30.03.2022

Wbrew pozorom nadal istnieję ^^".

sobota, 18 kwietnia 2015

Rozdział XXX



Rozdział betowały Gaya i ramoncia - dzięki! 


Kingsley zaczynał myśleć, żeby rzucić to wszystko. Williama, Zakon, aurorstwo. Zaszyć się w jakiejś głuszy i zapomnieć, jak mocno pobrudził ręce. Rozwiązanie dla tchórza, na wskroś niehonorowe, ale dla mężczyzny powoli traciło to znaczenie. Od zawsze próbował być porządnym człowiekiem. Postępować słusznie, nawet jeśli musiał łamać regulamin, myśleć samemu. Doprowadziło go to tylko do tego, że goląc się, unikał własnego spojrzenia.
Siedział w niewielkiej salce, za biurkiem z odrapanym blatem. Dwóch techników sprawdzało sprzęt, regulowało światło, upewniało się, czy mają pod ręką wszystkie potrzebne arkusze. Czasami jeden z nich rzucał mu niechętne spojrzenie. Technicy nie znosili sytuacji, w których aurorzy patrzyli im na ręce w czasie roboty. Rok temu Kingsley nawet nie pomyślałby o przyjściu tutaj. Czekałby na gotowy raport, klnąc na ich opieszałość i równocześnie robiąc dziesięć innych rzeczy naraz. Ale teraz nie działo się prawie nic i ta bezczynność dodatkowo go przygnębiała.
Testerka wślizgnęła się do sali i właśnie odwieszała płaszcz na kołek przy drzwiach. Była młoda, musiała niedawno skończyć szkołę. Najczęściej zresztą właśnie takie dzieciaki dorabiały w tym wydziale.
– Będziemy zaczynali – powiedział jeden z techników i podrapał się po zarośniętym policzku. Ostatni raz sprawdził, czy statyw aparatu nie chwieje się, po czym ustawił nad pergaminem samonotujące pióro. – Piętnasty października tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku. – Zerknął na zegarek. – Ósma trzydzieści siedem. Sprawdzająca: Ruby Pond. Obiekt sprawdzany: dwunasty.
Włos z rękawa szaty, pomyślał Kingsley, patrząc jak pióro porusza się leniwie.
Dziewczyna wzięła ostrożnie fiolkę z eliksirem wielosokowym, w którym obiekt został zanurzony, i skryła się w przebieralni. Tymczasem mężczyzna zastanawiał się, czemu jest tak zniechęcony.
Nie wierzył, że znajdzie zabójcę. Nie wierzył, że to jego włos. Nie wierzył, że śledztwo cokolwiek da. Nie wierzył nawet, że zwierzchnicy pozwolą mu doprowadzić je do końca.
Siedział w pracy w niedzielę rano, choć nie wiedział po co. Chyba tylko chciał poudawać, że wciąż był aurorem.
– Nie jestem kotem – dobiegło z przebieralni. Głos był lekko zachrypnięty, ale raczej szczęśliwy.
Choć technicy starali się wykluczać z tych testów wszystkie szczątki organiczne, które mogły pochodzić od zwierząt, i tak prawie każdy tester prędzej czy później zaliczał jakiś przykry incydent. Z czasem fraza „nie jestem kotem” zaczęła znaczyć tyle, co „wszystko w porządku”.
Dziewczyna po chwili wynurzyła się zza kotary i uśmiechnęła nieco pożółkłymi zębami. Miała ciało żylastej kobiety, która mogła być całkiem ładna przed dekadą. Założyła jedynie bieliznę.
Kingsley patrzył na nią z obojętnością. Wiedział, jak wyglądała procedura, choć dawno jej nie obserwował. Zdjęcia, nagrywanie głosu, wypełnianie tabelek danymi z pomiarów, wreszcie żmudne oglądanie ciała w poszukiwaniu znaków charakterystycznych – wszystko to tylko po to, aby na końcu nie móc z informacji skorzystać. Ministerstwo Magii nie miało porządnej ewidencji ludzi, więc zawsze kończyło się na tym, że jeden ze stażystów przeglądał godzinami stosy zdjęć byłych więźniów Azkabanu, a drugi odwiedzał Hogwart i parę miejsc na Pokątnej, pytając, czy ktokolwiek tę osobę poznaje. Czasami dawało to efekty, czasami nie.
Aurorowi cisnęło się na usta pytanie: po co się staracie?
W Ministerstwie było tylu ludzi, którzy wciąż przykładali się do pracy. Kingsley zastanawiał się, czy są tak głupi, że nie widzą, jak wszystko się sypie, czy też po prostu to ignorują. Czy może on tak już zgorzkniał.
Zamknął oczy.
Wczoraj był w prosektorium, zaraz po tym, jak dostał informację, że znaleziono zwłoki młodej kobiety. Kiedy wchodził do salki, był pewien, że zobaczy Tonks, a nawet gdy twarz trupa okazała się mu całkowicie obca, nie odzyskał spokoju. Proces metamorfomagii nie cofał się z chwilą śmierci. Dopiero gdy zwłoki zidentyfikowała rodzina, pozwolił sobie na ulgę.
Obok niego płakał ojciec kobiety, a on miał ochotę się śmiać z radości. I właśnie wtedy uświadomił sobie, jakim jest łajdakiem.
Może dlatego obiecał mężczyźnie, że doprowadzi sprawę do końca. Może wtedy odkrył, że nie nadaje się już na aurora.
Martwił się o Tonks. Po rozmowie z Williamem unikała go, później zniknęła bez słowa. Kingsley właściwie wybłagał od jej matki informację, że dziewczyna wyjechała gdzieś z własnej woli i raczej jest bezpieczna, nic więcej jednak się nie dowiedział. Nawet to kobieta powiedziała mu niechętnie i tylko dlatego, ze wiedziała o jego przyjaźni z Tonks.
Przyjaciel... dobre sobie. Gdyby naprawdę był jej przyjacielem, nie wpakowałby dziewczyny w to bagno.
Zawsze wydawało mu się, że zna granicę. Wie, na ile może sobie pozwolić. A ostatnio odkrył, że zaszedł tak daleko, że niewiele różni go od tych, których ścigał. Gdyby wyszło na jaw ile rzeczy przemilczał, ile drobnych przysług spełnił i prawie nieistotnych informacji przekazał, przesiedziałby w Azkabanie jakieś dziesięć, piętnaście lat.
Zastanowił się, czy William to wykorzysta, żeby go zaszantażować, i uznał, że tak.
Nawet nie wiedział, kiedy zaczął się jego upadek. Gdy pierwszy raz spotkał się z mężczyzną w knajpie z wężem morskim? Gdy uścisnął Macnairowi dłoń? Gdy podał Veritaserum dzieciakowi?
Do salki wślizgnął się chłopak w śmiesznych, olbrzymich okularach. W pierwszym momencie Kingsley nie mógł skojarzyć, skąd go zna. Młodzieniec przytrzymał na moment samonotujące pióro i wykrztusił niepewnie.
– Przepraszam... – Wszyscy spojrzeli na niego, co wyraźnie zbiło go z pantałyku. Przełknął ślinę. – Mógłbym zamienić słowo z panem Shackleboltem?
Kingsley westchnął ciężko i wstał. Wyszli na korytarz. Chłopak spojrzał na niego płochliwie. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia lat, a zachowywał się na dziesięć mniej.
– Pan prosił o to, żeby dać znak, jakby Namiar Jamesa Rainbowa coś pokazał...?
– Owszem.
– Więc on, Namiar znaczy, zepsuł się, tak jakby.
– Tak jakby?
– Pergamin, na którym są zapisywane te wszystkie czary, cóż...
– Cóż?
– Spalił się.

***

– Voldemort – wykrztusił Harry, wpadając na korytarzu na Hermionę. Obaj z Ronem wciąż mieli na sobie stroje do quidditcha, a Weasley w ręku trzymał miotłę.
– Na pewno? – spytała dziewczyna, odsuwając z twarzy potargane włosy. – Nie widziałam Śmierciożerców.
Źrenice miała rozszerzone ze strachu.
– A niby kto? – Ron przełnął ślinę. – Widzieliśmy jak rozwaliło mury...
– Sam–Wiesz–Kto tu jest? – pisnęła jakaś dziewczynka i rozpłakała się.
Hermiona przygryzła wargę i rozejrzała się niepewnie. Na korytarzu zaczęło robić się tłoczno, uczniowie wylegli z Pokoi Wspólnych i błąkali się bezradnie, zmierzając mniej więcej w kierunku Wielkiej Sali. Młodsi wydawali się kompletnie przerażeni, ale również starszym niewiele brakowało do paniki. Mignęła jej twarz Cho, która obejmowała bladą i rozdygotaną koleżankę. Krukonka zauważyła spojrzenie Hermiony i lekko pokręciła głową w geście bezsilności. Po sekundzie zniknęła jednak w tłumie.
– Cóż, ja go nie widziałam – powiedziała Granger twardo, ale nie uspokoiło to małej. Wyglądało na to, że inne dzieci zaraz pójdą w jej ślady. – A nauczyciele na pewno powiedzieliby nam, gdyby tu był. A teraz pójdziemy do nich zapytać. – Odkaszlnęła. – Pierwszoroczni – powiedziała głośniej, ale niewiele to dało. – Pierwszoroczni! – krzyknęła. – I inni – dodała po namyśle.
Parę osób spojrzało na nią uważniej. Miała ochotę zapaść się pod ziemię.
– Pomóż mi – poprosiła Rona ściszonym głosem.
– Co? – jęknął, przyciskając do piersi Zmiataczkę jak tarczę.
– Jesteś prefektem – stwierdziła słabo. Zastanowiła się. – Poszukaj McGonagall i dowiedz się, o co chodzi. I gdzie jest Harry?
Rozejrzeli się gwałtownie, szukając wzrokiem Pottera, ale ten przepadł. Dziewczynka, która nadal nie odstępowała ich o krok, wyszeptała:
– Porwali Pottera. – Następnie nabrała oddechu i otworzyła usta, ale Hermiona, kierowana nagłym impulsem, zatkała jej buzię dłonią.
– Ani słowa. Nie porwali – powiedziała ostro.
Dziewczynka dostała czkawki i Granger poczuła się podle. Nie miała czasu jednak przepraszać, bo zaczepił ją niski Puchon, w pośpiechu dopinający szatę.
– Co mamy robić?
– Zabierz ją stąd przede wszystkim – warknęła. Nagle przyszło jej coś do głowy. Rozejrzała się ponownie i ściągnęła wazę z najbliższego postumentu. Wspięła się na niego niezgrabnie i odruchowo przygładziła szatę, a następnie przycisnęła różdżkę do szyi, rzucając Sonorus. – Uwaga – powiedziała, a jej głos rozszedł się tym razem po całym korytarzu. Ludzie umilkli, choć niechętnie, i spojrzeli w jej stronę. – Przede wszystkim, nikt nie widział Sami–Wiecie–Kogo, więc na razie nie powinniście się nim martwić – zaczęła, jednak ludzie nie wyglądali na przekonanych... – Ale musimy być ostrożni – dodała szybko. – Niech każdy uczeń ze starszej klasy weźmie za rękę któregoś z młodszej. Będziecie za nich odpowiedzialni – powiedziała, starając się wyglądać na pewną siebie.
Nagle dostrzegła w głębi korytarza profesor Sprout, przeciskającą się do niej przez tłum, i odetchnęła z ulgą. Z powodu zaklęcia westchnięcie zabrzmiało śmiesznie, jak ostatnie jęknięcie wyłączanego odkurzacza.
Przez to skojarzenie pomyślała o domu i coś ścisnęło ją w gardle.
– A co dalej? – spytał ktoś nerwowo.
Hermiona zamrugała nieprzytomnie. Uświadomiła sobie, że w międzyczasie uczniowie zastosowali się do jej polecenia.
– Nie wiem, ale pani profesor już tu idzie – powiedziała szybko. – Zaraz nam powie.
Kiedy Sprout wreszcie dopchała się do niej, zeskoczyła szybko na ziemię i oparła o Rona, bo ugięły się pod nią nogi. Chłopak objął Hermionę niezręcznie jedną ręką.
– Dobra robota – pochwaliła ją nauczycielka krótko, zanim sama zajęła jej miejsce. Dziewczyna ledwo ją usłyszała. Przełknęła jeszcze raz ślinę i spojrzała na Rona, nagle zirytowana.
– Miałeś iść do McGonagall – wymamrotała mu prosto do ucha.
– A Harry?
Zawahała się.
– Sama znajdę Harry'ego. Spotkamy się koło chatki Hagrida – powiedziała i wyślizgnęła się z jego objęcia. Chwilę jeszcze stała nieruchomo, słuchając profesorki, ale gdy uświadomiła sobie, że nie informuje ona o niczym konkretnym, ruszyła w głąb korytarza.
Choć wiedziała, że to nieprawdopodobne, trochę się bała, że naprawdę jakimś cudem ktoś porwał jej przyjaciela.
Znalazła go jednak tam, gdzie spodziewała się, że będzie, czyli w miejscu, gdzie absolutnie być nie powinien.
Stał na drugim piętrze, na którym właściwie nikogo już nie było, przy najbardziej zniszczonym fragmencie murów. Oglądał starannie lodową ścianę, która powoli zaczynała topnieć, zalewając posadzkę nienaturalnie czystą wodą.
– Faktycznie, nie widać Śmierciożerców – powiedział, gdy do niego podeszła.
Przeczesał włosy palcami, jak zawsze, gdy usiłował się skupić.
– Mówisz, jakby cię to nie cieszyło – spróbowała zażartować, ale zabrzmiało to ponuro. Ją samą dręczyła jedna myśl, którą starała się zadusić w zarodku, bez większych efektów.
Harry powiedział to za nią:
– Myślisz, że Rainbow to zrobił? Na rozkaz?
– Daj spokój, on jest w naszym wieku – wymamrotała, starając się zagłuszyć niepokój.
– Ale Voldemort mógł mu coś dać. On ciągle z nim gadał.
Dziewczyna zamarła.
– Co? Ale... jak to?
Harry westchnął, czubkiem różdżki zadrapał lód. Wydawał się nieobecny i jakby przygaszony.
– Był tu z jego rozkazu, ale niby po naszej stronie. Jak Snape – ostatnie słowo wypluł z obrzydzeniem. – Nie powinienem mu ufać.
– Czemu mi nie powiedziałeś?
Wzruszył ramionami.
– To była nasza sprawa.
Hermiona uciekła wzrokiem w bok, obejmując się rękoma bezmyślnie... Czuła się oszukana, ale była przez to nie tyle wściekła, co zwyczajnie smutna. Bolało ją, że James skłamał, a Harry zataił coś tak ważnego. Chyba jednak to zachowanie Pottera uderzyło w nią bardziej. Rainbow był obcy, ale Harry…
Miała wrażenie, że w czasie wakacji coś popsuło się w ich przyjaźni. Czuła, że zawaliła. Kiedy Dumbledore powiedział, że nie mogą pisać nic istotnego w listach do Harry’ego, wydawało jej się to logiczne i rozsądne. Dopiero później, dużo później, pomyślała, że było to również bezduszne.
Powinna pojechać do Harry’ego na wakacje. Była pewna, że odpowiednio dobrane argumenty Dumbledore’a przekonałyby Dursleyów, żeby nie wyrzucili jej z domu, szczególnie że pokryłaby koszty swojego pobytu i zachowywała tak mugolsko jak tylko by potrafiła.
A gdyby i tak marudzili, postraszyłaby ich Magiczną Opieką Socjalną, która co prawda nie istniała, ale ten szczegół mogła przemilczeć dla dobra sprawy.
Gdyby była bardziej uparta i zdecydowana, gdyby mniej słuchała dorosłych… może wtedy Harry by jej ufał. Ale zostawiła go po śmierci Cedrika, zniknęła, gdy jej potrzebował, i teraz za to płaciła.
– Chodź, jeśli to faktycznie Sam–Wiesz–Kto, musimy znaleźć nauczycieli – powiedziała łagodnie.
– Taa… jest w tym coś dziwnego, nie? – Odwrócił się gwałtownie od ściany i pewniej chwycił różdżkę. – Nie słychać żadnej walki.
– Też o tym myślałam. I ten lód… Nie znam zaklęcia, które to zrobiło.
– Nie sądziłem, że kiedykolwiek to usłyszę.
– Przesadzasz.
– Daj mi nacieszyć się tą chwilą.
Przewróciła oczami, mimo wszystko czując ulgę. Zaraz uświadomiła sobie jednak, że ten Harry – ten energiczny, wojowniczy chłopak – jest tylko iluzją. Przepadł gdzieś w ostatnich miesiącach, zastąpiony przez człowieka pełnego gniewu i żalu.
Przez chwilę miała ochotę powiedzieć, że przy niej nie musi udawać, ale zabrakło jej odwagi.
– W każdym razie zakładanie, że to James jest raczej grubą nadinterpretacją – stwierdziła zamiast tego. Zabrzmiało to tak poważnie, że aż komicznie, i Harry się uśmiechnął.
– Nie jest – dobiegł ją cichy, nieco ochrypły głosik z tyłu. Wzdrygnęła się i odwróciła gwałtownie.
Rama obrazu wisząca za jej plecami była pusta, podobnie jak większość na tym korytarzu. Portrety pewnie szukały informacji albo kogoś, kto mógłby przenieść ich płótna dalej od zniszczonej części zamku.
Harry rozglądał się nerwowo, zaciskając palce na różdżce tak mocno, że zbielały.
– Kto tu jest? – spytał ostro.
– Ja chyba wiem – powiedziała Hermiona i odruchowo przesunęła się tak, żeby odgrodzić go od obrazu. – Możesz się pokazać, to przyjaciel.
Malowana dziewczynka zsunęła z ramion pelerynę. Siedziała na skraju biurka i w rękach gniotła czystą kartkę, tworząc z niej coraz mniejszą kulkę. Była zapłakana i nawet nie starała się tego ukryć. Co jakiś czas tylko ocierała twarz rękawem szaty.
– Nie mogę znaleźć Jamesa – pożaliła się. – Ta burza jest również w pustce pomiędzy obrazami. Nie mogę do niego wrócić.
– Jaka burza? – spytał Harry. – I kim ty jesteś?
– Burza – powtórzyła dziewczynka z irytacją. – Jak możesz nie widzieć burzy?
– Nie ma żadnej… mniejsza, kim ty jesteś? – Chłopak uniósł dłoń z różdżką.
– To moja znajoma – wtrąciła się Hermiona szybko. Obróciła się do najbliższego okna i przetarła szybę dłonią. Wyjrzała. – Niebo tam jest trochę ciemniejsze – powiedziała niepewnie. – Widzisz, Harry?
Chłopak niechętnie odwrócił wzrok od obrazu.
– Równie dobrze to może być chmura.
Hermiona westchnęła, nagle zmęczona.
– Albo nie. Myślisz, że tam jest James? – zwróciła się tym razem do dziewczynki.
Ta wysmarkała się w rękaw, zanim skinęła głową. Hermiona pomyślała, że najchętniej by ją przytuliła.
– Co się tu stało? – zapytała jednak delikatnie, starając się pochwycić jej spojrzenie.
Dziewczynka zerknęła na Harry’ego.
– Niech on sobie pójdzie – poprosiła.
Potter skrzywił się.
– Jestem jego przyjacielem.
– Ale ona cię nie zna. – Hermiona popchnęła go delikatnie w głąb korytarza. Nachyliła się przy tym lekko nad jego ramieniem i szepnęła: – Streszczę ci wszystko.
Potter jeszcze przez sekundę się wahał, ale w końcu odszedł, choć wyraźnie nie podobał mu się ten pomysł. Hermiona zastanowiła się przelotnie, czy to kolejna oznaka braku zaufania, ale szybko jej myśli zajął poważniejszy problem.
– Co się stało? – spytała cicho, stając tuż przed obrazem.
Dziewczynka opatuliła się peleryną niewidką jak kocem, tak, że było widać tylko jej głowę, część ramion i dygoczące dłonie. Patrzyła na malowaną podłogę.
– Wiesz, kto zniszczył Hogwart? – spróbowała inaczej Hermiona.
Mała skinęła głową.
– James. Chyba James. Chyba przypadkiem.
Po plecach dziewczyny przeszedł dreszcz. Mimowolnie zerknęła na topniejącą ścianę.
– Nic mu się nie stało?
– Nie wiem. – Dziewczynka poruszyła się nerwowo, otarła nos. – To… jak się stało, to trafiło w obrazy i ja mało… ale później nie mogłam go znaleźć. Bo ta burza jest pomiędzy – wyszeptała.
Hermiona przełknęła ślinę.
– Jak James niby miał to zrobić? – Machnęła ręką w stronę lodowego skrzepu, mimowolnie przybierając sceptyczny wyraz twarzy. – W „Historii Hogwartu” było napisane, że te mury są lepiej zabezpieczone od tych Ministerstwa Magii, a niektóre osłony zakładali sami założyciele.
– Jeśli mi nie wierzysz… – Mała odwróciła wzrok.
– Ja po prostu staram się myśleć logicznie – powiedziała przepraszającym tonem.
– To myślisz, że kto to zrobił?
– Ja… nie wiem. – Hermiona westchnęła. – Przepraszam. Chyba nie chcę w to wierzyć. Czy James użył jakiegoś artefaktu?
Dziewczynka pokręciła głową, mocniej opatuliła się peleryną, prawie całkiem przez to znikając.
– Nie, nie wiem, miał coś w ręce, ale nie widziałam dokładnie. To tak szybko się stało, walczyli, chyba, zanim znalazłam portret, z którego mogłam patrzeć, on już nie żył.
– Kto? James?!
Zanim rozum podpowiedział jej, że to niemożliwe, bo dziewczynka dawno by już o tym wspomniała, poczuła skrajne przerażenie.
– Nie, nie James – sprostowała mała szybko. – Draco. On go zabił. – Z każdym kolejnym słowem Hermiona coraz bardziej bledła. Dziewczynka dodała więc ciszej, jakby do niej samej dopiero zaczęło docierać, co mówi: – Pojedynkowali się i James go zabił, i później stało się to…
– Nieprawda. Nie zrobił tego.
Powiedziała to wolno, wyraźnie, z przekonaniem. A później chwyciła się jedną ręką parapetu i pochyliła, wymiotując.
Przez chwilę nie myślała o niczym, tylko czuła się chora, kompletnie chora. Mogła patrzeć tylko pod nogi, na brudną posadzkę, i coraz mocniej zaciskać palce.
– Co się stało? – usłyszała Harry’ego, więc wyprostowała się gwałtownie i otarła usta wierzchem dłoni. Potter podbiegł do niej zaniepokojony. – Co ci jest?
Wzruszyła ramionami, nie zdolna wykrztusić ani słowa. Spojrzała na obraz, ale dziewczynki na nim nie dostrzegła, choć słyszała jej przyspieszony oddech.
– Już nic – powiedziała w końcu. Zabrzmiało to jak kiepskie kłamstwo. Na chwilę zamknęła oczy i odetchnęła głęboko, ale od tego tylko znów poczuła mdłości. Harry chwycił ją, kiedy pochyliła się, aby ponownie zwymiotować, tym razem samą żółcią.
– Oberwałaś jakąś klątwą?
– Nie – pokręciła głową szybko. – To tylko nerwy. James… James – umilkła, bo nie była w stanie powtórzyć słów malowanej dziewczynki. – Musimy go znaleźć – zdecydowała nagle. – Znaleźć i zapytać, co się stało.
Harry patrzył na nią bez zrozumienia, więc uciekła wzrokiem.
Nie chciała wierzyć – nie mogła wierzyć – w to, co przed chwilą usłyszała.
James nie był mordercą.

***

– To chyba nie jest bezpieczne – powiedział Ron niepewnie, ale George tylko wzruszył ramionami.
– Wszystko mi jedno. Muszę ci coś powiedzieć.
Podeszli aż do miejsca, gdzie pas białawego, jakby wypłowiałego gruntu wbijał się las. Ciągnął się od wyrwy w zamku, ale nie można było dojrzeć jego końca. Ginął pomiędzy pniakami osamotnionych, wynaturzonych drzew, które przetrwały to, co tu się stało.
Ron ściskał w dłoni różdżkę, co chwilę rozglądając się nerwowo. W okolicy kręciło się wielu ludzi, nauczycieli i uczniów z najstarszych klas, ale pomimo tego nie czuł się bezpiecznie. Właściwie wciąż oczekiwał, że zaraz zaskoczą ich Śmierciożercy – nie on jeden zresztą. Hagrid kręcił się w pobliżu z Kłem, a Vector i Hooch patrolowały teren z powietrza. Nawet ci, którzy zajmowali się czym innym, wydawali się wyjątkowo czujni i spięci.
– Gdzie Fred? – spytał Ron, kiedy się zatrzymali.
– Mogę pożyczyć miotłę?
– Po co?
– Na chwilę.
Ron podał mu ją niechętnie, coraz bardziej zaniepokojony. George zachowywał się dziwnie i kiepsko wyglądał. Zbyt poważnie, jak na siebie. Bliźniak wziął miotłę i zawiesił ją poziomo nad ziemią, a następnie usiadł na niej bokiem, jak na ławce. Z kieszeni wyciągnął czekoladową żabę i rozpakował ją powoli. Lekko drżały mu ręce.
– Fred jest u pani Pomfrey – odpowiedział w końcu.
Ronowi zrobiło się zimno.
– Coś mu się stało?
– Co…? Nie. Nic mu nie jest. Siadły mu nerwy tylko. Byłem z nim chwilę, ale później wróciłem, żeby pomagać. – Skinął głową w kierunku Hogwartu. – Musimy odgruzować lochy. Wiesz, Puchonów szkoda.
Zaklął, kiedy żaba uciekła mu z rąk. Przez chwilę obserwowali, jak skacze niezdarnie, co chwilę grzęznąc w sypkim podłożu.
– Znaleźliśmy trupa – powiedział George nagle.
Ron zamrugał.
– Co?
– Trupa. Ciało. Zezwłok. – Kiedy brat ciągle patrzył na niego bez zrozumienia, podniósł głos: – Czego nie rozumiesz?
Ron w pierwszej chwili chciał powiedzieć, że to kiepski żart, ale te słowa nie przeszły mu przez usta. George wyglądał strasznie.
– Jak? – wykrztusił zamiast tego.
Bliźniak wzruszył ramionami, zgiął w palcach kartę z jakąś sławną czarownicą.
– Kiedy pobiegliście z Harrym… nie wiem gdzie, wtedy, po tym huku… polecieliśmy z Fredem do wyrwy. I Angeliną. W sumie ona leciała za nami, krzycząc, że jesteśmy idioci. – Zamknął oczy na moment, odetchnął. – W każdym razie, to był Malfoy. Najpierw go nie rozpoznaliśmy, bo… To na pewno był on.
– Czemu S-sam-Wiesz-K-kto miałby zabijać Malfoya? – wyjąkał skołowany.
George spojrzał na niego bez zrozumienia.
– Nie wierzysz mi?
– Nie, po prostu… To trochę…
– Mniejsza z tym. – George westchnął. – Po prostu przekaż to Harry’emu.
– Czemu? Znaczy, i tak mu powiem, tylko...
Tym razem bliźniak patrzył na niego dłużej, z zastanowieniem.
– Pewnie i tak go to dotyczy – stwierdził. – Kiedy dzieje się coś takiego, zawsze go dotyczy. A ja muszę wracać do roboty.
Podniósł się niepewnie i chwilę stał, zaciskając jedną dłoń na miotle jak na poręczy. Wreszcie oddał ją Ronowi i powlókł się w stronę zamku. Brat szedł za nim, próbując poukładać sobie to, co właśnie usłyszał. Wciąż nie mógł pozbyć się wrażenia, że zrobiono mu kolejny paskudny dowcip.
Nie potrafił sobie wyobrazić Malfoya martwego, nie tak naprawdę. Wcześniej wiele razy zastanawiał się, jak wyglądałby Hogwart, gdyby ten nadęty, mały bubek po prostu zniknął, i teraz z tego powodu czuł się dziwnie. Jakby to była trochę jego wina.
Zastanowił się, czy powinien już odszukać Harry’ego i Hermionę, ale w końcu stwierdził, że wie zbyt mało. Poza tym nie miał ochoty z nimi teraz rozmawiać.
Przystanął, zaskoczony własną myślą.
Wcześniej nie zdarzało mu się, żeby nie chciał natychmiast spotkać się z przyjaciółmi. Poza tym momentem rok temu, kiedy myślał, że Harry go wykiwał. I tymi wszystkimi chwilami, w których Hermiona robiła się przemądrzała. Ale to były błahostki.
Teraz naprawdę wszystko się między nimi schrzaniło. Najpierw Harry wściekał się na niego o te listy, później ukrywał, że Umbridge go torturuje, wreszcie przestał mu mówić o czymkolwiek. Hermiona, kiedy nie nawijała o WESZy albo sumach, również była skryta i dziwnie lakoniczna. Ron miał wrażenie, że odsunęli się od niego, ale nie rozumiał dlaczego. Czuł się zbędny, znowu, i miał wrażenie, że po prostu znaleźli sobie na jego miejsce lepszego kolegę, fajniejszego.
To było niesprawiedliwe.
Później uświadomił sobie, że właśnie usłyszał o czyjejś śmierci, a przejmuje się czymś takim, i poczuł się okropnie.
– O, to ty Ron – usłyszał Flitwicka i drgnął. Nauczyciel stanął tuż koło niego i poprawił jedną ręką przekrzywiającą się tiarę. – Umiesz rzucać zaklęcie murujące?
– Nie, raczej nie, profesorze.
– Szkoda, wielka szkoda – wymamrotał człowieczek i ruszył dalej, nie odrywając wzroku od ściany szkoły. Ron mimowolnie również spojrzał w górę. Po karku przebiegł mu zimny dreszcz.
Wyrwa z zewnątrz wyglądała paskudnie. Przypominała ranę zadaną nożem o ostrzu grubym na parę jardów, która ociekała wodą jak ropą. Nigdy czegoś takiego nie widział. Nagle pożałował, że nie ma przy nim Hermiony, która pewnie już wiedziała, co się stało.
Może nie układało im się najlepiej, ale wciąż byli przyjaciółmi. Chyba.
Potrząsnął głową i ruszył wzdłuż muru, starając się nikomu nie przeszkadzać. Dostrzegł grupkę aurorów, wyraźnie zaspanych, którzy słuchali Umbridge. Wszyscy wydawali się zniechęceni i wściekli, że nauczycielka nie pozwala im zająć się pracą. Ron przystanął na moment, żeby podsłuchiwać, ale jazgot, który robiła Umbridge, szybko go przegonił. Nie cierpiał jej wysokiego, piskliwego głosu.
Minął fotografa, który na przemian ziewał i robił zdjęcia, obie czynności wykonując z równym zaangażowaniem. Koło mężczyzny kręcił się dziennikarz, próbujący choć jedną osobę namówić na rozmowę. Ronowi nieprzyjemnie skojarzył się z Ritą Skeeter, więc ominął go szerokim łukiem.
Nie widział nigdzie McGonagall, ale ostatecznie to ona znalazła jego. Jakaś dziewczyna, którą ledwo kojarzył, stuknęła go w ramię.
– Wice cię woła – powiedziała, zdmuchując z twarzy kosmyk włosów. – Tam o jest.
Skinęła głową w stronę dużego namiotu, ustawionego pod ścianą wieży. Miał podwinięte do góry dwie ściany, więc Ron widział, że kręcili się w nim i nauczyciele, i aurorzy. Wydawał się prowizorycznym centrum dowodzenia.
Chłopak podszedł do tego miejsca niepewnie, ściskając miotłę jak tarczę. Nikt jednak nie zwrócił na niego większej uwagi. Ludzie skupiali się albo na rozłożonym na stole planie Hogwartu, albo na zapłakanej dziewczynie, która siedziała na ławeczce. Ron nie mógł dojrzeć jej twarzy, bo McGonagall obejmowała uczennicę delikatnie, gładząc po głowie. Rozmawiała równocześnie z flegmatycznym aurorem, którego twarz wydawała się ginąć za monstrualnymi, siwymi wąsami.
– Panie Miller, to nie jest odpowiednia chwila do zadawania pytań.
– Owszem – zgodził się leniwie, otwierając notatnik. – Ale lepszej nie będzie.
– Rainbow go zabił – wymamrotała dziewczyna, na chwilę odrywając twarz od szaty dyrektorki. Otarła ręka zapłakane oczy. – Co chcesz jeszcze wiedzieć? Po prostu go dorwijcie.
Miller zapisał coś irytująco powoli.
– Mam parę pytań – stwierdził lakonicznie. – Ale wolałbym zadać je na osobności.
Obrócił się i spojrzał na Rona obojętnie.
– Czy mogę zabrać pannę Parkinson na moment? – dodał.
Minerwa przez moment wydawała się niezdecydowana, ale wreszcie spytała delikatnie:
– Dasz radę, Pansy?
Dziewczyna znowu otarła oczy, ale pokiwała głową. Wyglądała na zdeterminowaną i przygnębioną równocześnie.
Ron patrzył, jak odchodziła z aurorem, nie potrafiąc otrząsnąć się z szoku. Drgnął, kiedy McGonagall położyła mu dłoń na ramieniu.
– Panie Weasley – powiedziała oschle, ale zaraz westchnęła i ściszyła głos: – Ron, przepraszam, nie powinieneś usłyszeć tego w ten sposób.
– Ale… James?
– Jeszcze niczego nie wiemy na pewno – powiedziała twardo. – Możesz coś dla mnie zrobić?
Skinął głową, wciąż oszołomiony.
– Dumbledore jest tam, gdzie spędzałeś wakacje. Chciałabym, żebyś użył Fiuu w moim gabinecie i go sprowadził. Sieć powinna być sprawna.
Włożyła mu klucz do ręki, odruchowo ją zacisnął.
– Pospiesz się, proszę – dodała, po czym obróciła się do stołu i pochyliła nad planem, na który czerwonym mazakiem naniesiono zniszczenia.

***

Ogień nie chciał się rozpalić. Ron najpierw próbował zaklęciem, później krzesiwem, w końcu znowu zaklęciem. Wreszcie mu się udało i smużka dymu uniosła się ze szczap. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że nie podłożył żadnej rozpałki, dlatego szło mu tak topornie.
Ściągnął z gzymsu naczynie z proszkiem Fiuu i cisnął szczyptę w płomienie, wymawiając adres kwatery. Natychmiast zmieniły kolor na zielony.
Najpierw włożył w nie rękę, czując, jak coś ściska go za gardło, i prawie natychmiast ją wyszarpnął. Obejrzał dłoń starannie, ale wydawała się nieuszkodzona. Dopiero wtedy zdecydował się wejść w ogień. Podróż była jeszcze bardziej nieprzyjemna niż zwykle i chyba trwała dłużej, jakby sieć Fiuu z trudem przeciskała go pomiędzy kominkami. W pewnym momencie prawie się zatrzymał i mógł kątem oka dostrzec zapuszczony salonik. Przestraszył się, że utknął, ale w tej chwili znów przyspieszył i po chwili wylądował w kuchni Zakonu Feniksa.
Kichnął sadzą i oparł się o gzyms, gwałtownie otrzepując włosy. Syriusz siedział, trzymając nogi na stole. Spojrzał na niego zaskoczony sponad otwartej butelki z piwem.
– Ron?
– Gdzie dyrektor? – spytał szybko.
– Na górze, w salonie. – Syriusz skrzywił się nagle. – Ma gościa.
– Aha – stwierdził Ron, jeszcze raz kichnął. Ruszył do drzwi trochę na ślepo, bo od sadzy łzawiły mu oczy.
Syriusz wstał zaniepokojony.
– Coś się stało?
Ron zatrzymał się w otwartych drzwiach i wypalił:
– Wszystko.
Mężczyzna złapał go za ramię i szybko zerknął na zasłonięty portret swojej matki.
– Nie powinieneś teraz wchodzić na górę.
– Ale muszę sprowadzić dyrektora.
Drzwi na antresoli otworzyły się z cichym skrzypnięciem i Dumbledore wyjrzał zza balustrady. Jego broda spłynęła za poręcz i kołysała się przez moment w powietrzu.
– Coś się stało, chłopcze? – spytał.
– Tak. – Ron rozłożył ręce, jakby chciał tym gestem wyrazić ogrom nieszczęścia. Nagle poczuł się przytłoczony. – Hogwart został zaatakowany. Chyba, bo nigdzie nie widziałem Śmierciożerców ani nic. Ale jest rozwalony. A James zabił Malfoya.
Przez chwilę trwała cisza, głęboka i jakaś ciężka, dopóki nie rozsunęły się z trzaskiem zasłony portretu. Zanim jednak pani Black zdążyła wykrzyczeć słowo, Dumbledore machnął łagodnie różdżką i zasunęły się znów.
– To anuluje naszą umowę, dyrektorze – usłyszał Ron i przez chwilę próbował skojarzyć, skąd zna ten głos. Zanim jednak przypomniał sobie, do balustrady podszedł drugi mężczyzna. Ron popatrzył prosto w wirujące powoli sztuczne oko i przełknął ślinę.
Lucjusz odpowiedział mu obojętnym spojrzeniem.

***

James chciał wszystko przemyśleć, ale nic mu nie wychodziło. Ile razy docierało do niego, co właśnie zrobił, zaczynał panikować.
Ciążyły mu dwie rzeczy: to, że jego matka umarła, i to, że stał się taki jak ona. Na burzę, która szalała wokół, prawie nie zwracał uwagi. Miał świadomość, że to jego wina, jego magia i jego problem, ale nie potrafił o niej myśleć. Nie tak, aby nie oszaleć. Ignorował ją nawet wtedy, gdy wynurzały się z niej potwory.
Właściwie nie mógł skupić się na niczym, myśli mu się wymykały. W głowie miał pełno luźnych skojarzeń i wspomnień, które nie były związane z jego obecną sytuacją ani z niczym innym, ale i tak nie potrafił się ich pozbyć.
Przypomniał sobie pewien dzień, który spędził z Javierą. Siedzieli w porzuconej, białej limuzynie pozbawionej kół. Jej karoseria zardzewiała tak, że można było patrzeć przez nią na wylot, a tapicerkę pogryzły myszy. Stała na podwórku pomiędzy hangarami a nieczynną fabryką. Czasami przychodziły tam nastolatki, żeby ćpać albo uprawiać seks, ale raczej wieczorem albo w weekend, kiedy nikt nie kręcił się w pobliżu. Tamtego dnia jednak mieli samochód dla siebie.
James pamiętał, że lubił to miejsce, ale nie wiedział już dlaczego. Limuzyna trochę cuchnęła i łatwo się nagrzewała, pomimo tego, że nie miała większości okien. Jednak czuł się w niej jak u siebie. Dziwne wrażenie.
Pamiętał, że drzwi były zamknięte, więc musiał być chłodny dzień. Pół siedzieli, pół leżeli z tyłu i grali w karty. Javiera to uwielbiała. Miała jedną ukochaną talię, którą nosiła zawsze w tylnej kieszeni spodni. Umiała nieźle grać, ale nie potrafiła oszukiwać. Na podłodze samochodu leżały opakowania po słodyczach i napojach oraz jeden sfatygowany podręcznik do magii, który czytali tak intensywnie, że po paru miesiącach stracił grzbiet i połowę kartek. Ale wtedy, tamtego dnia, nie uczyli się.
Nie mógł powiedzieć, że była to szczególna chwila. Musieli spędzić za sobą wiele takich dni, w czasie których bawili się lub odpoczywali, już po tym jak nauczyli się kraść i przestali być nieustannie głodni. Ale zamiast nich zazwyczaj pamiętał te złe.
O ironio, teraz wolałby przypomnieć sobie jakąś paskudną sytuację. Czuł, że na to zasługuje. Zamiast tego pamiętał rozpuszczającą się czekoladę i wszy, przez które swędziała go głowa. I to, że wtedy stanowiły jego największe utrapienie.
Z burzy wyłonił się zarys auta, lewy reflektor zalał Jamesa błękitnym światłem. Chłopak zmrużył oczy na wpół oślepiony, ale nim coś zrobił, pies rzucił się bokiem na wrak i zepchnął go z powrotem w magiczny sztorm. Bestia oblizała mięsistym językiem kamienne zęby i natychmiast skoczyła do tyłu, warcząc głucho. Zacisnęła szczękę na brzuchu monstra, które uformowało się w kurzawie, i odrzuciła je jak szmacianą lalkę. Potwór miał w połowie twarz Javiery, w połowie Tonks.
James zrobił kolejny krok na przód, wpychając dłonie w kieszenie dżinsów. W jednej wciąż trzymał fiolkę. Rozluźnił zaciśnięte na niej palce.
Pies okrążył go, węsząc niespokojnie. Darń na bokach pozlepianą miał własną posoką, błotnistą i śmierdzącą. Zwieszał łeb nisko i kulał, zmęczony. James zastanowił się, co stanie się, gdy ten bydlak przestanie go bronić.
Nie potrafił zapanować nad tym, co go otaczało. Nie potrafił nawet tego zrozumieć. Szedł na oślep w oku cyklonu, które zmniejszało się z każdą chwilą, i nie wiedział nawet, czy otaczają go ochronne mury, czy wyrafinowany stryk.
I prawie go to nie obchodziło.
Wszyscy oczekiwali, że będzie taki jak matka, wszyscy, którzy znali i ją, i jego. Nawet on tego chciał, wcześniej, gdy był młodszy. Ale przecież zmienił się od tamtego czasu, zaopiekował Hewlettem, znalazł pracę. Więc czemu teraz okazało się, że to wszystko było gówno warte? Dlaczego rację musieli mieć ci skurwysyni, czemu oni zawsze mieli rację, nigdy on, on przegrywał, zawsze, zawsze.
Poślizgnął się i złapał psa za sierść. Przez chwilę stał nieruchomo, oparty o bok warczącego zwierzęcia. Później powlókł się dalej.
Nigdy nie uderzył Hewletta. Kiedyś myślał, że to ważne. Czasami miał ochotę mu przylać, ale panował nad sobą, bo nie chciał robić mu tego, co robił chłopcu jego ojciec. Więc choć puszczały mu nerwy – gdy Hewlett zachowywał się tak bardzo głupio albo dziecinnie – nigdy go nie dotknął. I przez jakiś czas był z siebie dumny, jakby miał z czego.
Jakby to znaczyło, że różni się od innych czarnoksiężników. Że wcale nie jest takim gnojem.
Tyle że dobrzy ludzie wcale nie musieli powstrzymywać się przed biciem swoich przyjaciół, bo nie widzieli nawet takiej możliwości. Więc jaki on był?
Otaczały go zjawy z przeszłości, ale nie wrogowie. Byli znajomi, byli przyjaciele. Chcieli go rozszarpać na strzępy. Pies krążył wokół niego, gruchocząc karki i łamiąc kości, ale coraz wolniej.
James łudził się, że może wszystko zmienić. Taki jest mądry, taki cudowny, taki lepszy. Pstryknie palcami i przestanie być synem swojej matki. Pstryk i już nie jest złodziejem. Pstryk i nie jest już czarnoksiężnikiem. Pstryk.
Narcyza go polubiła i zabił jej syna.
Ukrył twarz w dłoniach, próbując złapać oddech. Ściany cyklonu zacieśniały się, czuł drobinki piachu, drapiące go po odsłoniętej skórze. Zaczynał panikować, jak zawsze, gdy brakowało mu miejsca. Znów czuł, że się dusi. Być może tym razem działo się tak naprawdę.
Pies łasił się do niego, skowycząc. James pogłaskał go mechanicznie i spojrzał przed siebie.
Magia mieszała się piachem i ziemią, miała delikatny, mleczny poblask. Nie wydawała się groźna, ale gdy musnął ją dłonią, zdarła mu z niej pas skóry. Cofnął rękę gwałtownie, zbyt zszokowany, żeby czuć ból.
Wtedy coś się zmieniło, ściana magii rozwarstwiła na chwilę jak rozgarnięte zasłony i w szczelinie pustej przestrzeni zobaczył stojącą Mrużkę. Skrzatka wyciągnęła ku niemu dłoń, ale nim zdołał zrobić cokolwiek, pies wyprysnął spod jego palców.
Potwór zanurzył kły w wątłym ciele Mrużki, a ta jęknęła, jakby z zaskoczenia. Burza spadła na nich jak morska fala.
Nie, pomyślał James.
Zamknął oczy i pomyślał o tym, co robił wcześniej już tyle razy, co robił instynktownie, o tym, o czym zapomniał. Złapał swoją magię za pysk. Poczuł rozdzierający ból z tyłu czaszki, jakby ktoś wsunął mu w głowę rozgrzany pręt. Upadł na kolana i zwymiotował, ale nie przestał działać. Gnało go przerażenie.
Burza zaczęła cichnąć, ale nie widział tego, bo od bólu łzawiły mu oczy. Klęcząc objął głowę rękoma w geście podobnym do kapitulacji.
Pręt przekręcił się.
Burza ucichła i pył opadł na ziemię. James kulił się na białym pustkowiu, ogłuszony bólem. Zmusił się w końcu, aby podczołgać się do przodu, na ślepo. Natrafił palcami na drobną dłoń. Była lepka. Powoli odzyskiwał wzrok.
Mrużka jeszcze żyła, choć James nie rozumiał, jak to możliwe. Pierś podrygiwała jej leciutko, prawie niezauważalnie. W miejscu, gdzie pies wbił w nią potężne zęby, znajdowały się brudne, głębokie dziury. Jedna na ramieniu, druga tuż pod żebrami. Jednak to nie one sprawiły, że Jamesowi znowu zebrało się na wymioty. Burza zdarła ze skrzatki ubranie i większość skóry, a opadający pył zmieszał się z krwią.
James sięgnął po różdżkę, ale wtedy uświadomił sobie, że jej nie ma. Zamiast tego wyciągnął fiolkę z łzami feniksa i wylał zawartość na obie rany. Zaledwie parę kropel. Dziury zaczęły się zabliźniać, ale chłopak wiedział, że to za mało. Znów sięgnął do swojej magii, ale ból go ogłuszył. Osunął się na piach i skulił, próbując nie zemdleć. Kątem oka zauważył końskie kopyta, które zaryły w ziemię parę jardów od niego.
– James… Merlinie!
Znów zmusił się do podniesienia na kolana.
– Mrużka, pomóżcie – wycharczał.
Hermiona uklękła przy skrzatce i natychmiast rzuciła jakieś zaklęcie. Była blada jak śmierć.
– Aurorzy zaraz tu będą – powiedziała. – Pomogą jej.
James zamknął oczy. Poczuł, że ktoś chwyta go w pół i podnosi, wzdrygnął się. Nie miał jednak siły, żeby się wyrywać.
– Harry, zabierz go stąd – rozkazała dziewczyna.
– Do Hogwartu?
Odpowiedziała po chwili wahania:
– Do kwatery. Albo gdzieś indziej, daleko.
– Zakonu? To parę godzin, jeśli nie dłużej.
– Wiem. Ale zaraz będą tu aurorzy. Później ci wytłumaczę.
James poczuł, że podnoszą go i przerzucają przez kościsty grzbiet zwierzęcia. Ramieniem otarł o skrzydło. Harry przywiązał go do brzucha testrala liną, sam usiadł za nim. Gdy ruszyli, James znowu zwymiotował, a następnie zemdlał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz