Rozdział betowały Gaya i ramoncia - dzięki!
Kingsley zaczynał
myśleć, żeby rzucić to wszystko. Williama, Zakon, aurorstwo.
Zaszyć się w jakiejś głuszy i zapomnieć, jak mocno pobrudził
ręce. Rozwiązanie dla tchórza, na wskroś niehonorowe, ale dla
mężczyzny powoli traciło to znaczenie. Od zawsze próbował być
porządnym człowiekiem. Postępować słusznie, nawet jeśli musiał
łamać regulamin, myśleć samemu. Doprowadziło go to tylko do
tego, że goląc się, unikał własnego spojrzenia.
Siedział w niewielkiej
salce, za biurkiem z odrapanym blatem. Dwóch techników sprawdzało
sprzęt, regulowało światło, upewniało się, czy mają pod ręką
wszystkie potrzebne arkusze. Czasami jeden z nich rzucał mu
niechętne spojrzenie. Technicy nie znosili sytuacji, w których
aurorzy patrzyli im na ręce w czasie roboty. Rok temu Kingsley nawet
nie pomyślałby o przyjściu tutaj. Czekałby na gotowy raport,
klnąc na ich opieszałość i równocześnie robiąc dziesięć
innych rzeczy naraz. Ale teraz nie działo się prawie nic i ta
bezczynność dodatkowo go przygnębiała.
Testerka wślizgnęła
się do sali i właśnie odwieszała płaszcz na kołek przy
drzwiach. Była młoda, musiała niedawno skończyć szkołę.
Najczęściej zresztą właśnie takie dzieciaki dorabiały w tym
wydziale.
– Będziemy zaczynali –
powiedział jeden z techników i podrapał się po zarośniętym
policzku. Ostatni raz sprawdził, czy statyw aparatu nie chwieje się,
po czym ustawił nad pergaminem samonotujące pióro. – Piętnasty
października tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego
roku. – Zerknął na zegarek. – Ósma trzydzieści siedem.
Sprawdzająca: Ruby Pond. Obiekt sprawdzany: dwunasty.
Włos z rękawa szaty,
pomyślał Kingsley, patrząc jak pióro porusza się leniwie.
Dziewczyna wzięła
ostrożnie fiolkę z eliksirem wielosokowym, w którym obiekt został
zanurzony, i skryła się w przebieralni. Tymczasem mężczyzna
zastanawiał się, czemu jest tak zniechęcony.
Nie wierzył, że
znajdzie zabójcę. Nie wierzył, że to jego włos. Nie wierzył, że
śledztwo cokolwiek da. Nie wierzył nawet, że zwierzchnicy pozwolą
mu doprowadzić je do końca.
Siedział w pracy w
niedzielę rano, choć nie wiedział po co. Chyba tylko chciał
poudawać, że wciąż był aurorem.
– Nie jestem kotem –
dobiegło z przebieralni. Głos był lekko zachrypnięty, ale raczej
szczęśliwy.
Choć technicy starali
się wykluczać z tych testów wszystkie szczątki organiczne, które
mogły pochodzić od zwierząt, i tak prawie każdy tester prędzej
czy później zaliczał jakiś przykry incydent. Z czasem fraza „nie
jestem kotem” zaczęła znaczyć tyle, co „wszystko w porządku”.
Dziewczyna po chwili
wynurzyła się zza kotary i uśmiechnęła nieco pożółkłymi
zębami. Miała ciało żylastej kobiety, która mogła być całkiem
ładna przed dekadą. Założyła jedynie bieliznę.
Kingsley patrzył na nią
z obojętnością. Wiedział, jak wyglądała procedura, choć dawno
jej nie obserwował. Zdjęcia, nagrywanie głosu, wypełnianie
tabelek danymi z pomiarów, wreszcie żmudne oglądanie ciała w
poszukiwaniu znaków charakterystycznych – wszystko to tylko po to,
aby na końcu nie móc z informacji skorzystać. Ministerstwo Magii
nie miało porządnej ewidencji ludzi, więc zawsze kończyło się
na tym, że jeden ze stażystów przeglądał godzinami stosy zdjęć
byłych więźniów Azkabanu, a drugi odwiedzał Hogwart i parę
miejsc na Pokątnej, pytając, czy ktokolwiek tę osobę poznaje.
Czasami dawało to efekty, czasami nie.
Aurorowi cisnęło się
na usta pytanie: po co się staracie?
W Ministerstwie było
tylu ludzi, którzy wciąż przykładali się do pracy. Kingsley
zastanawiał się, czy są tak głupi, że nie widzą, jak wszystko
się sypie, czy też po prostu to ignorują. Czy może on tak już
zgorzkniał.
Zamknął oczy.
Wczoraj był w
prosektorium, zaraz po tym, jak dostał informację, że znaleziono
zwłoki młodej kobiety. Kiedy wchodził do salki, był pewien, że
zobaczy Tonks, a nawet gdy twarz trupa okazała się mu całkowicie
obca, nie odzyskał spokoju. Proces metamorfomagii nie cofał się z
chwilą śmierci. Dopiero gdy zwłoki zidentyfikowała rodzina,
pozwolił sobie na ulgę.
Obok niego płakał
ojciec kobiety, a on miał ochotę się śmiać z radości. I właśnie
wtedy uświadomił sobie, jakim jest łajdakiem.
Może dlatego obiecał
mężczyźnie, że doprowadzi sprawę do końca. Może wtedy odkrył,
że nie nadaje się już na aurora.
Martwił się o Tonks. Po
rozmowie z Williamem unikała go, później zniknęła bez słowa.
Kingsley właściwie wybłagał od jej matki informację, że
dziewczyna wyjechała gdzieś z własnej woli i raczej jest
bezpieczna, nic więcej jednak się nie dowiedział. Nawet to kobieta
powiedziała mu niechętnie i tylko dlatego, ze wiedziała o jego
przyjaźni z Tonks.
Przyjaciel... dobre
sobie. Gdyby naprawdę był jej przyjacielem, nie wpakowałby
dziewczyny w to bagno.
Zawsze wydawało mu się,
że zna granicę. Wie, na ile może sobie pozwolić. A ostatnio
odkrył, że zaszedł tak daleko, że niewiele różni go od tych,
których ścigał. Gdyby wyszło na jaw ile rzeczy przemilczał, ile
drobnych przysług spełnił i prawie nieistotnych informacji
przekazał, przesiedziałby w Azkabanie jakieś dziesięć,
piętnaście lat.
