort stanął nad nim, ale
nie robił nic. Dopiero po chwili Snape zorientował się, że jego
pan oczekuje odpowiedzi. Z trudem podniósł się na klęczki,
pochylił głowę.
– Rozmawiali, nie
sądziłem, że uderzy zaklęciem. To moja wina.
– Pokaż mi.
Mężczyzna zmusił się
do podniesienia wzroku, ale Voldemort zamiast wedrzeć się do jego
umysłu, obejrzał się na drzwi. Stanął w nich ten sam lekko
rozhisteryzowany skrzat, trzymający przed sobą dzbanek jak tarczę.
Czarny Pan przywołał naczynie zaklęciem, a następnie wlał do
niego odrobinę czerwonej, lepkiej substancji. Snape rozpoznał
eliksir, choć z pewnym trudem. Wszystko mu się mieszało, myśli
umykały. Kiedy dostał do ręki kubek z doprawionym mlekiem, o mało
go nie upuścił.
Płyn miał gorzkawy
posmak, więc przełknął go z trudem. Po chwili poczuł się
lepiej, jakby dostał zastrzyk z czystej energii. Myśli przestały
mu się wymykać, a rzeczywistość tańczyć przed oczami. Ulgę
psuła tylko świadomość, że za parę godzin, gdy działanie
eliksiru minie, poczuje się jeszcze gorzej niż przed chwilą.
Odłożył kubek
ostrożnie i spojrzał na Voldemorta, przygotowując się na kolejny
legilimencki atak.
Czarny Pan zanurzył się
w jego umyśle bez zbędnej delikatności.
Znów powrócił pokój z
jasnym stołem, tym razem jednak dużo realniejszy i bardziej
kompletny. Na białych ścianach wisiały kubistyczne obrazy bez ram,
a w kącie czaiła się nowoczesna rzeźba z wygiętego drutu.
Emily oparła się o stół
plecami i wyciągnęła przed siebie nogi. Palcami bębniła po
blacie.
– Więc? – spytała.
– Co: więc? – Snape
zmrużył oczy.
– Więc co dalej?
– Idziesz z nami.
– To wiem. Ale co
dalej?
– Nie wiem, to zależy
od naszego pana.
Przewróciła oczami.
– Ale wy jesteście
nudni – zawyrokowała. – Nigdy nie myślicie sami? No dobrze, to
chodźmy. Po drodze zahaczymy o jakąś knajpę i Nurmengard. Wódka
dobrze wam zrobi.
– Mam świstoklik –
stwierdził Lucjusz obojętnie. – Skorzystamy z niego – dodał,
wyciągając z kieszeni srebrną papierośnicę. Otworzył ją,
odsłaniając fragment drewienka, po chwili jednak zamknął
pudełeczko z troską.
Emily przyglądała się
mu, przygryzając wargę.
– Jesteś pewny, Lu? –
spytała nagle, cicho i jakby nieszczęśliwie.
Nie odpowiedział, tylko
jego magiczne oko obracało się powoli w oczodole, to osłaniając,
to kryjąc rozszerzoną źrenicę.
Snape odwrócił się i
wyjrzał do holu, bo usłyszał zgrzyt. Drzwi wejściowe były
częściowo oszklone, więc zobaczył za nimi rozmytą, ludzką
sylwetkę.
– Pospieszmy się –
rzucił ostro.
– To moi przyjaciele –
zbyła jego niepokój Emily. Wlepiała wzrok w swoje bose stopy i
przypominała trochę skarcone dziecko, które nie do końca pojmuje
swoje przewinienia. – Chciałam mu zrobić niespodziankę. To by
było miłe prawda? Jakby znowu był kompletny. No, minus dziennik.
– Jakoś sobie
poradzimy – powiedział nagle Lucjusz dziwnie miękko. – Tylko
chodź z nami.
Snape odwrócił się
znów i spojrzał na mężczyznę, który właśnie otworzył drzwi
wejściowe. Choć dzieliła ich cała długość holu, i tak
dostrzegł na twarzy obcego zaskoczenie. Uniósł różdżkę, aby go
odrętwić, ale usłyszał za plecami jedno słowo:
– Nie.
Zaczął się odwracać,
ale nie zdążył, na swoje szczęście. Klątwa uderzyła go w
ramię, prześlizgnęła się po karku i brzuchu pojedynczym
płomieniem, rzuciła w głąb holu jak kukiełkę. Z trudem obrócił
głowę, aby spojrzeć w głąb jadalni. Zniknął stół z jasnego
drewna i kubistyczne obrazy, zastąpione przez smugi sadzy. Ale Emily
wciąż tam była. Pół siedziała, pół leżała pod ścianą, ze
zdumieniem na twarzy, przyciskając dłoń do boku. Spomiędzy jej
palców wystawał żelazny pręt, zgięty dziwnie przy końcu –
fragment rzeźby. Wbił się pod kątem, przechodząc pod żebrami w
głąb ciała. Kobieta była tak cicha i nieruchoma, że Severus nie
wiedział, czy jeszcze żyje. Przesunął wzrok i dojrzał coś
wystającego spoza framugi, czego najpierw nie potrafił
zidentyfikować. Dopiero po chwili zrozumiał, że patrzy na dłoń z
palcami zakrzywionymi jak szpony, ale całkiem zwęgloną. Kiedy
wbijał w nią wzrok, raz drgnęła, po czym zamarła.
Wtedy mugol, który
wchodził do domu, upuścił klucze. Dźwięk ich upadku wyrwał
Snape'a z odrętwienia.
– Papierośnica –
wykrztusił bełkotliwie.
Mugol spojrzał na niego
z szokiem. Spytał o coś po rosyjsku.
– Pudełko –
spróbował jeszcze raz, bez większej nadziei. Wiedział, że
zaczyna tracić przytomność.
Nagle poczuł, że
mężczyzna wsuwa mu w palce gorący przedmiot. Zmusił się, aby
otworzyć oczy. Człowiek był blady i dygotał, ale w tej sytuacji
trzymał się zaskakująco dobrze.
Przyjaciel Emily...
Kiedy Snape nie mógł
otworzyć papierośnicy, bo zamek się stopił, zrobił to za niego.
Cały czas mówił po rosyjsku, wtrącając co najwyżej parę
angielskich słów, więc Severus niczego nie rozumiał. I nie chciał
rozumieć. Mijał pierwszy szok, dzięki któremu prawie nie czuł
bólu.
A później świstoklik,
wywracanie na nice i ostatnie pięćdziesiąt jardów morderczej
drogi od miejsca, w którym wylądował, do jadalnianego krzesła.
Voldemort wysunął się
z umysłu.
Przez chwilę stał
nieruchomo, wpatrując się obojętnie w najbliższy ze zniszczonych
obrazów. Snape tymczasem oparł się jedną ręką o podłogę, bo
brakowało mu siły nawet na klęczenie. Z pewnym zaskoczeniem
zauważył, że z nosa płynie mu krew i powoli skapuje na deski,
tworząc płytką kałużę.
– Rosja – powiedział
Czarny Pan z namysłem. Nagle odwrócił się gwałtownie i podszedł
do drzwi. Otworzył je na oścież i wyszedł, rzucając do stojącej
przy schodach Narcyzy: – Zajmij się nim.
Snape usłyszał jeszcze
jak trzasnęły drzwi wejściowe. Wymacał krawędź najbliższego
krzesła i, pomagając sobie nim, spróbował się podnieść. W
pewnym momencie nogi się pod nim ugięły, znów upadł na kolana.
Zacisnął zęby, aby nie jęknąć, i spróbował ponownie. Poczuł,
że Narcyza chwyta go ostrożnie za nieuszkodzone ramię, więc przy
jej pomocy jakoś udało mu się usiąść na krześle.
Nie miał odwagi spojrzeć
kobiecie w oczy.
– Czy on żyje? –
spytała w końcu po długiej, niezręcznej ciszy.
Zmusił się więc, żeby
unieść wzrok. Stała parę kroków od niego, z rękoma
skrzyżowanymi pod piersią, jakby obejmując się. Palce zaciskała
mocno na eleganckiej szacie, ale twarz miała spokojną, a głos
pusty, wręcz obojętny.
– Przykro mi –
powiedział Snape cicho.
– Czy...?
– Nie, szybko. To była
Avada – skłamał.
– Kto?
– Emily. Ale ona już
nie żyje.
Skinęła głową i
odwróciła się do niego plecami. Słyszał jej oddech, zbyt równy
i głęboki, by mógł być naturalny.
– Możesz skorzystać z
kominka w jadalni – powiedziała w końcu. – Proszek stoi na
gzymsie.
– Narcyzo...
Umilkł, bo nie potrafił
znaleźć innych słów. Wszystko, co przychodziło mu do głowy,
brzmiało albo banalnie, albo kpiąco, albo na wskroś nieszczerze.
Pokręciła głową, nie
odwracając się do niego.
– Wynoś się z mojego
domu – powiedziała cicho i wyszła, nie dając mu czasu na
odpowiedź.
Zresztą, nie potrafił
wymyślić żadnej.
Odetchnął ciężko i
spojrzał na bałagan na stole. Spośród flakoników z eliksirami
wyciągnął jeden, którego nie miał w domu, a domyślał się, że
będzie mu potrzebny przy kuracji. Wsunął go do kieszeni spodni i
zmartwiał, kiedy wyczuł pod palcami inny kształt.
Wyciągnął małą,
szklaną kulkę i poczuł obezwładniającą ulgę. Choć
przypominajka nie rozjarzyła się czerwienią – była tylko
zabawką – wiedział z całkowitą pewnością, że nie miał jej
przy sobie, kiedy szedł na spotkanie z Emily.
***
Co za absurd.
Narcyza wyszła przed dom
w szary, brzydki dzień, ale wiedziała, że ten dzień był szary i
brzydki, ponieważ większość dni października takich była, a nie
dlatego że Lucjusz zginął. Dla świata jego śmierć nie miała
znaczenia. Mżyłoby również, gdyby żył.
Co za absurd, pomyślała
ponownie.
Chyba powinna teraz
płakać. Nie, nie chyba, na pewno. Jej matka płakała, kiedy ojciec
umarł, choć nawet go nie lubiła. Narcyza wciąż pamiętała
histerię kobiety, zapuchnięte oczy i zasmarkany nos, którego nawet
nie próbowała wytrzeć. A przecież ostatni raz z mężem
rozmawiała pięć lat temu, przez przypadek, gdy natknęli się na
siebie u wspólnych znajomych, i bardzo często powtarzała, że ten
mężczyzna jej nie obchodził.
Absurd, absurd, absurd.
Ale Narcyza oczy miała
suche. Czuła się raczej chora, niż smutna. Coś ciążyło jej w
gardle, ściskało płuca, ale nie było w tym nic z żalu ani
jakichkolwiek innych uczuć.
Tylko to wrażenie
nierealności, jakby ktoś narzucił na jej zmysły iluzję, spoił
eliksirem, pogrzebał w magicznym śnie.
Podświadomie czekała,
aż Snape przyjdzie i powie, że skłamał. Że to był tylko żart
albo kolejna z politycznych gierek jej męża. Aż przyjdzie i
przeprosi.
Bo przecież to nie mogła
być prawda. Śmierć zdarzała się innym. Mugolom i idiotom.
Lucjusz nie mógł zginąć. Nie dzisiaj.
Przycisnęła dłoń do
ust, choć nie wiedziała, dlaczego ten gest przynosi jej ulgę.
Zamknęła oczy. Przez długą chwilę stała z pustką w głowie,
czując tylko drobny deszcz na twarzy i dłoniach.
Snape nie przyszedł.
Objęła się mocniej
rękami, garbiąc ramiona.
Czemu nie mogła płakać?
Nagle znienawidziła się za tę suchość w oczach i spokojne
dłonie, za to, że potrafi jeszcze stać, oddychać, żyć. Jakby
nic się nie stało.
To było niesprawiedliwe,
niesprawiedliwe, niesprawiedliwe.
Wiedziała, co będzie
dalej. Pogrzeb, z ciałem bądź bez. Stypa, na której pojawią się
najwyżej Śmierciożercy. Kondolencje.
Na samą myśl chciało
jej się rzygać.
Nagle wzdrygnęła się,
otworzyła oczy i czujnie rozejrzała po dziedzińcu. Serce
przyspieszyło jej trochę.
Czarny Pan wyszedł, a
prócz niego w domu był tylko Snape, jeśli jeszcze się nie
ulotnił. To znaczyło, że została sama, bez nadzoru, i nim ktoś o
niej pomyśli, może minąć jeszcze wiele czasu. A taka okazja mogła
się już nie powtórzyć.
Poza tym pozostawała
jeszcze jedna rzecz: ktoś musiał poinformować Draco. Nie chciała,
żeby dowiedział się od kolegów, Gregory'ego albo Vincenta, a
wiedziała, że chłopcy nie są mistrzami dyskrecji. Jeśli ojcowie
im powiedzą, przekażą to tego samego dnia. Mógłby go uświadomić
Severus, ale ta myśl ją odrzucała.
Choć wiedziała, że to
głupie i dziecinne, nie potrafiła zignorować pytania czającego
się gdzieś w głębi jej umysłu.
Jeśli mógł wrócić
tylko jeden, dlaczego właśnie on?
***
James ocknął się na
posadzce, niewygodnie skręcony, z prawą nogą zaklinowaną pod
ścianką oddzielającą jedną kabinę od drugiej. Ostrożnie ją
oswobodził i usiadł, opierając się o drzwi. Był tak mokry od
potu, jakby właśnie wyszedł z wanny. Szczypały go oczy, więc
otarł je rękawem szaty. Przez chwilę po prostu siedział,
wpatrując się w sznurek od spłuczki. Po głowie tłukło mu się
tylko jedno pytanie: za co?
Nie wiedział, ile czasu
minęło, odkąd stracił przytomność. Mogły równie dobrze to być
minuty, jak i godziny.
W końcu zmusił się,
żeby wstać, pomagając sobie muszlą ubikacji. W pewnym momencie
wilgotna ręka zsunęła się z niej i zachwiał się, tracąc
równowagę. Zaklął, ale niczego nie usłyszał.
Świetnie, pomyślał.
W łazience nikogo nie
było.
Chłopak spojrzał w
lustro i uśmiechnął się słabo. Wyglądał jak trup-alergik.
Skórę miał szarą, pomijając czerwone plamy na policzkach i
załzawione, podrażnione oczy, a włosy lepiły mu się do spoconego
czoła. Przemył twarz i kark chłodną wodą.
Pod jedną z umywalek
znalazł swoją różdżkę. Oczyścił ją z pajęczyny i bez
większej nadziei rzucił na siebie niewerbalne Finito.
– Świetnie –
stwierdził i równocześnie wzdrygnął się na dźwięk własnego
głosu. Źrenice rozszerzyły mu się, a serce zaczęło bić
szybciej.
Ściągnął z siebie
szatę gwałtownie i drżącą ręką podwinął lewy rękaw koszuli
najwyżej jak mógł. Zaklęciem usunął czar maskujący.
Pojawiły się blizny,
pojawiła zaczerwieniona skóra, pojawił siniak, który nabił sobie
sam nie wiedział gdzie. Ale tatuażu nie było.
Zaczął oddychać tak
szybko, że znalazł się na granicy hiperwentylacji. Upuścił
różdżkę i ściągnął z siebie koszulę, parę guzików
urywając.
Obejrzał swój brzuch,
drugie ramię, wygiął się dziwacznie przed lustrem, żeby dojrzeć
plecy. Powoli docierało do niego, że pies, towarzyszący mu niemal
całe życie, naprawdę zniknął.
Uświadomił sobie, że
zrobiło się zimniej. Szron wspinał się po lustrach, osiadał na
ścianach i podłodze. Z jednego kranu, który przeciekał, zwisał
sopel lodu.
James spojrzał na niego
i objął się rękami.
Nie, nie, nie, nie.
Tylko nie teraz, tylko
nie teraz.
Udało mu się opanować,
choć nadludzkim wysiłkiem. Założył koszulę, podniósł z ziemi
różdżkę.
Więc mama nie żyje,
pomyślał.
Zamknął oczy, czując,
jak magia znowu mu się wymyka. Ponownie ją opanował.
Powinien się cieszyć.
Wiedział, że to byłoby normalne. Emily go krzywdziła.
Zamiast tego chciał się
rozpłakać jak dzieciak, skulić gdzieś w kącie i przeczekać, aż
świat znów stanie się normalnym miejscem.
Nieprawda, nie krzywdziła
go. Tak mógł twierdzić Snape albo Potter, albo Dumbledore, albo
ktokolwiek inny z tych obrzydliwie dobrych dupków, którzy zawsze
wiedzieli, co jest dla niego najlepsze. Wszyscy zawsze wiedzieli
najlepiej i nie rozumieli, jak może się z nimi nie zgadzać. Jak
może nie chcieć wydać jej aurorom. Jak może jej nie nienawidzić.
O tak, w ich świecie powinien ją nienawidzić, bo zostawiła go w
Meksyku i wytatuowała psa na ręce. Bo w ich świecie wszystko było
tak cholernie proste.
– Kurwa.
Ale przecież wiedział,
że ona po prostu nie rozumiała.
I przyszła po niego w
Brazylii, choć zdawała sobie sprawę, że to pułapka. Nikt inny
nie przyszedł, mimo że wspomnienia o tym, jak go katowano, krążyły
po całym czarnym rynku. Ani aurorzy, ani dobrzy ludzie.
A teraz będą mu mówili,
że dobrze się stało.
– Kurwa.
Usłyszał nagle cichutki
głosik, wydobywający się z kieszeni jego spodni. Wyciągnął
obrazek i spojrzał w twarz nieco zaniepokojonej dziewczynki.
– Wszystko w porządku?
– spytała. Pierwszy raz usłyszał w jej głosie mocny akcent, co
bardziej niż cokolwiek innego powiedziało mu, jak jest
roztrzęsiona.
– Co się dzieje?
– Nie odpowiadałeś, a
tu nie ma żadnych innych obrazów… – zaczęła tłumaczyć mu,
ale przerwał jej.
– Co się dzieje? –
spytał ponownie.
– Narcyza, znaczy
wiesz, ta kobieta, którą kiedyś kazałeś mi szukać, ona jest
teraz u McGonagall.
– I?
– Ona powiedziała, że
twoja matka nie żyje. – Dziewczynka spojrzała na niego z
przestrachem. – I że chce sama ci to powiedzieć. Ale wcześniej
chce porozmawiać ze swoim synem.
– I? – powtórzył.
Jego głos brzmiał martwo, obojętnie.
– McGonagall po niego
poszła, więc skoczyłam do ciebie, żeby przekazać, skoro nic tam
się teraz nie dzieje.
– Dlaczego Narcyza nie
poszła do Dumbledore’a? – spytał.
– Ja… nie wiem. –
Dziewczynka się zawahała. – Chyba go nie ma. James, tak mi
przykro – dodała nagle. W oczach miała łzy.
Chłopak przełknął
ślinę.
– Wracaj tam –
rozkazał. – Chcę wiedzieć, co powie Draco.
Mała skinęła głową i
zniknęła pod peleryną niewidką, a on ostrożnie schował obrazek.
A później uderzył pięścią w ścianę, tuż koło lustra, tak
mocno, że rozkrwawił sobie knykcie.
Ale nie poczuł ulgi.
***
Zamierzał przetrwać tę
niedzielę w możliwie najprostszy sposób, nie ruszając się z
łóżka. Nie kusiło go śniadanie, obiad odstręczał, a kolacja
wydawała się zbyt odległa, aby choćby o niej myśleć. Pewnie
byłby nieubrany, gdyby nie to, że wczoraj położył się spać w
szacie, ale nie pamiętał czy rzeczywiście spał, czy może leżał
tylko wsłuchując się w ciemność i drapiąc po karku kota
Zabiniego.
Nie otworzył oczu, kiedy
Pansy zajrzała do dormitorium.
– Na litość Salazara,
Draco, mógłbyś się choć umyć – prychnęła, ale w jej głosie
zamiast irytacji brzmiało tylko znużenie. – McGonagall na ciebie
czeka.
– Dla McGonagall mam
się myć? – spytał obojętnie.
– Dla kogokolwiek,
cuchniesz.
Uchylił powieki i
spojrzał w twarz dziewczyny, która była trochę rozzłoszczona,
ale przede wszystkim smutna.
Pansy usiadła na skraju
łóżka i odgarnęła mu z czoła przydługie włosy. Wzdrygnął
się na ten gest, co zauważyła. Na chwilę zacisnęła usta tak
mocno, że stały się wąską kreską.
– Słuchaj, Zabini
widział, jak twoja mama wchodzi do szkoły – powiedziała cicho. –
Ale nie wie nic więcej.
To było... niepokojące.
Draco usiadł, czując że łapią go dreszcze. Spoconymi dłońmi
przygładził mechanicznie szatę, byle tylko czymś je zająć.
Narcyzy nie powinno tu
być, więc skoro była, znaczyło to, że trwa nowy sen.
Przez chwilę kusiło go,
żeby to zignorować, nie ruszyć się z łóżka i poczekać, aż
śmierć przyjdzie do niego sama. Ale później pomyślał, że
jednak chce zobaczyć matkę, nawet jeśli była tylko sennym
majakiem. Czasem miał wrażenie, że tylko one mu zostały.
– Poproszę McGonagall,
żeby dała ci chwilę – powiedziała Pansy wreszcie.
Skinął głową.
Dziewczyna otworzyła
usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale ostatecznie tylko
westchnęła.
Przyjrzał się jej
czujnie, napinając mięśnie w oczekiwaniu ataku. Kiedy odkrywał,
że śni, zaczynał zwracać uwagę na szczegóły, choć ten odruch
nigdy mu nie pomógł.
Pansy nie pomalowała się
dzisiaj, a włosy związane miała byle jak gumką. Kiedy zauważyła,
że na nią patrzy, uśmiechnęła się bez przekonania.
Mimo wszystko nie chciało
mu się brać prysznica, więc gdy wyszła, zmienił tylko szatę i
odświeżył się zaklęciem. W kufrze znalazł też grzebień, więc
poczesał się, używając wielkiej szyby okna jak lustra.
Czuł, że to wszystko
nie ma sensu, ale na swój sposób uspokajało go. Proste czynności
pozwalały mu przygotować się do śmierci.
Czasami, owszem, olewał
zasady i przestawał nawet udawać, że świat w którym przebywa,
istnieje naprawdę. Ale skoro klątwa, czymkolwiek była, pozwoliła
mu spotkać się z rodziną, nie zamierzał marnować okazji. I nie
chciał, aby Narcyza widziała, że drżą mu ręce, bo nawet jeśli
ona nie była prawdziwa, on był. Nie chciał patrzeć, jak się
smuci.
McGonagall patrzyła na
niego inaczej, z niepokojem, co nieszczególnie mu się podobało.
Kiedy szli korytarzem, nie odzywała się, ale to nie było nic
nowego. Większość nauczycieli nie chciała z nim rozmawiać, nie
lubiła go. Gdy był młodszy, trochę się tym przejmował, ale
szybko mu przeszło. Zauważył, że traktują tak prawie każdego
Ślizgona, może za wyjątkiem Samuela, ale on w tym domu znalazł
się poniekąd przypadkiem.
Pierwszy raz zastanowił
się, czy było też tak przed wojną. Jego rodzice zawsze dobrze
wspominali Hogwart i sam Slytherin. Mówili, że jest najlepszym z
domów. Nie wiedział tylko, czy kłamali, czy za ich czasów nie
było tej… niechęci.
W Slytherinie bez
wątpienia znajdowali się najlepsi ludzie, ale należenie do niego
czasem nużyło.
Narcyza stała obok
biurka, jedną dłoń opierając na blacie. Patrzyła na nią w
nienaturalnym skupieniu, z koncentracją, od której Malfoya
przeszedł dreszcz. W jej postawie było coś złowieszczego, choć
chłopak nie potrafił sprecyzować dlaczego. Zauważył tylko, że
gdy weszli do gabinetu, jego matka się nie poruszyła. Dopiero
odkaszlnięcie McGonagall zwróciło jej uwagę. Oderwała wzrok od
swojej dłoni i spojrzała na syna z tym samym chorobliwym
skupieniem.
– Czy mogłabyś
zostawić nas samych? – spytała miękko wicedyrektorkę, choć
patrzyła na Draco.
McGonagall przytaknęła
i wyszła, ale chłopak prawie tego nie zauważył. Patrzył na
matkę, napinając mięśnie i szykując się do uniku, na wypadek,
gdyby wyciągnęła różdżkę i spróbowała uderzyć go klątwą.
Wtedy Narcyza zachwiała
się, złapała za oparcie krzesła, aby nie upaść. Draco zrobił
krok w jej stronę, ale zatrzymał się, gdy nieufność wygrała z
odruchem. Kobieta przycisnęła dłoń do ust, zamknęła oczy i
przez moment tak stała, jakby zawieszona w pół ruchu. Wreszcie
odetchnęła głębiej, wyprostowała się i podeszła do Draco.
Chłopak zesztywniał, gdy go objęła. Czuł, że drży lekko, więc
przemógł się i ją przytulił.
Po chwili puściła go i
otarła oczy, choć nie widział, żeby płakała.
– Draco… usiądź,
proszę.
Zrobił to, bezmyślnie
ustawiając krzesło tak, aby móc mieć na oku również drzwi.
Kobieta usiadła na drugim tuż przed nim, splotła dłonie na
kolanach.
– Lucjusz nie żyje –
powiedziała.
Patrzył na nią w
skupieniu, zastanawiając się, czy cieszy się z jej obecności.
Chciał, aby tak było, ale zbyt się bał i równocześnie brzydził
tego, że to właśnie jej się boi.
– Rozumiesz mnie? –
spytała po chwili, gdy nie doczekała się reakcji.
– Tak – stwierdził
obojętnie. – Mój ojciec nie żyje.
Zdarzało się to już
parę razy.
– Czemu…? –
zamilkła. Znów zamknęła oczy i zastygła na irytująco długi
moment.
Chłopak włożył dłoń
do kieszeni szaty, chwycił różdżkę i czekał na to, co
nadejdzie.
Narcyza przełknęła
ślinę.
– Musimy być teraz
silni, Draco – powiedziała, pochylając się nagle w jego stronę.
– Lucjusz… twój ojciec… on wypadł z jego łask. Rozumiesz, co
to znaczy, Draco?
Tak, pomyślał chłopak
ze zmęczeniem.
– Ale ja nie mam… nie
będzie mógł nas łatwo znaleźć. Może nie będzie chciał. Ale
musimy odejść teraz. – Spojrzała na niego z nagłym
rozgorączkowaniem, pasją, której z każdą chwilą nienawidził
coraz bardziej.
Ale też zaczął się
rozluźniać. To nie matka miała go zabić, ale Voldemort. Będzie
ich ścigał i znajdzie, to też już się zdarzało. Nie lubił tych
śmierci, bo były długie.
– Pójdziesz teraz i
spakujesz się – powiedziała. – Weź wszystko, co możesz.
Powiem McGonagall, że zabieram cię na parę dni, nie będzie
protestować.
– Dobrze –
stwierdził, wstając.
Nagle poczuł przypływ
euforii. Mógł spędzić parę godzin, może nawet dni z matką. I
nie bać się jej. W przypływie impulsu uścisnął ją mocno.
– Zaraz wrócę –
powiedział.
Wyszedł z gabinetu
czując się dziwnie lekko, nawet uśmiechnął się do McGonagall i
przytaknął, kiedy poprosiła, żeby kogoś zawołał. Nie słuchał
jej zbyt dokładnie.
Miał ochotę biec, ale
od samego chodzenia kręciło już mu się w głowie. Uświadomił
sobie nagle, jak bardzo jest osłabiony. I głodny. Tak, to przede
wszystkim. Po raz pierwszy od paru dni miał ochotę jeść.
Skręcił w korytarz, z
którego można było zejść do lochów i przystanął w pół
kroku. Z łazienki wyszedł Rainbow. Draco spojrzał na jego twarz,
później na różdżkę, którą trzymał w dłoni. Wyszarpnął z
kieszeni swoją.
Znowu, pomyślał.
***
James zatrzymał się i
spojrzał na Malfoya nieprzytomnie.
– O co chodzi? –
spytał, mimowolnie napinając mięśnie.
Draco milczał, ale stał
z różdżką w ręce, więc James potrafił domyślić się, jak
brzmiałaby odpowiedź. I sposób, w jaki Malfoy na niego patrzył, z
prawie namacalną wrogością, nie pozostawiał wątpliwości.
Lucjusz nie żył. Emily
nie żyła. Łatwo było powiązać te fakty. Mogli zginąć walcząc
razem albo przeciw sobie, ale James wykluczył to pierwsze. Gdyby po
prostu umarli razem, Draco nie zachowywałby się w ten sposób.
– O co chodzi? –
powtórzył lodowato, starając się zapanować na sobą. Miał
ochotę coś zrobić, coś zniszczyć, bić się, byle tylko w
jakikolwiek sposób rozładować narastającą frustrację i
rozżalenie. – Słuchaj, nie mam czasu – rzucił, uśmiechając
się w nieco kpiący sposób. – Zejdź mi z drogi.
Czuł swoją magię,
pulsowała mu w żyłach i dławiła w płucach. Ale tym razem
zamiast wyciekać, zbierała się, czekając, aż sam ją uwolni.
Odkrył, że nieświadomie przygotowuje się do walki, inaczej trochę
trzyma różdżkę, stoi na lekko ugiętych nogach. Znów zmusił się
do spokoju, głębokiego oddechu i rozluźnienia mięśni.
Ale nie wiedział, co
zrobić z magią, która ponownie zaczęła mu się wymykać. Jego
ciało oczekiwało pojedynku – czarodziejskiego pojedynku – i nie
mógł nic poradzić ani na przypływ adrenaliny, ani magii. Musiał
ją jakoś zużyć.
Stanąć gdzieś, gdzie
nie ma ludzi, i rzucać klątwy tak długo, aż ze zmęczenia będzie
rzygał krwią. I nie myśleć. Nie o tym, że uratował Lucjusza
tylko po to, aby ten gnój zabił jego matkę. Nie o tym, że
wszystko w tym miesiącu spieprzył.
Draco milczał i patrzył
na niego w skupieniu. James nie był pewien, czy chłopak go
zrozumiał, czy w ogóle usłyszał. Malfoy wydawał się chory.
Zrobił krok w jego
stronę rozdrażniony, głównie po to, żeby złamać impas. W
następnej chwili odskoczył do tyłu.
Spodziewał się, że
Draco rzuci zaklęcie, ale nie takie. Klątwa rozpruła posadzkę i
fragment ściany, w powietrze uniósł się pył, a drobne odłamki
uderzyły Jamesa w twarz i dłonie.
Mogłeś mnie zabić,
chciał warknąć, ale słowa nie przeszły mu przez gardło, bo w
tej samej chwili uświadomił sobie, że Malfoy naprawdę chciał go
zamordować.
Odruchowo postawił
tarczę i w ostatnim momencie sparował kolejny czar. Siła uderzenia
była tak duża, że rzuciła go w bok, na ścianę.
Malfoy nie powinien znać
takich zaklęć, kurwa mać, był tylko gówniarzem z Hogwartu.
I synem swojego ojca.
James zamrugał, próbując
coś dojrzeć przez pył. Draco stał cały czas w tym samym miejscu,
choć od załomu muru dzieliło go ledwo parę kroków i mógłby
użyć ściany jako osłony. Zamiast się cofnąć, tylko kołysał
się lekko na piętach.
Uniósł różdżkę do
kolejnej klątwy i James zadziałał odruchowo. Uderzył, rzucając
pierwsze zaklęcie, które przyszło mu do głowy. Wlał w czar cały
swój gniew i żal, i magię, której nie potrafił okiełznać.
A Draco nie uchylił się.
Powinien się uchylić.
Każdy by się uchylił. To była powolna klątwa. Te najgorsze
zawsze były powolne.
James dopadł do
chłopaka, zanim ten upadł. Chwycił go tuż przed tym i położył
na posadzce, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Sam przy nim ni
to ukląkł, ni usiadł, obejmując Malfoya jedną ręką, żeby jego
głowa nie zsunęła mu się z kolan. W krótkiej chwili dżinsy i
koszula Jamesa prawie całkiem przesiąkły krwią, ale nie zauważył
tego.
– Ty fiucie –
wymamrotał. – Ty kutasie.
Wyszarpnął z kieszeni
paczuszkę i mocował się, próbując ją rozpakować, ale palce
ślizgały mu się po taśmie klejącej. Rozdarł ją w końcu
zębami, ale minęło do tego czasu parę koszmarnie długich sekund.
Co i tak nie miało
znaczenia.
Draco nie żył od
chwili, gdy dotknęła go klątwa. Żywi ludzie mają wnętrzności w
środku.
James zastygł z
nieotwartą fiolką w ręce. Nie wiedział, gdzie mógłby wylać łzy
Fawkesa.
– Ty... – powiedział.
– Ty...
Opuścił dłoń.
Nie, pomyślał.
Draco zamarzał w jego
rękach, zamarzały ściany i podłoga, ale on tego nie widział. W
uszach zbyt głośno huczała mu krew.
Nie.
Miał wrażenie, że się
dusi. Że kamienne mury naciskają na niego, a sufit obniża z każdym
oddechem. Korytarz w jednej chwili stał się ciasną pułapką, z
której nie miał siły uciec. Czuł, że brakuje mu tlenu.
Ktoś krzyknął.
Obrócił się w stronę
schodów i zobaczył, że stoi na nich dziewczyna ze Slytherinu, ta,
której imienia nie zapamiętał.
Nie.
Chciał się tylko
wydostać, wydostać, wydostać.
A magia wysłuchała jego
życzenia.
Najpierw usłyszał
dźwięk, podobny trochę do tego, który wydaje rozdzierana tkanina,
a zaraz po nim jęk wyginających się krokwi. Spojrzał na
dziewczynę i krzyknął: uciekaj. Chyba, nie był tego pewien. Albo
go usłyszała, albo sama na to wpadła, bo po sekundzie wahania
obróciła się zbiegła po schodach.
Tymczasem narastał
hałas, już niesprecyzowany, zbyt głośny, zbyt dysharmonijny. Chór
trzasków, huków, jęków udręczonego materiału. James osłonił
rękami głowę, kuląc się, jakby mogło to go ochronić.
Wreszcie pojawiło się
pęknięcie, biegnące ukośnie przez ścianę i sufit. Zaczęło rozszerzać się, ale w dziwaczny sposób. Drewno, kamienie,
wszystko, co znajdowało się przy krawędziach, przesuwało się
w bok i piętrzyło na hałdach niepodlegających prawom fizyki.
Okruchy gruzu nie spadały na głowę chłopaka, wydawały się
raczej przylepione do sufitu siłą podobną do grawitacji.
W pewnym momencie James
odważył się otworzyć oczy i zauważył, że w korytarzu zrobiło
się jaśniej. Uniósł wzrok i spojrzał na odległe, pochmurne
niebo widoczne w wyrwie.
Proces zatrzymał się,
gdy była niemal tak szeroka jak sam korytarz, ale magia nie ustała.
James wstał chwiejnie i spojrzał na błonia rozpościerające się
przed nim, tam, gdzie wcześniej znajdował się gruby, zewnętrzny
mur. Pomyślał, że musieli to zauważyć, wszyscy musieli to
zauważyć, i zaraz przyjdą do niego.
Snape. McGonagall.
Zamknął oczy, a gdy je
otworzył odkrył, że ściany skuł lód. Rozrastał się z każdą
chwilą, blokując korytarze, drzwi i schody, zmieniając podłogę w
jedną śliską taflę.
Wszystko to trwało nie
więcej niż chwilę, tak krótką, że można w jej czasie było
zaczerpnąć tylko parę oddechów.
Spojrzał na Draco,
którego wciąż obejmował ręką. Chłopak pokryty był szronem,
ale oczy miał otwarte. Patrzył gdzieś ponad jego lewym ramieniem.
Narcyza, uświadomił
sobie James.
Narcyza była w zamku.
Pył i odłamki kamieni
poderwały się w powietrze, zawirowały wokół niego, odgradzając
go od wszystkiego. Nieba, lodowych ścian, ludzi, którzy czekali za
nimi.
Podniósł się chwiejnie
i zrobił jeden krok, po to tylko, aby upaść. Przez moment klęczał,
wpatrując się we własną twarz odbitą przez zamarzniętą
posadzkę i przez nią zniekształconą. Znów zmusił się, żeby
wstać, objął się rękoma i zgarbił. Od zapachu krwi, którą
przesiąkła jego koszula, robiło mu się niedobrze.
Zrobił krok na przód,
później drugi, równie niepewny. Patrzył pod nogi, ale nawet je
ledwo widział. Od wszechobecnego pyłu łzawiły mu oczy.
Musiał zeskoczyć na
ziemię, bo była jard niżej od posadzki, i znów upadł. Kiedy
dotknął darń rękami, poruszyła się. Część ziemi poderwała
się do góry, dołączając do gruzu, ale tam, gdzie stał, było
spokojnie. Tylko coś zaczynało istnieć.
Najpierw wynurzył się
pysk uzbrojony w kamienne zęby, pozbawiony zaś oczu, później
jedna z przednich łap. James na klęczkach patrzył jak ziemia
formuje się w kształt, koszmarnie znajomy i równocześnie
pocieszająco bliski. Pies z sierścią ze zrudziałej darni, pies z
ogonem ze splątanych korzeni, jego pies, który powinien być
czarny, ale wokół Hogwartu nie było czarnej ziemi.
James podniósł się i
oparł o chłodny bok zwierzęcia, które w kłębie sięgało mu do
połowy ramienia. Jedną dłoń wplątał w jego sierść, a w
drugiej wciąż trzymał ampułkę. Gdy odchodzili, usłyszał za
plecami huk, ale prawie tego nie zauważył.
Magia wyciekała dalej.
W sumie, to nie do końca zrozumiałam co dokładnie się stało przed śmiercia Emily... to Lucjusz żucił klątwę, tak? Ale dlaczego? I dlaczego dostało się też Snapeowi? Może i to zasługa mojego zmęczenia, ale naprawdę nieogarniam xD
OdpowiedzUsuńOj, Draco okazał się być postacią tragiczną i to tak porządnie tragiczną. Szkoda go w sumie, chociaż prawdę mówiąc był jedną z naprawdę niewielu postaci, do których w ogóle się nie przywiązałam (chyba już bardziej do kota Zabiniego :p).
W sumie, to szkoda, że nie było nic z perspektywy Emily, ale za to Narcyza fajnie wyszła ^^
James... no James jak James, on zawsze jest uroczy, nawet jak wrzeszczy z bólu ;D
Ej no, tyle czekania, to jedno, a świadomość, że zaraz koniec, to już zupełnie coś innego :((( Noale.
Tak tak tak, koniecznie informuj jak Ci idzie z rozdziałami ;)
No to życzę weny i dużo wolnego czasu, żeby rozdziały pisały się szybko xD I strasznie Ci dziękuję, że gdzieś w międzyczasie nie przerwałaś tego opowiadania, tylko prowadzisz je do końca, bo jest naprawdę wspaniałe ;*
Emily rzuciła, dostało się Snape'owi przypadkiem ;)
UsuńJames jest uroczy w tym rozdziale...? To mnie zaskoczyłaś :P
Podwieszę informację, jak już będę miała czym się pochwalić. I dzięki za miłe słowa :)
Jestem prawie pewna ze pisałam komentarz, ale moze nie, blogspot wyprawia takie rzeczy.... Z pewnością niezle pokomplikowalas sprawy, nie spodziewałam sie smierci Lucjusza, choc akurat Emily jest do czegos takiego zdolna. James nie mogl juz utrzymywać tej magii w ryzach, a Drwco stał sie ofiara.. Jakis zły omen jest nad tymi zmalfoyami...ciekawe,co zrobi Dumbledore. Ach, chciałabym powiedzieć - dodawaj 30,skoro jest gotowa, ale chyba faktycznie warto sie przemeczyc i poczekać dłużej niz przy kazdym rozdziale ledwo z napięcia wytrzymywać... Bo napiecie budujesz niesamowite i człowiek chce sie dowiedziec, tak bardzo chce wiedziec,co bedzie dalej xD zycze duzo weny i wystrzałowego sylwestra i zaparszam na zapiski-condawiramurs na nowosc
OdpowiedzUsuńDzięki za miłe słowa :D 30 napisany, 31 mam już z sześć stron, jakoś to powolutku idzie :) Mam nadzieję, że będziecie zadowoleni z końcówki.
UsuńNawzajem, szczęśliwego Nowego Roku :D
Hej! Nareszcie przeczytałam :-D
OdpowiedzUsuńWrzucam tutaj wrażenia z dwóch rozdziałów.
Jeśli chodzi o poprzedni, to jakoś bardzo mnie uderzyło, że przedstawiłaś Harry'ego tak, jak ja wyobrażam sobie Jamesa. Zawsze wydawało mi się, że Harry to już właśnie ktoś, kto ma szersze horyzonty (szczególnie dzięki Hermionie), tzn. nie dzieli świata wyłącznie na Gryfonów i Ślizgonów - dlatego tak wkurzył się na ojca ze wspomnień Snape'a.
Sama też nie wiem, co myśleć o Lucjuszu. Narcyza i Draco twojego wykonania bardzo mi się podobają, ale chyba brakuje mi tego Lucjusza z książek. To znaczy - zaznaczenia, że on kiedyś taki był (trochę gnojowaty, nie ma co się czarować) lub po prostu udawał, że taki jest/był. Bo na razie - jak to rozkminiałam - to on wychodzi na takiego tchórza, który jak miał władzę, to pyskował, a jak mu się noga powinęła to a) stchórzył albo b) właśnie coś sobie uświadomił, może że rzeczywiście nie ma co się narażać (i rodziny!) dla takiej ideologicznej paplaniny. Podoba mi się to, bo jest nad czym myśleć i nie kopiujesz z książki, of course!, ale gdzieś mi przepadł ten stary Lucjusz, a nie sądzę, żeby Lucjusz w ogóle był tak luźno do niego przywiązany - do tej swojej potęgi rodu czystej krwi. No nie wiem, i tak już po ptokach... A po Malfoyach to już w ogóle ;-P
(ale osobiście uważam, że sutanna to idealny wybór dla Lucjusza - tak biorąc pod uwagę wyłącznie jego aparycję oczywiście, bo nam gdzieś tam pani Zabini stygnie)
Muszę raz jeszcze powiedzieć, że bardzo podoba mi się więź Jamesa z Emily.
Ale też trochę mnie zaskoczył moment wycieku mocy z Jamesa. Tzn. przysięgłabym, że Jamesowi zdarzało się to co jakiś czas, w ogóle dziwi mnie to, że James praktycznie w ogóle się nie dziwi ;-D Rozumiem nie dziwić się często, ale on nie dziwi się w bardzo zaskakujących (szczególnie dla niego) sytuacjach. Nie pamiętam tak dobrze poprzednich rozdziałów, więc to moje wrażenie raczej oparte jest na tych dwóch ostatnich (szczególnie tego wyżej). Nie chodzi mi ogólnie o uczucia, bo śmierć matki zdecydowanie go zasmuciła, ale było to wydarzenie chyba na tyle zaskakujące, że mógłby pomyśleć chociaż coś w stylu: "Wiedziałem, że tak się stanie w końcu, ale że teraz?" (skoro brak dziwienia się leży w naturze Jamesa). Ale nawet nie to mnie tak zdziwiło (ten brak zdziwienia), co jego reakcja na ten olbrzymi wyciek mocy. Nie ma chyba (wczoraj czytałam xP) nawet tekstu jak: "Zaczęło się". Hm, jak to lepiej powiedzieć. Chodzi mi o takie konkretne zaznaczenie, na czym stoimi: albo uświadomienie, albo zaskoczenie. Teraz miałam wrażenie, że złapała go jakaś migrena, a że od czasu do czasu łapią go spore, to wie, jak zachować zimną krew i co zrobić. W sumie no big deal. A właśnie to było duże! Jak ja mam się przejąć, skoro główny bohater jakoś sie do tego mocniej nie odniósł (ja wiem, jego bolało i w ogóle był zrozpaczony, że zabił Draco, ale tu mi chodzi zaraz o to po odejściu od Alicji). I ja wiem, że tu można wszystkiego się podomyślać, ale tak jakoś na poziomie technicznym coś mi tu zazgrzytało. Hm, możemy to obgadać bo coś chyba nie mogę się skupić.
Potrzymam to, co powiedział ktoś wyżej, że dobrze wychodzą ci sceny akcji. Nie mam pojęcia, czy to przez to, że trochę się jednak ich obawiasz i szukasz kreatywnych sposobów przedstawiania (np. to że Draco myślał, że to sen, czy taki ogromny przeskok ze Snapem, że nie wiadomo, o co chodzi i trzeba dowiadywać się razem z Voldim), ale w każdym razie działa - suspens i napięcie :-D (czy jakoś tak) Tak że bardzo mi się podobało!
Ja nadal jestem sceptyczna co do tego psa, przepraszam xP
(ale te rozdziały później to tak wklejaj jeden na dzień, ok? bo ja się przestraszę, jak mi wrzucić te pięć czy sześć na raz, bo ty piszesz je po milion stron).
Życzę dobrej zabawy (gdziekolwiek i jakkolwiek spędzasz sylwestra) i szczęśliwego Nowego Roku
lel
O, jak miło :D
UsuńNo, ja ten moment w książce odczytałam właśnie zupełnie odwrotnie - Harry dzielił świat na Gryfonów i Ślizgonów, dlatego wspomnienia Snape'a tak go zszokowały - złamały mu światopogląd :D I to byłoby i tak parę miesięcy po czasie akcji maski, jakby lecieć kanonem. Wcześniej to samo zrobiło u niego ujawnienie się Glizdogona, ale, cóż, chyba wszyscy traktowali to jak wypadek przy pracy :D Jakieś przygładzenie jego sądów to jednak tomy późniejsze, kiedy wpada na Draco w łazience (jakkolwiek by to brzmiało), przyjmuje przeprosiny od Dudleya, odkrywa historię Regulusa, Snape'a... Ale jak miał piętnaście lat, to te zmiany w postrzeganiu świata dopiero się u niego zaczynały :P
...A to Lucjusz nie był jednym wielkim tchórzem w kanonie? xD Zawsze go sobie tak wyobrażałam. Chojrakował, póki miał władzę i wpływy - ale ja mu się noga powinęła pod koniec Zakonu Feniksa, to do siódmego tomu się nie pozbierał :P Ale w sumie słuszna uwaga, przemyślę :)
James się nie dziwi przy wycieku, bo jest w totalnym szoku - myślałam, że to widać :D Nie tyle nie jest zaskoczony, co w ogóle nie kontaktuje w tym momencie z rzeczywistością. Znaczy, zasadniczo ten wyciek nie nastąpił przypadkiem i tym spowodował u niego szok, ale pojawił się, ponieważ chłopak znalazł się w takim, a nie innym stanie psychicznym - można powiedzieć, że to co na zewnątrz, dzieje się równocześnie w jego głowie. W tym momencie ani uświadomienie, ani zaskoczenie mi do niego nie pasuje, bo oznaczałoby, że on w ogóle jest w stanie myśleć o tym, co się dzieje wokół niego - a to za dużo powiedziane ;)
Co do braku zaskoczenia przy śmierci matki, przecież jest:
"– Świetnie – stwierdził i równocześnie wzdrygnął się na dźwięk własnego głosu. Źrenice rozszerzyły mu się, a serce zaczęło bić szybciej.
Ściągnął z siebie szatę gwałtownie i drżącą ręką podwinął lewy rękaw koszuli najwyżej jak mógł. Zaklęciem usunął czar maskujący. [...]
Ale tatuażu nie było.
Zaczął oddychać tak szybko, że znalazł się na granicy hiperwentylacji. [...]
Obejrzał swój brzuch, drugie ramię, wygiął się dziwacznie przed lustrem, żeby dojrzeć plecy. Powoli docierało do niego, że pies, towarzyszący mu niemal całe życie, naprawdę zniknął. [...]
Więc mama nie żyje, pomyślał."
Nie będę cytować całości, bo limity bloggera xD W każdym razie James nie zachowuje się tak, bo tatuaż zniknął, ale dlatego, że to oznacza, że Emily umarła - kiedy dziewczynka mu o tym mówi, on się nie dziwi, bo już wie :P
Cieszę się, że sceny akcji wychodzą dobrze, serio się ich boję :D
(ale ja nie wymagam, żebyście je czytali na raz xD)
Dziękuję za życzenia i nawzajem!
Błagam, błagam dodaj nowy rozdział - tak na Szczęśliwy Nowy Rok. Tylko jeden, jedyny, maciupeńki... Bardzo proszę.
OdpowiedzUsuń@Szuja
Beta każe mi się nie łamać :c
UsuńAha XD Fajne postanowienie noworoczne
UsuńIle masz już opracowanych rozdziałów?
Weny i Czasu,
@Szuja
30 skończony i tak z 1/4 31. I wiem, że marnie, ale cierpię na chroniczny brak czasu xD
UsuńOjej, to w takim razie mam prośbę, mogłabyś do mnie napisać na fanfiction.net, jak już dodasz rozdziały? Na konto "Szuja"?
OdpowiedzUsuń(P.S. A wiesz, że mam tylko jedne Favorite Story? Zgadnij, jakie :P)
@Szuja
Ok, nie ma sprawy ;)
UsuńPrzyszłam Cię poinformować, że wszystko już nadrobiłam. To pierwsze opko, w którym oburzyłam się na wieść o śmierci Malfoya. Foch po grób.
OdpowiedzUsuń(Pisz szybciej!)
Którego? :D
Usuń(staram się, ale studia :c)
Młodego, rzecz jasna, młodego. Lucjusz to tam, meh, lata mi i powiewa wszędzie, bo nie podobają mi się jego włosy.
UsuńPowiewający Lucjusz - złe wizualizacje są złe!
UsuńHa :D.
UsuńChociaż nie, czekaj. W sumie przestał mi być taki konkretnie obojętny w momencie, gdy paradował w sutannie, bo biedaczek nie wiedział, co nosił. W ogóle takie urocze wyobrażenie miałam tej sceny (gdybym umiała rysować... to byłoby coś, co bym narysowała!). W ogóle relacja Jamesa i Emily jest taka poryta, znaczy fajna, ale poryta, bo wygląda to ze strony Jamesa na taki trochę świadomy syndrom Sztokholmski, jakkolwiek to brzmi (a brzmi głupio). No i w ogóle obraziłam się też za to, że w tym rozdziale nie było słowa o Tonks i Estevanie, bo na to mimo wszystko czekałam najbardziej :P.
Eeej, co Estevan taką fanbazę zbiera? xD Odbiera popularność Jamesowi, uzurpator jeden.
UsuńŚwiadomy syndrom sztokholmski to chyba dobre określenie, choć problem z Emily był taki raczej, że go porzucała, a nie porywała... ale wiadomo o co chodzi :D Hm, świadomy odwrócony syndrom sztokholmski?
Żeby było śmiesznie, to ja Lucjusza właśnie przez fanarty polubiłam, bo kanoniczny to też mi zwisał. No i trochę przez Nec plus ultra (ale na to opowiadanie jestem obrażona za to, co robi z Narcyzą :c)
Estevan jest ciekawy, bo wie różne rzeczy ważne dla fabuły, o :D. Ale sam w sobie zły nie jest, fajnie się o nim czyta. Świadomy odwrócony syndrom sztokholmski... Może powinnaś wpisać to na belkę? ;) Dobry podtytuł dla opka.
Usuń:D Z ciekawostek, Estevan pojawił się w masce osobiście wyłącznie dlatego, że znalezienie dla niego imienia nie brzmiącego jak z brazylijskiej telenoweli tak mnie wymęczyło, że stwierdziłam, że ten risercz nie może się zmarnować tylko na jeden podpis do zdjęcia xD
Usuń(w ogóle muszę się pożalić - napisanie pięciu stron na studia zajęło mi osiem godzin. BORU :C)
A, rozumiem, też czasami daję pewnym postaciom większe pole do popisu, ale to raczej dlatego, że podoba mi się imię :D. Bo jak wiem, że ktoś w opku ma mało do roboty, to zazwyczaj daję byle jakie imię, szczególnie, jak mi się śpieszy do pisania.
UsuńTulam i wysyłam pozytywną energię ^^.
Bardzo fajnie piszesz. Historia wciąga i nie można się od niej oderwać. Czekam na ciąg dalszy. Obserwuje i w wolnej chwili zapraszam do mnie - dopiero zaczynam, ale będzie u mnie bardziej pikantnie:)
OdpowiedzUsuńFantazyjna
mysli-bez-cenzury.blogspot.com
Chrzań życie, lud chcieć opko.
OdpowiedzUsuńPiszesz gdzieś wyżej w komentarzach, że James jest w szoku. Tymczasem, czytając, cały czas miałam właśnie wrażenie, że nie jest, a powinien być. Podobne odczucia towarzyszyły mi, kiedy wybierał mugoli, którzy mają zginąć. Jakoś... za szybko przeszedł nad tym do porządku... Wbrew temu, co piszą inni komentujący, nie uważam Jamesa za wyjątkowo skomplikowanego człowieka. Tzn. zaskoczył mnie parę razy (najbardziej — ratowaniem Lucjusza), ale nie mam problemów ze zrozumieniem jego motywacji i uczuć czy przewidzeniem reakcji i zachowań. To jest dzieciak, z którym życie obeszło się dość brutalnie, który widział o wiele za dużo i przyzwyczaił się do rzeczy, do których żadne dziecko nie powinno być przyzwyczajone, ale nawet jego niezwykłe zdolności, tajemnicze przeznaczenie i straszne przeżycia nie spowodowały, że przestał być dzieciakiem. Kozakuje i chojraczy w strefie bezpieczeństwa, ale kiedy sytuacja przekracza jej granice (choć fakt, znacznie przesunięte w jego wypadku), jest tak samo przerażony jak każdy inny piętnastolatek. Dodatkowo ma ponadprzeciętną samoświadomość i zdolność introspekcji, analizuje siebie i swoje postępowanie w zaskakująco krytyczny sposób i przejawia niespotykaną u nastolatków chęć pracy nad sobą. Wszystko to razem daje obraz mimo wszystko wrażliwego młodego człowieka o pokrętnej, ale silnie zarysowanej moralności, który nie umiałby zepchnąć do podświadomości poczucia winy czy odpowiedzialności za cudzą śmierć, tym bardziej, że jako jednostka chorobliwie nieufna nie podzieli się z nikim swoimi emocjami. Po prostu trudno uwierzyć, że ktoś, kto napisał list do tamtej okaleczonej kobiety, nie wspomni ani razu skazanych na śmierć mugoli, przyjmie tak gładko wiadomość o śmierci matki, a po zamordowaniu kolegi wstanie i pójdzie dalej. Ok, tyle na razie o głównym bohaterze. :-)
OdpowiedzUsuńJakkolwiek to zabrzmi, muszę napisać, że konfrontacja Snape—Voldemort była hipnotyzująca. Sam opis fizycznego bólu przyprawiał o dreszcze, do tego irytacja i brak empatii Lorda i ta brutalna legilimencja... Zawsze myślałam o niej jako o formie tortur bardziej okrutnej i nieludzkiej niż zadawanie fizycznego cierpienia. Heh. Coś mi się jednak wydaje, że w tym opowiadaniu Severus nie może liczyć na niczyje zrozumienie ani współczucie dla swojego poświęcenia... A już na pewno nie ze strony syna.
Bardzo mi się podobają Malfoyowie. Podczas gdy w kanonie wzbudzają jedynie niechęć swoją jednowymiarowością, tutaj są ciekawi i pełnokrwiści. Zwłaszcza Narcyza, postać rodem z greckiej tragedii... No i Draco (btw, Dracona odmienia się jak Brunona czy Ottona)... Czy teraz, kiedy nie żyje, ktokolwiek dowie się o jego szaleństwie? Snape, Narcyza, a przede wszystkim — James?
Pozdrawiam i czytam dalej! :)
PS Zgadzam się, że świetnie się czyta w całości! Nie ogarnęłabym tak złożonej i wielowątkowej konstrukcji, gdybym pomiędzy rozdziałami musiała czekać miesiąc... A i tak nie jest to łatwe.
Taa, chciałam wrzucić koniec w całości, ale chęci chęciami.... Nie spodziewałam się, że te ostatnie rozdziały będzie mi się pisało tak ciężko :)
Usuń(ostatnio wynotowałam sobie od myślników wszystkie wydarzenia, które muszę jeszcze uwzględnić w finale - wyszło mi tego ponad trzy strony... zaczynam podejrzewać, że jeszcze jeden rozdział wskoczy do końcówki :c)
Co do szybkiego przechodzenia nad niektórymi sprawami - trochę to wina tempa w jakim teraz żyje, a trochę wychowania przez Emily. Akcja maski rozgrywa się na przestrzeni dwóch miesięcy - czasem niemal co dzień przytrafia mu się coś strasznego - więc James nie ma czasu, żeby tak naprawdę uświadomić sobie, co się dzieje. A z drugiej strony - to nie jest coś zupełnie nowego. Chłopak widział już, jak umierają ludzie, samemu też jeszcze niedawno nie miał oporów przed krzywdzeniem innych (i również zabijaniem, w teorii) - co zmieniła dopiero opieka nad Hewlettem, a później praca z Chupacabrą, ale oba te okresy są ledwo zarysowane. Więc szok jest nie tyle związany z morderstwem jako takim, ale przekroczeniem granicy, którą dla siebie ustawił (mogę kłamać, kraść, babrać się w czarnej magii, ale dopóki nie zabijam wciąż jest okej/wciąż nie jestem jak matka/wciąż nie jestem tak całkiem złym człowiekiem). No, takie były założenia, a jak wyszło, to już do twojej oceny zostawię :)
Za to zgadzam się, że James nie jest jakoś specjalnie skomplikowany - to zawsze miał być tylko dzieciak, który zgrywa twardszego niż jest :D
Uch, wiem, że Draco wypadałoby odmieniać, ale nie mam siły przerabiać całego tekstu ^^"
Co do rozwinięcia jego wątku, to nie obiecuję jakichś specjalnych plotwistów - po prostu był przypadkową ofiarą, trochę tylko istotniejszą od mugoli.
I jeszcze raz dzięki za komentarze, od razu człowiek ma większy zapał do pisania :D