Zastanowił się, czy
William to wykorzysta, żeby go zaszantażować, i uznał, że tak.
Nawet nie wiedział,
kiedy zaczął się jego upadek. Gdy pierwszy raz spotkał się z
mężczyzną w knajpie z wężem morskim? Gdy uścisnął Macnairowi
dłoń? Gdy podał Veritaserum dzieciakowi?
Do salki wślizgnął się
chłopak w śmiesznych, olbrzymich okularach. W pierwszym momencie
Kingsley nie mógł skojarzyć, skąd go zna. Młodzieniec
przytrzymał na moment samonotujące pióro i wykrztusił niepewnie.
– Przepraszam... –
Wszyscy spojrzeli na niego, co wyraźnie zbiło go z pantałyku.
Przełknął ślinę. – Mógłbym zamienić słowo z panem
Shackleboltem?
Kingsley westchnął
ciężko i wstał. Wyszli na korytarz. Chłopak spojrzał na niego
płochliwie. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia lat, a zachowywał
się na dziesięć mniej.
– Pan prosił o to,
żeby dać znak, jakby Namiar Jamesa Rainbowa coś pokazał...?
– Owszem.
– Więc on, Namiar
znaczy, zepsuł się, tak jakby.
– Tak jakby?
– Pergamin, na którym
są zapisywane te wszystkie czary, cóż...
– Cóż?
– Spalił się.
***
– Voldemort –
wykrztusił Harry, wpadając na korytarzu na Hermionę. Obaj z Ronem
wciąż mieli na sobie stroje do quidditcha, a Weasley w ręku
trzymał miotłę.
– Na pewno? – spytała
dziewczyna, odsuwając z twarzy potargane włosy. – Nie widziałam
Śmierciożerców.
Źrenice miała
rozszerzone ze strachu.
– A niby kto? – Ron
przełnął ślinę. – Widzieliśmy jak rozwaliło mury...
– Sam–Wiesz–Kto tu
jest? – pisnęła jakaś dziewczynka i rozpłakała się.
Hermiona przygryzła
wargę i rozejrzała się niepewnie. Na korytarzu zaczęło robić
się tłoczno, uczniowie wylegli z Pokoi Wspólnych i błąkali się
bezradnie, zmierzając mniej więcej w kierunku Wielkiej Sali. Młodsi
wydawali się kompletnie przerażeni, ale również starszym niewiele
brakowało do paniki. Mignęła jej twarz Cho, która obejmowała
bladą i rozdygotaną koleżankę. Krukonka zauważyła spojrzenie
Hermiony i lekko pokręciła głową w geście bezsilności. Po
sekundzie zniknęła jednak w tłumie.
– Cóż, ja go nie
widziałam – powiedziała Granger twardo, ale nie uspokoiło to
małej. Wyglądało na to, że inne dzieci zaraz pójdą w jej ślady.
– A nauczyciele na pewno powiedzieliby nam, gdyby tu był. A teraz
pójdziemy do nich zapytać. – Odkaszlnęła. – Pierwszoroczni –
powiedziała głośniej, ale niewiele to dało. – Pierwszoroczni! –
krzyknęła. – I inni – dodała po namyśle.
Parę osób spojrzało na
nią uważniej. Miała ochotę zapaść się pod ziemię.
– Pomóż mi –
poprosiła Rona ściszonym głosem.
– Co? – jęknął,
przyciskając do piersi Zmiataczkę jak tarczę.
– Jesteś prefektem –
stwierdziła słabo. Zastanowiła się. – Poszukaj McGonagall i
dowiedz się, o co chodzi. I gdzie jest Harry?
Rozejrzeli się
gwałtownie, szukając wzrokiem Pottera, ale ten przepadł.
Dziewczynka, która nadal nie odstępowała ich o krok, wyszeptała:
– Porwali Pottera. –
Następnie nabrała oddechu i otworzyła usta, ale Hermiona,
kierowana nagłym impulsem, zatkała jej buzię dłonią.
– Ani słowa. Nie
porwali – powiedziała ostro.
Dziewczynka dostała
czkawki i Granger poczuła się podle. Nie miała czasu jednak
przepraszać, bo zaczepił ją niski Puchon, w pośpiechu dopinający
szatę.
– Co mamy robić?
– Zabierz ją stąd
przede wszystkim – warknęła. Nagle przyszło jej coś do głowy.
Rozejrzała się ponownie i ściągnęła wazę z najbliższego
postumentu. Wspięła się na niego niezgrabnie i odruchowo
przygładziła szatę, a następnie przycisnęła różdżkę do
szyi, rzucając Sonorus. – Uwaga – powiedziała, a jej głos
rozszedł się tym razem po całym korytarzu. Ludzie umilkli, choć
niechętnie, i spojrzeli w jej stronę. – Przede wszystkim, nikt
nie widział Sami–Wiecie–Kogo, więc na razie nie powinniście
się nim martwić – zaczęła, jednak ludzie nie wyglądali na
przekonanych... – Ale musimy być ostrożni – dodała szybko. –
Niech każdy uczeń ze starszej klasy weźmie za rękę któregoś z
młodszej. Będziecie za nich odpowiedzialni – powiedziała,
starając się wyglądać na pewną siebie.
Nagle dostrzegła w głębi
korytarza profesor Sprout, przeciskającą się do niej przez tłum,
i odetchnęła z ulgą. Z powodu zaklęcia westchnięcie zabrzmiało
śmiesznie, jak ostatnie jęknięcie wyłączanego odkurzacza.
Przez to skojarzenie
pomyślała o domu i coś ścisnęło ją w gardle.
– A co dalej? –
spytał ktoś nerwowo.
Hermiona zamrugała
nieprzytomnie. Uświadomiła sobie, że w międzyczasie uczniowie
zastosowali się do jej polecenia.
– Nie wiem, ale pani
profesor już tu idzie – powiedziała szybko. – Zaraz nam powie.
Kiedy Sprout wreszcie
dopchała się do niej, zeskoczyła szybko na ziemię i oparła o
Rona, bo ugięły się pod nią nogi. Chłopak objął Hermionę
niezręcznie jedną ręką.
– Dobra robota –
pochwaliła ją nauczycielka krótko, zanim sama zajęła jej
miejsce. Dziewczyna ledwo ją usłyszała. Przełknęła jeszcze raz
ślinę i spojrzała na Rona, nagle zirytowana.
– Miałeś iść do
McGonagall – wymamrotała mu prosto do ucha.
– A Harry?
Zawahała się.
– Sama znajdę
Harry'ego. Spotkamy się koło chatki Hagrida – powiedziała i
wyślizgnęła się z jego objęcia. Chwilę jeszcze stała
nieruchomo, słuchając profesorki, ale gdy uświadomiła sobie, że
nie informuje ona o niczym konkretnym, ruszyła w głąb korytarza.
Choć wiedziała, że to
nieprawdopodobne, trochę się bała, że naprawdę jakimś cudem
ktoś porwał jej przyjaciela.
Znalazła go jednak tam,
gdzie spodziewała się, że będzie, czyli w miejscu, gdzie
absolutnie być nie powinien.
Stał na drugim piętrze,
na którym właściwie nikogo już nie było, przy najbardziej
zniszczonym fragmencie murów. Oglądał starannie lodową ścianę,
która powoli zaczynała topnieć, zalewając posadzkę nienaturalnie
czystą wodą.
– Faktycznie, nie widać
Śmierciożerców – powiedział, gdy do niego podeszła.
Przeczesał włosy
palcami, jak zawsze, gdy usiłował się skupić.
– Mówisz, jakby cię
to nie cieszyło – spróbowała zażartować, ale zabrzmiało to
ponuro. Ją samą dręczyła jedna myśl, którą starała się
zadusić w zarodku, bez większych efektów.
Harry powiedział to za
nią:
– Myślisz, że Rainbow
to zrobił? Na rozkaz?
– Daj spokój, on jest
w naszym wieku – wymamrotała, starając się zagłuszyć niepokój.
– Ale Voldemort mógł
mu coś dać. On ciągle z nim gadał.
Dziewczyna zamarła.
– Co? Ale... jak to?
Harry westchnął,
czubkiem różdżki zadrapał lód. Wydawał się nieobecny i jakby
przygaszony.
– Był tu z jego
rozkazu, ale niby po naszej stronie. Jak Snape – ostatnie słowo
wypluł z obrzydzeniem. – Nie powinienem mu ufać.
– Czemu mi nie
powiedziałeś?
Wzruszył ramionami.
– To była nasza
sprawa.
Hermiona uciekła
wzrokiem w bok, obejmując się rękoma bezmyślnie... Czuła się
oszukana, ale była przez to nie tyle wściekła, co zwyczajnie
smutna. Bolało ją, że James skłamał, a Harry zataił coś tak
ważnego. Chyba jednak to zachowanie Pottera uderzyło w nią
bardziej. Rainbow był obcy, ale Harry…
Miała wrażenie, że w
czasie wakacji coś popsuło się w ich przyjaźni. Czuła, że
zawaliła. Kiedy Dumbledore powiedział, że nie mogą pisać nic
istotnego w listach do Harry’ego, wydawało jej się to logiczne i
rozsądne. Dopiero później, dużo później, pomyślała, że było
to również bezduszne.
Powinna pojechać do
Harry’ego na wakacje. Była pewna, że odpowiednio dobrane
argumenty Dumbledore’a przekonałyby Dursleyów, żeby nie
wyrzucili jej z domu, szczególnie że pokryłaby koszty swojego
pobytu i zachowywała tak mugolsko jak tylko by potrafiła.
A gdyby i tak marudzili,
postraszyłaby ich Magiczną Opieką Socjalną, która co prawda nie
istniała, ale ten szczegół mogła przemilczeć dla dobra sprawy.
Gdyby była bardziej
uparta i zdecydowana, gdyby mniej słuchała dorosłych… może
wtedy Harry by jej ufał. Ale zostawiła go po śmierci Cedrika,
zniknęła, gdy jej potrzebował, i teraz za to płaciła.
– Chodź, jeśli to
faktycznie Sam–Wiesz–Kto, musimy znaleźć nauczycieli –
powiedziała łagodnie.
– Taa… jest w tym coś
dziwnego, nie? – Odwrócił się gwałtownie od ściany i pewniej
chwycił różdżkę. – Nie słychać żadnej walki.
– Też o tym myślałam.
I ten lód… Nie znam zaklęcia, które to zrobiło.
– Nie sądziłem, że
kiedykolwiek to usłyszę.
– Przesadzasz.
– Daj mi nacieszyć się
tą chwilą.
Przewróciła oczami,
mimo wszystko czując ulgę. Zaraz uświadomiła sobie jednak, że
ten Harry – ten energiczny, wojowniczy chłopak – jest tylko
iluzją. Przepadł gdzieś w ostatnich miesiącach, zastąpiony przez
człowieka pełnego gniewu i żalu.
Przez chwilę miała
ochotę powiedzieć, że przy niej nie musi udawać, ale zabrakło
jej odwagi.
– W każdym razie
zakładanie, że to James jest raczej grubą nadinterpretacją –
stwierdziła zamiast tego. Zabrzmiało to tak poważnie, że aż
komicznie, i Harry się uśmiechnął.
– Nie jest – dobiegł
ją cichy, nieco ochrypły głosik z tyłu. Wzdrygnęła się i
odwróciła gwałtownie.
Rama obrazu wisząca za
jej plecami była pusta, podobnie jak większość na tym korytarzu.
Portrety pewnie szukały informacji albo kogoś, kto mógłby
przenieść ich płótna dalej od zniszczonej części zamku.
Harry rozglądał się
nerwowo, zaciskając palce na różdżce tak mocno, że zbielały.
– Kto tu jest? –
spytał ostro.
– Ja chyba wiem –
powiedziała Hermiona i odruchowo przesunęła się tak, żeby
odgrodzić go od obrazu. – Możesz się pokazać, to przyjaciel.
Malowana dziewczynka
zsunęła z ramion pelerynę. Siedziała na skraju biurka i w rękach
gniotła czystą kartkę, tworząc z niej coraz mniejszą kulkę.
Była zapłakana i nawet nie starała się tego ukryć. Co jakiś
czas tylko ocierała twarz rękawem szaty.
– Nie mogę znaleźć
Jamesa – pożaliła się. – Ta burza jest również w pustce
pomiędzy obrazami. Nie mogę do niego wrócić.
– Jaka burza? –
spytał Harry. – I kim ty jesteś?
– Burza – powtórzyła
dziewczynka z irytacją. – Jak możesz nie widzieć burzy?
– Nie ma żadnej…
mniejsza, kim ty jesteś? – Chłopak uniósł dłoń z różdżką.
– To moja znajoma –
wtrąciła się Hermiona szybko. Obróciła się do najbliższego
okna i przetarła szybę dłonią. Wyjrzała. – Niebo tam jest
trochę ciemniejsze – powiedziała niepewnie. – Widzisz, Harry?
Chłopak niechętnie
odwrócił wzrok od obrazu.
– Równie dobrze to
może być chmura.
Hermiona westchnęła,
nagle zmęczona.
– Albo nie. Myślisz,
że tam jest James? – zwróciła się tym razem do dziewczynki.
Ta wysmarkała się w
rękaw, zanim skinęła głową. Hermiona pomyślała, że
najchętniej by ją przytuliła.
– Co się tu stało? –
zapytała jednak delikatnie, starając się pochwycić jej
spojrzenie.
Dziewczynka zerknęła na
Harry’ego.
– Niech on sobie
pójdzie – poprosiła.
Potter skrzywił się.
– Jestem jego
przyjacielem.
– Ale ona cię nie zna.
– Hermiona popchnęła go delikatnie w głąb korytarza. Nachyliła
się przy tym lekko nad jego ramieniem i szepnęła: – Streszczę
ci wszystko.
Potter jeszcze przez
sekundę się wahał, ale w końcu odszedł, choć wyraźnie nie
podobał mu się ten pomysł. Hermiona zastanowiła się przelotnie,
czy to kolejna oznaka braku zaufania, ale szybko jej myśli zajął
poważniejszy problem.
– Co się stało? –
spytała cicho, stając tuż przed obrazem.
Dziewczynka opatuliła
się peleryną niewidką jak kocem, tak, że było widać tylko jej
głowę, część ramion i dygoczące dłonie. Patrzyła na malowaną
podłogę.
– Wiesz, kto zniszczył
Hogwart? – spróbowała inaczej Hermiona.
Mała skinęła głową.
– James. Chyba James.
Chyba przypadkiem.
Po plecach dziewczyny
przeszedł dreszcz. Mimowolnie zerknęła na topniejącą ścianę.
– Nic mu się nie
stało?
– Nie wiem. –
Dziewczynka poruszyła się nerwowo, otarła nos. – To… jak się
stało, to trafiło w obrazy i ja mało… ale później nie mogłam
go znaleźć. Bo ta burza jest pomiędzy – wyszeptała.
Hermiona przełknęła
ślinę.
– Jak James niby miał
to zrobić? – Machnęła ręką w stronę lodowego skrzepu,
mimowolnie przybierając sceptyczny wyraz twarzy. – W „Historii
Hogwartu” było napisane, że te mury są lepiej zabezpieczone od
tych Ministerstwa Magii, a niektóre osłony zakładali sami
założyciele.
– Jeśli mi nie
wierzysz… – Mała odwróciła wzrok.
– Ja po prostu staram
się myśleć logicznie – powiedziała przepraszającym tonem.
– To myślisz, że kto
to zrobił?
– Ja… nie wiem. –
Hermiona westchnęła. – Przepraszam. Chyba nie chcę w to wierzyć.
Czy James użył jakiegoś artefaktu?
Dziewczynka pokręciła
głową, mocniej opatuliła się peleryną, prawie całkiem przez to
znikając.
– Nie, nie wiem, miał
coś w ręce, ale nie widziałam dokładnie. To tak szybko się
stało, walczyli, chyba, zanim znalazłam portret, z którego mogłam
patrzeć, on już nie żył.
– Kto? James?!
Zanim rozum podpowiedział
jej, że to niemożliwe, bo dziewczynka dawno by już o tym
wspomniała, poczuła skrajne przerażenie.
– Nie, nie James –
sprostowała mała szybko. – Draco. On go zabił. – Z każdym
kolejnym słowem Hermiona coraz bardziej bledła. Dziewczynka dodała
więc ciszej, jakby do niej samej dopiero zaczęło docierać, co
mówi: – Pojedynkowali się i James go zabił, i później stało
się to…
– Nieprawda. Nie zrobił
tego.
Powiedziała to wolno,
wyraźnie, z przekonaniem. A później chwyciła się jedną ręką
parapetu i pochyliła, wymiotując.
Przez chwilę nie myślała
o niczym, tylko czuła się chora, kompletnie chora. Mogła patrzeć
tylko pod nogi, na brudną posadzkę, i coraz mocniej zaciskać
palce.
– Co się stało? –
usłyszała Harry’ego, więc wyprostowała się gwałtownie i
otarła usta wierzchem dłoni. Potter podbiegł do niej
zaniepokojony. – Co ci jest?
Wzruszyła ramionami, nie
zdolna wykrztusić ani słowa. Spojrzała na obraz, ale dziewczynki
na nim nie dostrzegła, choć słyszała jej przyspieszony oddech.
– Już nic –
powiedziała w końcu. Zabrzmiało to jak kiepskie kłamstwo. Na
chwilę zamknęła oczy i odetchnęła głęboko, ale od tego tylko
znów poczuła mdłości. Harry chwycił ją, kiedy pochyliła się,
aby ponownie zwymiotować, tym razem samą żółcią.
– Oberwałaś jakąś
klątwą?
– Nie – pokręciła
głową szybko. – To tylko nerwy. James… James – umilkła, bo
nie była w stanie powtórzyć słów malowanej dziewczynki. –
Musimy go znaleźć – zdecydowała nagle. – Znaleźć i zapytać,
co się stało.
Harry patrzył na nią
bez zrozumienia, więc uciekła wzrokiem.
Nie chciała wierzyć –
nie mogła wierzyć – w to, co przed chwilą usłyszała.
James nie był mordercą.
***
– To chyba nie jest
bezpieczne – powiedział Ron niepewnie, ale George tylko wzruszył
ramionami.
– Wszystko mi jedno.
Muszę ci coś powiedzieć.
Podeszli aż do miejsca,
gdzie pas białawego, jakby wypłowiałego gruntu wbijał się las.
Ciągnął się od wyrwy w zamku, ale nie można było dojrzeć jego
końca. Ginął pomiędzy pniakami osamotnionych, wynaturzonych
drzew, które przetrwały to, co tu się stało.
Ron ściskał w dłoni
różdżkę, co chwilę rozglądając się nerwowo. W okolicy kręciło
się wielu ludzi, nauczycieli i uczniów z najstarszych klas, ale
pomimo tego nie czuł się bezpiecznie. Właściwie wciąż
oczekiwał, że zaraz zaskoczą ich Śmierciożercy – nie on jeden
zresztą. Hagrid kręcił się w pobliżu z Kłem, a Vector i Hooch
patrolowały teren z powietrza. Nawet ci, którzy zajmowali się czym
innym, wydawali się wyjątkowo czujni i spięci.
– Gdzie Fred? –
spytał Ron, kiedy się zatrzymali.
– Mogę pożyczyć
miotłę?
– Po co?
– Na chwilę.
Ron podał mu ją
niechętnie, coraz bardziej zaniepokojony. George zachowywał się
dziwnie i kiepsko wyglądał. Zbyt poważnie, jak na siebie. Bliźniak
wziął miotłę i zawiesił ją poziomo nad ziemią, a następnie
usiadł na niej bokiem, jak na ławce. Z kieszeni wyciągnął
czekoladową żabę i rozpakował ją powoli. Lekko drżały mu ręce.
– Fred jest u pani
Pomfrey – odpowiedział w końcu.
Ronowi zrobiło się
zimno.
– Coś mu się stało?
– Co…? Nie. Nic mu
nie jest. Siadły mu nerwy tylko. Byłem z nim chwilę, ale później
wróciłem, żeby pomagać. – Skinął głową w kierunku Hogwartu.
– Musimy odgruzować lochy. Wiesz, Puchonów szkoda.
Zaklął, kiedy żaba
uciekła mu z rąk. Przez chwilę obserwowali, jak skacze niezdarnie,
co chwilę grzęznąc w sypkim podłożu.
– Znaleźliśmy trupa –
powiedział George nagle.
Ron zamrugał.
– Co?
– Trupa. Ciało.
Zezwłok. – Kiedy brat ciągle patrzył na niego bez zrozumienia,
podniósł głos: – Czego nie rozumiesz?
Ron w pierwszej chwili
chciał powiedzieć, że to kiepski żart, ale te słowa nie przeszły
mu przez usta. George wyglądał strasznie.
– Jak? – wykrztusił
zamiast tego.
Bliźniak wzruszył
ramionami, zgiął w palcach kartę z jakąś sławną czarownicą.
– Kiedy pobiegliście z
Harrym… nie wiem gdzie, wtedy, po tym huku… polecieliśmy z
Fredem do wyrwy. I Angeliną. W sumie ona leciała za nami, krzycząc,
że jesteśmy idioci. – Zamknął oczy na moment, odetchnął. –
W każdym razie, to był Malfoy. Najpierw go nie rozpoznaliśmy, bo…
To na pewno był on.
– Czemu
S-sam-Wiesz-K-kto miałby zabijać Malfoya? – wyjąkał
skołowany.
George spojrzał na niego
bez zrozumienia.
– Nie wierzysz mi?
– Nie, po prostu… To
trochę…
– Mniejsza z tym. –
George westchnął. – Po prostu przekaż to Harry’emu.
– Czemu? Znaczy, i tak
mu powiem, tylko...
Tym razem bliźniak
patrzył na niego dłużej, z zastanowieniem.
– Pewnie i tak go to
dotyczy – stwierdził. – Kiedy dzieje się coś takiego, zawsze
go dotyczy. A ja muszę wracać do roboty.
Podniósł się niepewnie
i chwilę stał, zaciskając jedną dłoń na miotle jak na poręczy.
Wreszcie oddał ją Ronowi i powlókł się w stronę zamku. Brat
szedł za nim, próbując poukładać sobie to, co właśnie
usłyszał. Wciąż nie mógł pozbyć się wrażenia, że zrobiono
mu kolejny paskudny dowcip.
Nie potrafił sobie
wyobrazić Malfoya martwego, nie tak naprawdę. Wcześniej wiele razy
zastanawiał się, jak wyglądałby Hogwart, gdyby ten nadęty, mały
bubek po prostu zniknął, i teraz z tego powodu czuł się dziwnie.
Jakby to była trochę jego wina.
Zastanowił się, czy
powinien już odszukać Harry’ego i Hermionę, ale w końcu
stwierdził, że wie zbyt mało. Poza tym nie miał ochoty z nimi
teraz rozmawiać.
Przystanął, zaskoczony
własną myślą.
Wcześniej nie zdarzało
mu się, żeby nie chciał natychmiast spotkać się z przyjaciółmi.
Poza tym momentem rok temu, kiedy myślał, że Harry go wykiwał. I
tymi wszystkimi chwilami, w których Hermiona robiła się
przemądrzała. Ale to były błahostki.
Teraz naprawdę wszystko
się między nimi schrzaniło. Najpierw Harry wściekał się na
niego o te listy, później ukrywał, że Umbridge go torturuje,
wreszcie przestał mu mówić o czymkolwiek. Hermiona, kiedy nie
nawijała o WESZy albo sumach, również była skryta i dziwnie
lakoniczna. Ron miał wrażenie, że odsunęli się od niego, ale nie
rozumiał dlaczego. Czuł się zbędny, znowu, i miał wrażenie, że
po prostu znaleźli sobie na jego miejsce lepszego kolegę,
fajniejszego.
To było niesprawiedliwe.
Później uświadomił
sobie, że właśnie usłyszał o czyjejś śmierci, a przejmuje się
czymś takim, i poczuł się okropnie.
– O, to ty Ron –
usłyszał Flitwicka i drgnął. Nauczyciel stanął tuż koło niego
i poprawił jedną ręką przekrzywiającą się tiarę. – Umiesz
rzucać zaklęcie murujące?
– Nie, raczej nie,
profesorze.
– Szkoda, wielka szkoda
– wymamrotał człowieczek i ruszył dalej, nie odrywając wzroku
od ściany szkoły. Ron mimowolnie również spojrzał w górę. Po
karku przebiegł mu zimny dreszcz.
Wyrwa z zewnątrz
wyglądała paskudnie. Przypominała ranę zadaną nożem o ostrzu
grubym na parę jardów, która ociekała wodą jak ropą. Nigdy
czegoś takiego nie widział. Nagle pożałował, że nie ma przy nim
Hermiony, która pewnie już wiedziała, co się stało.
Może nie układało im
się najlepiej, ale wciąż byli przyjaciółmi. Chyba.
Potrząsnął głową i
ruszył wzdłuż muru, starając się nikomu nie przeszkadzać.
Dostrzegł grupkę aurorów, wyraźnie zaspanych, którzy słuchali
Umbridge. Wszyscy wydawali się zniechęceni i wściekli, że
nauczycielka nie pozwala im zająć się pracą. Ron przystanął na
moment, żeby podsłuchiwać, ale jazgot, który robiła Umbridge,
szybko go przegonił. Nie cierpiał jej wysokiego, piskliwego głosu.
Minął fotografa, który
na przemian ziewał i robił zdjęcia, obie czynności wykonując z
równym zaangażowaniem. Koło mężczyzny kręcił się dziennikarz,
próbujący choć jedną osobę namówić na rozmowę. Ronowi
nieprzyjemnie skojarzył się z Ritą Skeeter, więc ominął go
szerokim łukiem.
Nie widział nigdzie
McGonagall, ale ostatecznie to ona znalazła jego. Jakaś dziewczyna,
którą ledwo kojarzył, stuknęła go w ramię.
– Wice cię woła –
powiedziała, zdmuchując z twarzy kosmyk włosów. – Tam o jest.
Skinęła głową w
stronę dużego namiotu, ustawionego pod ścianą wieży. Miał
podwinięte do góry dwie ściany, więc Ron widział, że kręcili
się w nim i nauczyciele, i aurorzy. Wydawał się prowizorycznym
centrum dowodzenia.
Chłopak podszedł do
tego miejsca niepewnie, ściskając miotłę jak tarczę. Nikt jednak
nie zwrócił na niego większej uwagi. Ludzie skupiali się albo na
rozłożonym na stole planie Hogwartu, albo na zapłakanej
dziewczynie, która siedziała na ławeczce. Ron nie mógł dojrzeć
jej twarzy, bo McGonagall obejmowała uczennicę delikatnie, gładząc
po głowie. Rozmawiała równocześnie z flegmatycznym aurorem,
którego twarz wydawała się ginąć za monstrualnymi, siwymi
wąsami.
– Panie Miller, to nie
jest odpowiednia chwila do zadawania pytań.
– Owszem – zgodził
się leniwie, otwierając notatnik. – Ale lepszej nie będzie.
– Rainbow go zabił –
wymamrotała dziewczyna, na chwilę odrywając twarz od szaty
dyrektorki. Otarła ręka zapłakane oczy. – Co chcesz jeszcze
wiedzieć? Po prostu go dorwijcie.
Miller zapisał coś
irytująco powoli.
– Mam parę pytań –
stwierdził lakonicznie. – Ale wolałbym zadać je na osobności.
Obrócił się i spojrzał
na Rona obojętnie.
– Czy mogę zabrać
pannę Parkinson na moment? – dodał.
Minerwa przez moment
wydawała się niezdecydowana, ale wreszcie spytała delikatnie:
– Dasz radę, Pansy?
Dziewczyna znowu otarła
oczy, ale pokiwała głową. Wyglądała na zdeterminowaną i
przygnębioną równocześnie.
Ron patrzył, jak
odchodziła z aurorem, nie potrafiąc otrząsnąć się z szoku.
Drgnął, kiedy McGonagall położyła mu dłoń na ramieniu.
– Panie Weasley –
powiedziała oschle, ale zaraz westchnęła i ściszyła głos: –
Ron, przepraszam, nie powinieneś usłyszeć tego w ten sposób.
– Ale… James?
– Jeszcze niczego nie
wiemy na pewno – powiedziała twardo. – Możesz coś dla mnie
zrobić?
Skinął głową, wciąż
oszołomiony.
– Dumbledore jest tam,
gdzie spędzałeś wakacje. Chciałabym, żebyś użył Fiuu w moim
gabinecie i go sprowadził. Sieć powinna być sprawna.
Włożyła mu klucz do
ręki, odruchowo ją zacisnął.
– Pospiesz się, proszę
– dodała, po czym obróciła się do stołu i pochyliła nad
planem, na który czerwonym mazakiem naniesiono zniszczenia.
***
Ogień nie chciał się
rozpalić. Ron najpierw próbował zaklęciem, później krzesiwem, w
końcu znowu zaklęciem. Wreszcie mu się udało i smużka dymu
uniosła się ze szczap. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że nie
podłożył żadnej rozpałki, dlatego szło mu tak topornie.
Ściągnął z gzymsu
naczynie z proszkiem Fiuu i cisnął szczyptę w płomienie,
wymawiając adres kwatery. Natychmiast zmieniły kolor na zielony.
Najpierw włożył w nie
rękę, czując, jak coś ściska go za gardło, i prawie natychmiast
ją wyszarpnął. Obejrzał dłoń starannie, ale wydawała się
nieuszkodzona. Dopiero wtedy zdecydował się wejść w ogień.
Podróż była jeszcze bardziej nieprzyjemna niż zwykle i chyba
trwała dłużej, jakby sieć Fiuu z trudem przeciskała go pomiędzy
kominkami. W pewnym momencie prawie się zatrzymał i mógł kątem
oka dostrzec zapuszczony salonik. Przestraszył się, że utknął,
ale w tej chwili znów przyspieszył i po chwili wylądował w kuchni
Zakonu Feniksa.
Kichnął sadzą i oparł
się o gzyms, gwałtownie otrzepując włosy. Syriusz siedział,
trzymając nogi na stole. Spojrzał na niego zaskoczony sponad
otwartej butelki z piwem.
– Ron?
– Gdzie dyrektor? –
spytał szybko.
– Na górze, w salonie.
– Syriusz skrzywił się nagle. – Ma gościa.
– Aha – stwierdził
Ron, jeszcze raz kichnął. Ruszył do drzwi trochę na ślepo, bo od
sadzy łzawiły mu oczy.
Syriusz wstał
zaniepokojony.
– Coś się stało?
Ron zatrzymał się w
otwartych drzwiach i wypalił:
– Wszystko.
Mężczyzna złapał go
za ramię i szybko zerknął na zasłonięty portret swojej matki.
– Nie powinieneś teraz
wchodzić na górę.
– Ale muszę sprowadzić
dyrektora.
Drzwi na antresoli
otworzyły się z cichym skrzypnięciem i Dumbledore wyjrzał zza
balustrady. Jego broda spłynęła za poręcz i kołysała się przez
moment w powietrzu.
– Coś się stało,
chłopcze? – spytał.
– Tak. – Ron rozłożył
ręce, jakby chciał tym gestem wyrazić ogrom nieszczęścia. Nagle
poczuł się przytłoczony. – Hogwart został zaatakowany. Chyba,
bo nigdzie nie widziałem Śmierciożerców ani nic. Ale jest
rozwalony. A James zabił Malfoya.
Przez chwilę trwała
cisza, głęboka i jakaś ciężka, dopóki nie rozsunęły się z
trzaskiem zasłony portretu. Zanim jednak pani Black zdążyła
wykrzyczeć słowo, Dumbledore machnął łagodnie różdżką i
zasunęły się znów.
– To anuluje naszą
umowę, dyrektorze – usłyszał Ron i przez chwilę próbował
skojarzyć, skąd zna ten głos. Zanim jednak przypomniał sobie, do
balustrady podszedł drugi mężczyzna. Ron popatrzył prosto w
wirujące powoli sztuczne oko i przełknął ślinę.
Lucjusz odpowiedział mu
obojętnym spojrzeniem.
***
James chciał wszystko
przemyśleć, ale nic mu nie wychodziło. Ile razy docierało do
niego, co właśnie zrobił, zaczynał panikować.
Ciążyły mu dwie
rzeczy: to, że jego matka umarła, i to, że stał się taki jak
ona. Na burzę, która szalała wokół, prawie nie zwracał uwagi.
Miał świadomość, że to jego wina, jego magia i jego problem, ale
nie potrafił o niej myśleć. Nie tak, aby nie oszaleć. Ignorował
ją nawet wtedy, gdy wynurzały się z niej potwory.
Właściwie nie mógł
skupić się na niczym, myśli mu się wymykały. W głowie miał
pełno luźnych skojarzeń i wspomnień, które nie były związane z
jego obecną sytuacją ani z niczym innym, ale i tak nie potrafił
się ich pozbyć.
Przypomniał sobie pewien
dzień, który spędził z Javierą. Siedzieli w porzuconej, białej
limuzynie pozbawionej kół. Jej karoseria zardzewiała tak, że
można było patrzeć przez nią na wylot, a tapicerkę pogryzły
myszy. Stała na podwórku pomiędzy hangarami a nieczynną fabryką.
Czasami przychodziły tam nastolatki, żeby ćpać albo uprawiać
seks, ale raczej wieczorem albo w weekend, kiedy nikt nie kręcił
się w pobliżu. Tamtego dnia jednak mieli samochód dla siebie.
James pamiętał, że
lubił to miejsce, ale nie wiedział już dlaczego. Limuzyna trochę
cuchnęła i łatwo się nagrzewała, pomimo tego, że nie miała
większości okien. Jednak czuł się w niej jak u siebie. Dziwne
wrażenie.
Pamiętał, że drzwi
były zamknięte, więc musiał być chłodny dzień. Pół
siedzieli, pół leżeli z tyłu i grali w karty. Javiera to
uwielbiała. Miała jedną ukochaną talię, którą nosiła zawsze w
tylnej kieszeni spodni. Umiała nieźle grać, ale nie potrafiła
oszukiwać. Na podłodze samochodu leżały opakowania po słodyczach
i napojach oraz jeden sfatygowany podręcznik do magii, który
czytali tak intensywnie, że po paru miesiącach stracił grzbiet i
połowę kartek. Ale wtedy, tamtego dnia, nie uczyli się.
Nie mógł powiedzieć,
że była to szczególna chwila. Musieli spędzić za sobą wiele
takich dni, w czasie których bawili się lub odpoczywali, już po
tym jak nauczyli się kraść i przestali być nieustannie głodni.
Ale zamiast nich zazwyczaj pamiętał te złe.
O ironio, teraz wolałby
przypomnieć sobie jakąś paskudną sytuację. Czuł, że na to
zasługuje. Zamiast tego pamiętał rozpuszczającą się czekoladę
i wszy, przez które swędziała go głowa. I to, że wtedy stanowiły
jego największe utrapienie.
Z burzy wyłonił się
zarys auta, lewy reflektor zalał Jamesa błękitnym światłem.
Chłopak zmrużył oczy na wpół oślepiony, ale nim coś zrobił,
pies rzucił się bokiem na wrak i zepchnął go z powrotem w
magiczny sztorm. Bestia oblizała mięsistym językiem kamienne zęby
i natychmiast skoczyła do tyłu, warcząc głucho. Zacisnęła
szczękę na brzuchu monstra, które uformowało się w kurzawie, i
odrzuciła je jak szmacianą lalkę. Potwór miał w połowie twarz
Javiery, w połowie Tonks.
James zrobił kolejny
krok na przód, wpychając dłonie w kieszenie dżinsów. W jednej
wciąż trzymał fiolkę. Rozluźnił zaciśnięte na niej palce.
Pies okrążył go,
węsząc niespokojnie. Darń na bokach pozlepianą miał własną
posoką, błotnistą i śmierdzącą. Zwieszał łeb nisko i kulał,
zmęczony. James zastanowił się, co stanie się, gdy ten bydlak
przestanie go bronić.
Nie potrafił zapanować
nad tym, co go otaczało. Nie potrafił nawet tego zrozumieć. Szedł
na oślep w oku cyklonu, które zmniejszało się z każdą chwilą,
i nie wiedział nawet, czy otaczają go ochronne mury, czy
wyrafinowany stryk.
I prawie go to nie
obchodziło.
Wszyscy oczekiwali, że
będzie taki jak matka, wszyscy, którzy znali i ją, i jego. Nawet
on tego chciał, wcześniej, gdy był młodszy. Ale przecież zmienił
się od tamtego czasu, zaopiekował Hewlettem, znalazł pracę. Więc
czemu teraz okazało się, że to wszystko było gówno warte?
Dlaczego rację musieli mieć ci skurwysyni, czemu oni zawsze mieli
rację, nigdy on, on przegrywał, zawsze, zawsze.
Poślizgnął się i
złapał psa za sierść. Przez chwilę stał nieruchomo, oparty o
bok warczącego zwierzęcia. Później powlókł się dalej.
Nigdy nie uderzył
Hewletta. Kiedyś myślał, że to ważne. Czasami miał ochotę mu
przylać, ale panował nad sobą, bo nie chciał robić mu tego, co
robił chłopcu jego ojciec. Więc choć puszczały mu nerwy – gdy
Hewlett zachowywał się tak bardzo głupio albo dziecinnie – nigdy
go nie dotknął. I przez jakiś czas był z siebie dumny, jakby miał
z czego.
Jakby to znaczyło, że
różni się od innych czarnoksiężników. Że wcale nie jest takim
gnojem.
Tyle że dobrzy ludzie
wcale nie musieli powstrzymywać się przed biciem swoich przyjaciół,
bo nie widzieli nawet takiej możliwości. Więc jaki on był?
Otaczały go zjawy z
przeszłości, ale nie wrogowie. Byli znajomi, byli przyjaciele.
Chcieli go rozszarpać na strzępy. Pies krążył wokół niego,
gruchocząc karki i łamiąc kości, ale coraz wolniej.
James łudził się, że
może wszystko zmienić. Taki jest mądry, taki cudowny, taki lepszy.
Pstryknie palcami i przestanie być synem swojej matki. Pstryk i już
nie jest złodziejem. Pstryk i nie jest już czarnoksiężnikiem.
Pstryk.
Narcyza go polubiła i
zabił jej syna.
Ukrył twarz w dłoniach,
próbując złapać oddech. Ściany cyklonu zacieśniały się, czuł
drobinki piachu, drapiące go po odsłoniętej skórze. Zaczynał
panikować, jak zawsze, gdy brakowało mu miejsca. Znów czuł, że
się dusi. Być może tym razem działo się tak naprawdę.
Pies łasił się do
niego, skowycząc. James pogłaskał go mechanicznie i spojrzał
przed siebie.
Magia mieszała się
piachem i ziemią, miała delikatny, mleczny poblask. Nie wydawała
się groźna, ale gdy musnął ją dłonią, zdarła mu z niej pas
skóry. Cofnął rękę gwałtownie, zbyt zszokowany, żeby czuć
ból.
Wtedy coś się zmieniło,
ściana magii rozwarstwiła na chwilę jak rozgarnięte zasłony i w
szczelinie pustej przestrzeni zobaczył stojącą Mrużkę. Skrzatka
wyciągnęła ku niemu dłoń, ale nim zdołał zrobić cokolwiek,
pies wyprysnął spod jego palców.
Potwór zanurzył kły w
wątłym ciele Mrużki, a ta jęknęła, jakby z zaskoczenia. Burza
spadła na nich jak morska fala.
Nie, pomyślał James.
Zamknął oczy i pomyślał
o tym, co robił wcześniej już tyle razy, co robił instynktownie,
o tym, o czym zapomniał. Złapał swoją magię za pysk. Poczuł
rozdzierający ból z tyłu czaszki, jakby ktoś wsunął mu w głowę
rozgrzany pręt. Upadł na kolana i zwymiotował, ale nie przestał
działać. Gnało go przerażenie.
Burza zaczęła cichnąć,
ale nie widział tego, bo od bólu łzawiły mu oczy. Klęcząc objął
głowę rękoma w geście podobnym do kapitulacji.
Pręt przekręcił się.
Burza ucichła i pył
opadł na ziemię. James kulił się na białym pustkowiu, ogłuszony
bólem. Zmusił się w końcu, aby podczołgać się do przodu, na
ślepo. Natrafił palcami na drobną dłoń. Była lepka. Powoli
odzyskiwał wzrok.
Mrużka jeszcze żyła,
choć James nie rozumiał, jak to możliwe. Pierś podrygiwała jej
leciutko, prawie niezauważalnie. W miejscu, gdzie pies wbił w nią
potężne zęby, znajdowały się brudne, głębokie dziury. Jedna na
ramieniu, druga tuż pod żebrami. Jednak to nie one sprawiły, że
Jamesowi znowu zebrało się na wymioty. Burza zdarła ze skrzatki
ubranie i większość skóry, a opadający pył zmieszał się z
krwią.
James sięgnął po
różdżkę, ale wtedy uświadomił sobie, że jej nie ma. Zamiast
tego wyciągnął fiolkę z łzami feniksa i wylał zawartość na
obie rany. Zaledwie parę kropel. Dziury zaczęły się zabliźniać,
ale chłopak wiedział, że to za mało. Znów sięgnął do swojej
magii, ale ból go ogłuszył. Osunął się na piach i skulił,
próbując nie zemdleć. Kątem oka zauważył końskie kopyta, które
zaryły w ziemię parę jardów od niego.
– James… Merlinie!
Znów zmusił się do
podniesienia na kolana.
– Mrużka, pomóżcie –
wycharczał.
Hermiona uklękła przy
skrzatce i natychmiast rzuciła jakieś zaklęcie. Była blada jak
śmierć.
– Aurorzy zaraz tu będą
– powiedziała. – Pomogą jej.
James zamknął oczy.
Poczuł, że ktoś chwyta go w pół i podnosi, wzdrygnął się. Nie
miał jednak siły, żeby się wyrywać.
– Harry, zabierz go
stąd – rozkazała dziewczyna.
– Do Hogwartu?
Odpowiedziała po chwili
wahania:
– Do kwatery. Albo
gdzieś indziej, daleko.
– Zakonu? To parę
godzin, jeśli nie dłużej.
– Wiem. Ale zaraz będą
tu aurorzy. Później ci wytłumaczę.
James poczuł, że
podnoszą go i przerzucają przez kościsty grzbiet zwierzęcia.
Ramieniem otarł o skrzydło. Harry przywiązał go do brzucha
testrala liną, sam usiadł za nim. Gdy ruszyli, James znowu
zwymiotował, a następnie zemdlał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz