30.03.2022

Wbrew pozorom nadal istnieję ^^".

sobota, 18 kwietnia 2015

Rozdział XXXI




Rozdział betowały Gaya i ramoncia - dzięki!


Londyński deszcz smakował żelazem. Spadł nagle, choć nie niespodziewane – niebo od długiego czasu zaciągnięte było chmurami.
Mężczyzna przesiedział ulewę na krawężniku, patrząc bezmyślnie, jak deszcz tłucze o powierzchnię jeziora po drugiej stronie ulicy. Raz jedna mugolka osłoniła go na chwilę parasolem i spytała, czy nie potrzebuje pomocy.
Nie, już nie potrzebował.
Mokra szata ciążyła i nieprzyjemnie oblepiała jego ręce, ale chłód przynajmniej łagodził ból blizn. Czuł, że od zimna drętwieją mu palce. Niezręcznie otarł usta z krwi, ale i tak nie zniknął ohydny, metaliczny posmak.
Więc… przegrał.
Zawsze wydawało mu się, że to od niego będzie zależało – wygrana, porażka – od jego działań i myśli. A wszystko potoczyło się jakby samo, obok.
Rainbow uratował go od śmierci. Rainbow zabił mu syna. Gówniarz miał więcej władzy nad jego życiem niż on sam.
Lucjusz znów otarł usta mechanicznym, obojętnym ruchem.
Draco… nie żył, jeśli wierzyć Weasleyowi. A ten szczeniak był zbyt głupi, żeby tak przekonująco kłamać. Draco więc nie żył naprawdę i Lucjusz nie mógł mu już pomóc.
Dziwnie było płakać pierwszy raz od tylu lat. Dziwnie – tylko jednym okiem. Drugie trwało nieruchomo, skupione na barierce oddzielającej chodnik od jeziora. Lucjusz widział przerażająco wyraźnie wszystkie zadrapania, odpryski i ślady rdzy.
Powinien znaleźć Narcyzę, ale cały czas się wahał. Jeśli Dumbledore i Snape trzymali się ustaleń, żona myślała, że jest martwy. Lucjusz nie wiedział, czy powinien wyprowadzać ją z błędu. Nie chciał, aby dwa razy przeżywała jego śmierć, a czuł, że z dnia na dzień robi się coraz słabszy. Dumbledore twierdził, że przy odpowiedniej terapii może żyć jeszcze przez dekady, ale Lucjusz nie był pewny, czy naprawdę tego pragnie.
I bał się, strasznie bał się spojrzeć Narcyzie w twarz.
Niektóre decyzje były prostsze – niemal od początku wiedział, że zamorduje Rainbowa. Z czasem stwierdził, że zrobi to szybko, bez okrucieństwa, choć miał ochotę trzymać go pod Cruciatiusem tak długo, aż zdechnie z bólu. Był mu to winien.
Dumbledore, Czarny Pan – ich mógł nienawidzić tylko z daleka. Zbyt potężni, żeby potrafił im zaszkodzić, a, co gorsza, również zbyt przerażający. Lucjusz wiedział, że nie da rady nawet się do nich zbliżyć. Paraliżowała go myśl, że znów ktoś zostanie skatowany. Śmierci się nie bał, ale bólu już tak.
Ironia losu, kiedyś uwielbiał tortury.
Uświadomił sobie, jak nisko upadł. Przemoczony, trzęsący się z zimna, siedział na mugolskiej ulicy i planował morderstwo na dzieciaku, bo był zbyt słaby na cokolwiek innego.
Słaby…
Pomyślał, że nie da rady wrócić do Narcyzy. Nie zniesie widoku wstrętu na jej twarzy, odbicia tego, co sam czuł do siebie.
Malfoy dźwignął się ciężko i oparł na lasce. Czuł, że zaczyna brać go gorączka i stwierdził, że jeśli tak dalej pójdzie, zemdleje na środku ulicy. Rozejrzał się magicznym okiem, szukając kogoś, kto mógłby go śledzić, i znalazł ogon bez trudu.
Black leżał w swej psiej postaci za załomem muru, z łbem ułożonym wygodnie na potężnych łapach. Wyglądał jakby drzemał, ale Lucjusz wiedział, że jeśli się podniesie, bydlak pójdzie za nim, a jeśli upadnie, zabierze go na Grimmauld Place.
To była jakaś myśl. Schować resztki swojej dumy i przyczaić się w kwaterze głównej Zakonu. W ten sposób przynajmniej nie narażałby Narcyzy. Ten pomysł go jednak mierził. Sprzedał się Dumbledore’owi – upokorzył przed nim – po to, żeby zapewnić bezpieczeństwo swojej rodzinie. Ale dyrektor nie potrafił ochronić nikogo, Lucjusz nie miał więc powodu, żeby dalej mu służyć. Żałował, że tyle powiedział temu szlamowatemu ścierwu, żałował, że wydał swoich ludzi.
Zdrajcy umierają powoli, przypomniał sobie mimowolnie.
Syriusz zastrzygł uszami, zupełnie, jakby potrafił usłyszeć jego myśli.
Lucjusz po raz pierwszy zastanowił się, dlaczego Black nie próbował go jeszcze zabić ani nawet sprowadzić siłą do kwatery. Dumbleore naprawdę uważał, że Malfoy powłóczy się chwilę i wróci do niego? Był aż tak naiwny?
To odróżnia nas od Zakonników, pomyślał mężczyzna ponuro, Czarny Pan nie pozwoliłby mi opuścić kwatery.
Poniewczasie uświadomił sobie, że Śmierciożercy nie są już jego organizacją.
Zamknął oczy, walcząc z przytłaczającym uczuciem samotności i rezygnacji.
Po kolei, pomyślał. Najpierw Rainbow.
Aportowanie się do Hogwartu nie miało sensu. Jeśli bachor z niego nie uciekł, na pewno już złapali go aurorzy. Mógł więc albo znajdować się w areszcie, albo ukrywać. Lucjusz wątpił, żeby zdołał go odnaleźć – może przy pomocy Snape’a…
Tak, Severus to dobry trop, bo chłopak mógł szukać u niego pomocy. Ale Malfoy nie był pewien, czy w razie konfliktu Snape nie broniłby syna, a nie wiedział, czy w tym stanie potrafiłby go pokonać.
Choć Severus jest ranny, przypomniał sobie. Dumbledore nieźle go załatwił. I tak niczemu to nie pomogło.
Zabawne, planując ze Snape’em i Dumbledore’em całą akcję, Lucjusz myślał tylko o tym, jak bezpiecznie wyciągnąć Narcyzę z domu. Ani razu nie przyszło mu do głowy, że to Draco może być w niebezpieczeństwie.
Zacisnął palce na rączce laski tak mocno, że zbielały.
Po kolei, rozkazał sobie.
Hogwart został zniszczony, tyle udało mu się wychwycić z bełkotu Weasleya. Lucjuszowi przychodził do głowy tylko jeden sposób, w jaki mogło się to stać. Emily dała swojemu bękartowi artefakt o dostatecznej mocy. Ta sucz… Dziwne, że nie powiązał jej od razu z ostrzeżeniami Zabini. Daty pojawienia się kobiety i przedmiotu w Anglii w zasadzie się pokrywały, a Rainbow była dostatecznie szalona, żeby przywlec coś takiego do kraju. Tłumaczyło to też w pewien sposób pobłażliwy stosunek Czarnego Pana do niej. Lucjusz był durniem, skoro nie zauważył tego wcześniej.
To nie miało już znaczenia. Istotne było za to stwierdzenie, czy Rainbow nadal posiadał artefakt i czy przedmiot dało się użyć ponownie. Jeśli tak, Lucjusz musiałby najpierw unieszkodliwić jego magię.
Więc Zabini, stwierdził.
Obserwując Syriusza, wyciągnął różdżkę i rzucił na siebie parę zaklęć sprawdzających, żeby zorientować się, jakie czary śledzące na nim wiszą. Pies wstał, napiął mięśnie. Malfoy niezbyt się tym przejął.
Dwa zaklęcia, które wykrył, były sprzed dekady, jeśli nie starsze, więc w zasadzie bezużyteczne – już dawno wynaleziono sposoby na ich ominięcie.
Lucjusz najpierw aportował się niezbyt daleko, w jednej z ulic, które minął w czasie swojej bezcelowej wędrówki. Kierowca furgonetki, która właśnie w nią skręcała, szarpnął gwałtownie kierownicą i prawie uderzył w słup latarni. Malfoy nie zwrócił na niego uwagi. Płynnym ruchem ściągnął z siebie wszystkie czary i deportował się.
Przez chwilę stał nieruchomo pośród drzew, czekając na Syriusza, ale mężczyzna nie pojawił się. Tak było lepiej – Lucjusz wątpił, czy dałby radę teraz z nim walczyć.
Posiadłość, przed którą się znalazł, wyglądała na zupełną ruinę. Szczątki murów porastał bluszcz, a dawne pokoje zawłaszczyły sobie pokrzywy. Brakowało dachu i okien, a tylko nieliczne ściany sięgały pierwszego piętra. Wśród gruzu wyrastały młode drzewa i można było się spodziewać, że niedługo szczątki gmachu pochłonie las.
Malfoy kiedyś odnalazł to miejsce bardziej z nawyku niż potrzeby – nie zamierzał tu wracać bez zgody Zabini, ale lubił wiedzieć jak najwięcej zarówno o swoich sojusznikach jak i wrogach. Odszukanie budynku nie było zbyt trudne, wystarczyło popytać wśród starszych arystokratów o posiadłości jej męża, Manfreda. W ciągu paru godzin Lucjusz dowiedział się nie tylko, gdzie mężczyzna mieszkał, ale też zebrał tyle informacji, że potrafiłby napisać jego biografię. Czarodzieje kochali plotkować.
Malfoy przyjrzał się osmolonym kamieniom. Część osób mówiła, że ten dom spalił smok, część, że Zabini, a jedna wyjątkowo przygarbiona staruszka zapewniała go, że Elsa jest animagiem, który potrafi przyjąć postać Rogogona Węgierskiego.
Przydałoby się, stwierdził ponuro i odgarnął włosy, które opadły mu na czoło. Zaskoczony zorientował się, że stracił jeden paznokieć przy aportacji. Krew ściekała po dłoni, ale nie czuł bólu. Uleczył się mechanicznie.
Znalezienie samego wejścia zajęło mu sporo czasu, głównie dlatego że obłożone zostało ochronnymi czarami. Cierpliwie jednak grzebał w zabezpieczeniach, które nie były zbyt potężne, ale dla niego okazały się dużym wyzwaniem. Może przez trzęsące się ręce.
Powinna lepiej chronić to miejsce, pomyślał, to ledwo odstraszy mugoli.
Później stwierdził, że z nich dwojga Zabini prawdopodobnie wie lepiej, co robi. Jeśli zaklęcie było słabe, pewnie miała jakiś w tym cel.
Na podłodze wciąż znajdowała się kreska, którą kiedyś narysował. Granica aportacji. Wahał się dłuższą chwilę, zanim ją przekroczył, choć nie był pewien dlaczego. Dręczył go jakiś niepokój, przeświadczenie, że po przejściu przez linię nie będzie już odwrotu.
Nie znalazł świecznika, więc ostatni fragment drogi, po tym, jak zgasła jego różdżka, przebył w całkowitej ciemności. Mokra szata zamarzła i zesztywniała, przestało mu to jednak przeszkadzać. Na oblodzonych schodach ledwo utrzymywał równowagę, ale brnął dalej, sam już nie wiedząc, dlaczego.
Schodząc, myślał o swoim ojcu.
Na galerii było jaśniej niż zapamiętał i zdecydowanie tłoczniej. Trzy osoby stały przy balustradzie, rozmawiając z ożywieniem, a jedna siedziała przy biurku. Mężczyzna opierał nogi na blacie i pił coś z kolorowego kubka. Gdy Lucjusz wszedł do pomieszczenia, czarodziej zachłysnął się.
– Cholera – wykrztusił.
Malfoy prawie go zignorował. Uniósł różdżkę i wycelował w drobną dziewczynę, ponieważ wydała mu się najłatwiejszym celem.
– Potrzebuję… – Zawahał się, próbując przypomnieć sobie, jak Zabini nazwała konia. Z jakiegoś powodu wydawało mu się to ważne. – Potrzebuję obiekt.
Dziewczyna poprawiła czapkę, która zsunęła się jej na czoło i odpowiedziała mu łagodnym tonem:
– Dobrze się pan czuje?
– Tutaj magia nie działa, stary. – Mężczyzna dźwignął się za biurka i znacząco wyłamał sobie palce. Był od Lucjusza wyższy niemal o głowę.
Malfoy zamknął oczy, czując, jak ogarnia go dławiące uczucie bezsilności.
– Proszę, pozwólcie mi porozmawiać z madame Zabini.
Przez powiekę widział, jak dziewczyna smutnieje.
– Bardzo chętnie, staruszku, naprawdę. Ale ona jest teraz w San Diego.

***

Harry bał się, ale nie w sposób, do którego przywykł. Dręczył go lęk, który nie wiązał się bezpośrednio z żadnym zagrożeniem, więc chłopak nie wiedział, jak sobie z nim poradzić. Denerwowało go to i równocześnie wpędzało w poczucie winy.
Harry wściekał się na siebie, bo najchętniej zostawiłby gdzieś Jamesa i zwiał. Próbował sobie wmówić, że to absurdalne, bać się własnego rówieśnika, kolegi z klasy, ale nie potrafił wyrzucić z głowy pewnych obrazów. Zalęgły się w jego umyśle i z każdą chwilą dręczyły coraz bardziej.
Burza, która nie była burzą.
Potwory ukryte w wietrze i kurzu.
Ciało obdarte ze skóry.
Próbował przekonać się, że żadna z tych rzeczy nie była winą Rainbowa, że to musiał być dziwaczny splot wypadków, że na pewno do końca dnia wszystko się wyjaśni. Ale lęk nie znikał.
Potter nie wiedział, ile już lecieli. Był coraz bardziej zmęczony i zmarznięty, pomimo tego że miał na sobie szaty do quidditcha. Jazda na testralu nie przypominała latania na miotle -– przy każdym ruchu skrzydeł następowało szarpnięcie. Harry musiał więc mocno zaciskać nogi na bokach wierzchowca i z całych sił trzymać się grzywy jedną ręką, drugą zaś podtrzymywać Jamesa. Bolały go już wszystkie mięśnie i piekła skóra na wewnętrznej stronie ud. Prócz tego martwił się tym, że Rainbow nadal się nie ocknął.
W końcu Potter zdecydował się zrobić przerwę. Skierował testrala na ściernisko przy mało ruchliwej drodze. Było to jedyne miejsce w zasięgu wzroku dostatecznie oddalone od mugolskich domów. Już dawno minęli bezludne okolice, co niezbyt cieszyło chłopaka.
Zeskoczył z testrala i pospiesznie rozwiązał sznur, którym przywiązali Jamesa do konia. Poczuł się trochę głupio, widząc, że więzy zostawiły na nadgarstkach chłopaka zaczerwienione ślady.
Kiedy Harry ściągnął Jamesa na ziemię, testral odbiegł parę jardów od nich i zaczął tarzać się na grzbiecie, przyciskając skrzydła mocno do boków. Potter rozejrzał się, ale nie zauważył niczego, do czego można by go przywiązać, więc zostawił konia w spokoju.
Pożyczenie testrala w zasadzie było pomysłem Hermiony. Harry wolał wziąć miotłę, ale dziewczyna stwierdziła, że może im się przydać zwierzę z wbudowanym kompasem. Chyba już wtedy wiedziała, że Harry będzie musiał lecieć do Londynu.
To też go denerwowało – te wszystkie tajemnice. Czemu nie powiedziała mu po prostu, o co chodzi?
James odetchnął głębiej i Harry wzdrygnął się mimowolnie. Rainbow powoli otworzył oczy i spojrzał nieprzytomnie przed siebie. Przez chwilę leżał w ciszy, zanim spytał:
– Co z Mrużką?
Chyba już nie żyje, pomyślał Harry.
– Hermiona jest z nią, więc pewnie wszystko będzie w porządku – skłamał. Nie zabrzmiało to przekonująco, ale James nie zwrócił na to uwagi.
Chłopak usiadł powoli, jedną ręką się podparł, a drugą dziwnie położył na kolanach. Harry zauważył, że jego dłoń jest spuchnięta.
– Mogę ci ją uleczyć – zaoferował. – Czytałem tę książkę, którą mi dałeś, więc…
– Namiar cię wykryje.
– Aha.
James znów odetchnął głęboko, a następnie kichnął.
– Ktoś nas śledził? Aurorzy, Śmierciożercy, ktokolwiek?
– Nie, chyba nie. – Harry odruchowo obejrzał się przez ramię, jakby mógł dojrzeć pościg. – Nikogo nie widziałem.
– Dziwne. – James spróbował się podnieść. Udało mu się to za drugim razem, choć stał nieco chwiejnie. – Aportuję nas.
– W tym stanie?
Zawahał się, ale skinął głową.
Aportacja była tak nieprzyjemna, jak zawsze, ale w miarę poprawna. Wylądowali na zapuszczonej klatce schodowej, tuż za progiem drzwi wejściowych. Harry rozejrzał się szybko, unosząc odruchowo różdżkę i próbując przemóc zawroty głowy.
Na odrapanych stopniach siedział dzieciak w rozciągniętym, za dużym swetrze i palił. Na ich widok otworzył usta i pet upadł na ziemię, ale smarkacz nie odezwał się.
– Cześć – wymamrotał Harry. Chłopiec wzdrygnął się, poderwał i uciekł na górę.
James schylił się, wziął niedopałek i zaciągnął się bezmyślnie. Miał puste spojrzenie, jakby martwe. W słabym świetle, sączącym się przez brudne okienko na półpiętrze, Harry nie mógł dokładnie przyjrzeć się jego twarzy.
– To Londyn – stwierdził Rainbow niewyraźnie. Wypluł papieros. – Dasz sobie radę? Nie mogłem wrócić do Hogwartu.
– Czy ja dam sobie radę? – powtórzył osłupiony. – Coś ci się nie pochrzaniło?
James wzruszył ramionami.
– Mną się nie przejmuj. – Skinął głową w stronę sufitu. – Mieszka tutaj moja znajoma. Dzięki za pomoc w każdym razie.
Obrócił się i zaczął wschodzić po schodach, mocno opierając się na odrapanej poręczy. Harry dogonił go.
– Nie ma mowy, żebym cię teraz zostawił. Zwłaszcza w takim miejscu – dodał, krzywiąc się odruchowo. – Musisz mi wszystko wytłumaczyć.
– Odwal się.
Rainbow zatrzymał się przed drzwiami i spojrzał na Pottera ze znużeniem.
– Odwal się, odpuść – powiedział. – Jak będziesz mi nadal pomagał, tylko nasrasz sobie w papierach.
– A co mnie to obchodzi?
– Chcesz być aurorem, nie? – Rainbow uciekł wzrokiem. – Zresztą…
– Zresztą co? – spytał z irytacją.
– Czemu ty mi w ogóle pomagasz?
Harry kolejny raz się zawahał. Nie mógł powiedzieć prawdy, choćby z tego względu, że nie potrafił jeszcze ubrać jej w słowa. Wybrał więc pierwsze lepsze wytłumaczenie:
– Mamy ten sojusz, nie?
Rainbow zamknął na chwilę oczy, potarł palcami nasadę nosa.
– O kurwa – powiedział ze zmęczeniem. – Ty to naprawdę potraktowałeś poważnie?
Choć nie była to do końca prawda, Harry i tak poczuł się urażony.
– Wszystkie obietnice traktuję poważnie – wycedził.
James patrzył na niego przez moment w ten niepokojący, pusty sposób.
– Jak sobie chcesz – stwierdził i zapukał do drzwi.
Czekali w milczeniu. James oparł się o ścianę i spuścił głowę, Harry obracał różdżkę w dłoni. Coś ciągle mu mówiło, żeby naprawdę dał sobie spokój z Rainbowem, złapał Błędnego Rycerza i poskoczył na Grimmauld Place. Niepokój z czasem wcale nie zmalał.
Czemu tu jest tak zimno?, pomyślał z irytacją i schował ręce w kieszeniach.
W końcu drzwi uchyliły się i na korytarz wyjrzała młoda kobieta. Harry natychmiast odwrócił od niej wzrok, ale to, co zobaczył i tak wystarczyło, aby serce zabiło mu trochę szybciej. Ta szata, o ile to była szata, zdecydowanie nie powinna być noszona w dzień. Ani na ulicy. Ani przez przyzwoitych ludzi. A na pewno ktoś tak ubrany nie powinien wyskakiwać znienacka.
Mimowolnie wyobraził sobie, jak w takiej szacie wyglądałaby Cho, i zaczerwienił się.
Kobieta spojrzała na Jamesa i westchnęła.
– No dobrze, wchodźcie, moje życie uczuciowe i tak już jest zrujnowane.
– Czekasz na kogoś? – spytał Rainbow.
– Na przyjaciółkę, ale… – Spojrzała na niego z zastanowieniem. – Pewnie i tak nie będziecie jej przeszkadzać.
Harry został wepchnięty do zagraconej kuchni i zostawiony z poleceniem zrobienia trzech mocnych kaw. Tymczasem kobieta zniknęła na chwilę z Jamesem w łazience. Po chwili wyszła, ale nie miała już przy sobie różdżki. Harry usłyszał szum odkręcanej wody.
– Kazałam mu się doprowadzić do porządku – powiedziała, siadając za stołem. Na blat natychmiast wskoczył czarny kocur i zamruczał gardłowo, kiedy podrapała go za uszami. – I jak z tą kawą?
– Nie wiem, gdzie jest...
– Tamta szafka. Czajnik w zlewie, cukier w lodówce. Co do kubków, to nie jestem pewna.
Potter skinął głową, mocując się z pokiereszowanymi drzwiczkami. Kuchnia kojarzyła mu się trochę z tą Weasleyów, choć była zdecydowanie mniejsza. Przyjemnie w niej pachniało, trochę ziołowo a trochę magicznie, jakby eliksirami. I zdecydowanie dobrym obiadem. Zajrzał do garnka, w której gotowała się zupa o fioletowym odcieniu, ale nie odważył się spytać, co w niej pływa. Obok postawił czajnik i zajął się szukaniem szklanek. Proste czynności działały na niego uspokajająco, cieszył się też, że może czymś zająć ręce.
Kobieta obserwowała go uważnie, głaszcząc kota.
– Jestem Julia – powiedziała. – Co się stało Jamesowi?
– Nie wiem. Nic nie chce mi powiedzieć – stwierdził z rozgoryczeniem.
Kobieta przewróciła oczami.
– No i co z tego? To dzieciak w końcu, jasne, że nic ci nie powie. Ale chyba wiesz, czemu ma koszulę uwalaną we krwi?
– Tak… – zaciął się. Znów w jego głowie pojawił się obraz skrzatki. – Chyba nie powinienem o tym mówić.
– Więc ma kłopoty? – Julia westchnęła. – Jak poważne?
– Nie wiem.
– Grozi mu za to więzienie? Ktoś go będzie ścigał?
– Nie wiem.
Woda w czajniku zagotowała się, więc Harry zaczął rozlewać ją do kubków.
– Mało wiesz – stwierdziła.
Ręka zatrzęsła mu się lekko i trochę wody pociekło po blacie.
– Wiedziałbym więcej – wycedził – jakby ludzie przestali mnie traktować jak imbecyla.
– Hm?
Obrócił się gwałtownie, nagle rozsierdzony. Julia uśmiechała się lekko, co dodatkowo go sprowokowało. Miał wrażenie, ze kpi sobie z niego.
– Nie jestem dzieckiem – warknął. – I widzę, co się dzieje. Ale… nawet James… przecież on jest chyba młodszy ode mnie. Ale jakoś nad nim się nikt nie rozczula.
– Jesteś wściekły, bo ktoś się nad tobą rozczula? – zaciekawiła się.
– Nie! Tak. Nie o to chodzi. Po prostu... – Machnął ręką. – Gdyby nie ja, James w ogóle nie trafiłby do Hogwartu, nie? Voldemort by go nie zmusił do tego wszystkiego, bo po cholerę mu jakiś tam nastolatek. A teraz on ciągle obrywa, a ja chciałbym… To nie fair, że on i Cedrik… Przecież Voldemort chce mnie – mówił coraz ciszej, aż w końcu całkiem zamilkł.
Kot patrzył na niego z doskonałą obojętnością.
– Zamieszaj kawę – poprosiła Julia po chwili. – Ja nie słodzę.
– Co? A, tak.
– Jeśli cię to pocieszy, James zazwyczaj nie potrzebuje pomocy rówieśników do wpadnięcia w kłopoty. – Spojrzała w stronę łazienki ze smutkiem. – Szczerze mówiąc, nie znam zbyt wielu szczegółów, ale nie sądzę, żeby znajomość z tobą była najgorszym, co spotkało go w życiu.
Harry pomyślał o jego bliznach i kolejny raz zrobiło mu się głupio.
– Jesteś jego przyjacielem? – spytała Julia, kiedy postawił przed nią kawę.
Usiadł po drugiej stronie stołu i zastanowił się.
– Nie, chyba nie – przyznał niechętnie. – Prawie się nie znamy. Ale i tak chciałbym mu pomóc. Śmiało, powiedz, że to durne.
Kot trącił nosem kubek, więc położyła zwierzaka na swoich kolanach.
– A ten Cedrik, co się z nim stało? – spytała łagodnie.
Harry mimowolnie uciekł wzrokiem.
– Naprawdę mi przykro – powiedziała Julia, kiedy nie odpowiedział. Zabrzmiało to szczerze.

***

Dziwne, pomyślał James, zmywając krew ze skóry.
Zdawał sobie sprawę, że od walki z Draco minęło najwyżej parę godzin, ale czuł się, jakby odbyła się o wiele dawniej. Najsilniejsze emocje opadły – miał wrażenie, że w burzy wypalił się jego gniew i strach – a pozostał wstyd i przygnębienie.
Dziwne, pomyślał ponownie, patrząc, jak zabarwiona na różowo woda spływa do odpływu. Nie sądził, że po tym wszystkich będzie po prostu smutny.
Najbardziej na świecie chciałby posiadać artefakt, który pozwoliłby mu cofnąć się do poranka i naprawić własne błędy, ale nawet nie wiedział, czy coś takiego istnieje.
Umył włosy i oczyścił ubranie za pomocą zaklęcia. Julia uleczyła mu rękę, ale czuł, że nie jest jeszcze do końca sprawna. Rzucenie prostego czaru przyszło mu trudniej niż zwykle. Może to kwestia tego, że używał nowej różdżki albo wciąż był zmęczony. Nie chciało mu się teraz nad tym zastanawiać.
Julia i Harry siedzieli w kuchni. James stłumił przekleństwo. Mimo wszystko miał nadzieję, że wiedźmie uda się przegonić Pottera, choć szansa na to była naprawdę niewielka. Dosiadł się, ale odsunął przy tym krzesło tak, żeby móc w każdej chwili zerwać się na nogi. Julia podała mu kubek z kawą i słoik z cukrem. Unikał ich wzroku, kiedy słodził, mieszał, pił wreszcie, tak długo jak mógł odsuwając rozmowę.
Miał wrażenie, że zalegająca w kuchni cisza dławi go jak zaciśnięty na szyi stryk.
– Spieprzyłem sprawę – powiedział w końcu, patrząc na trzymany w dłoni kubek. Nikt tego stwierdzenia nie skomentował.
Znów zamilkł na dłuższą chwilę, myśląc. W zasadzie wciąż mógł wyrzucić Harry’ego za drzwi, choćby i siłą. Julia nie protestowałaby. Prawdopodobnie i tak nigdy więcej by go nie spotkał, więc nie musiał się powstrzymywać. Wtedy Potter dowiedziałby się o wszystkim od kogoś innego i James nie musiałby zmierzyć się z jego reakcją.
To było tchórzliwe rozwiązanie, ale w tej chwili czuł się tchórzem.
Bał się tego, co zrobi Potter, bał się jego słów i jego spojrzenia, cholernie się bał, bo miał wrażenie, że jego odpowiedź będzie odpowiedzią wszystkich. Narcyzy, Mrużki, Hermiony, ojca. Jakoś łączyli się ze sobą i z tym światem, do którego należał może dwa miesiące z hakiem, ale nie potrafił skłamać, że nic dla niego nie znaczył.
Gdyby nie polubił tych ludzi, byłoby łatwiej.
Spojrzał na wnętrze dłoni, gdzie wciąż przebiegała cienka, czerwona linia – ślad po cięciu. Choć James kpił z Harry’ego, również poważnie traktował przysięgi.
– Wykrztusisz to z siebie wreszcie? – spytała Julia. – Masz minę, jakbyś kogoś zabił.
– Zabiłem – stwierdził oschle. Nie odważył się unieść wzroku.
Znów zapadła cisza na chwilę.
– Czekaj… co? – spytał Harry z oszołomieniem.
Julia westchnęła i wstała. James skulił się odruchowo, jakby oczekiwał ciosu, ale kobieta ominęła go i otworzyła lodówkę, a następnie wyciągnęła butelkę wódki. Postawiła ją na blacie.
Harry nie spuszczał wzroku z Rainbowa. Zaciskał palce na uchu kubka tak mocno, że zbielały.
– Kurwa – powiedział, a James skulił się jeszcze bardziej.
Dwa miesiące temu w tej chwili powiedziałby: to moja kwestia, i uśmiechnął się. Dwa miesiące temu w ogóle nie zacząłby tej rozmowy.
– W pojedynku, Malfoya – doprecyzował. Dziwiło go, jak obojętnie brzmią te słowa.
– Którego?
– Tego blondyna z naszego roku...
– Draco. – Harry odłożył niezręcznie kubek i wstał. Ramiona mu się trzęsły. – Kurwa, mógłbyś chociaż pamiętać jego imię. Dumbledore…
– Czy ktoś to widział? – przerwała mu Julia, otworzyła butelkę. – Napijcie się obaj.
Potter pokręcił głową. Dłonie zaciśnięte miał w pięści i James spiął mięśnie, przygotowując się na cios.
– Uspokój się – powiedziała Julia chłodno. – Jeśli będziesz panikować, wyczyszczę ci pamięć i odprowadzę do domu.
– Ale on… przecież my… i Malfoy…
– Siadaj.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, nim Harry ustąpił. Usiadł, ale nadal trzęsły mu się ręce. Nie sięgnął jednak po alkohol. Zamiast tego zrobił to James. Pociągnął z gwintu, skrzywił się, czując pieczenie w gardle. Odwykł.
– Czy ktoś to widział? – powtórzyła pytanie Julia.
– Tak. Jakaś dziewczyna.
– Zabiłeś go za pomocą czarnomagicznej klątwy?
– Tak.
– To komplikuje sprawę.
– Jak możecie być tacy spokojni, do cholery? – nie wytrzymał Harry. Znów zaczął się podnosić, ale ręką potrącił kubek i kawa rozlała się po stole. To jakby go otrzeźwiło. – Jakie to ma znaczenie? – spytał ciszej.
Kot spojrzał na niego z umiarkowanym zainteresowaniem.
– Twój kolega jest teraz mordercą – powiedziała Julia powoli, mocno akcentując każde słowo. – To się zdarza. Jeśli uważasz, że powinien za to trafić do Azkabanu, możesz zawołać aurorów. Ja nie mam teraz różdżki a James jest osłabiony, raczej cię nie zatrzymamy.
– Ja wcale nie… to jakiś absurd. Czemu ty nic nie mówisz? – spytał Jamesa z wściekłością.
Rainbow znów sięgnął po wódkę. Miał ochotę się schlać.
– Nie wiedziałem, że mi się uda – powiedział bez związku. – Znaczy, zabić go.
– I to jest twoje usprawiedliwienie?
– Nie, ja nie mam… – zamilkł nagle. Kawa ściekała z krawędzi stołu i parę kropel spadło mu na dżinsy. Przez moment wpatrywał się w nie, jakby od tego zależało jego życie. – Co ja mam teraz zrobić? – spytał cicho, bezradnie.
– Jesteś dorosły – stwierdziła kobieta.
– Julia, proszę.
– Jeśli byleś dostatecznie dorosły, żeby kogoś zabić, jesteś też dostatecznie dorosły, aby samemu decydować o swoim życiu – powiedziała dobitnie. Jej głos nigdy jeszcze nie brzmiał tak lodowato.
James na chwilę zamknął oczy, starając się zignorować własne rozżalenie. Julia miała rację – nie miał prawa zrzucać konsekwencji na kogokolwiek innego – ale choć to wiedział i tak poczuł się strasznie osamotniony.
Jakby matka kolejny raz go porzuciła, choć przecież umarła nie ze swojej winy. Chyba.
Co za głupota, pomyślał, ukradkiem wyciągając z kieszeni różdżkę.
– Może Dumbledore nam jakoś pomoże – powiedział Harry z dziwną desperacją w głosie.
– Może – powtórzył James obojętnie i rzucił na niego zaklęcie.
Chłopak zastygł, zaskoczony, ale Julia nie wydawała się zdziwiona, jakby się tego ruchu spodziewała.
– Przepraszam, Harry – powiedział James, wstając. – Nie chciałem cię w to wciągać. Jeśli spotkasz Narcyzę, powiedz jej… – zawahał się, nie znalazł słów, wreszcie odwrócił wzrok. – Zajmiesz się nim? – spytał Julię.
– Odpetryfikuję go za jakieś pół godziny, wystarczy?
– Tak, dzięki.
– Nie miej do mnie żalu – dodała ze smutkiem. – Po prostu tak będzie lepiej. Zatrzymaj różdżkę.
– Dzięki.
Wychodząc z jej mieszkania czuł się dziwnie nagi. Bez swojej kurtki, plecaka, paczuszki-talizmanu, bez zaklęć maskujących i tatuażu – zupełnie, jakby tego dnia ograbił się z całego życia.

***

James się spóźniał. Chupacabra czekał na niego, leżąc na tapczanie w kanciapie z lustrami-ekranami i paląc papierosa za papierosem. Z każdym mijającym kwadransem niepokoił się coraz bardziej.
Założył, że James przyjdzie do kasyna, bo była to jedyna logiczna opcja. Nie chodziło o to, czy chłopak chciał uciec przed aurorami czy nie – po prostu nie miał innego miejsca, do którego mógłby pójść.
Chupacabra zdążył dowiedzieć się, że kuratorka dzieciaka jest na urlopie i nikt nie potrafi się z nią skontaktować. Sprawdził jego stare mieszkanie, a później dla pewności obskoczył ludzi, którzy go znali – kolegów z Nokturnu, znajomych z kasyna, a nawet uzdrowicieli i sprzedawców, o których James wspominał w czasie rozmów. Później Chupacabra poszedł do Julii, ale kobieta o niczym nie wiedziała, więc ją zostawił. Aportował się w pobliże Hogwartu, poszwendał chwilę, oceniając szkody i wysłuchał raportu człowieka, który był jego wtyką w auroracie. Skoczył do Charlesa, żeby mu wszystko opowiedzieć. Później wpadł na moment do kasyna i posiedział, patrząc bezmyślnie w największe z luster. Znów poszedł do Julii i mało jej nie zamordował, kiedy usłyszał, że James był u niej, ale pozwoliła mu odejść.
Zauważył przy okazji, że kobieta przechowuje spetryfikowanego Pottera, i przez chwilę zastanawiał się, czy go nie zabrać, ale uznał, że jest niewart zachodu. Zakon Feniksa składał się z biednych ludzi – wliczając w to Dumbledore’a, który nawet przy pomocy kamienia filozoficznego nie potrafił zbić fortuny – a Śmierciożercy raczej wymordowaliby wszystkich podwładnych Charlesa, niż zapłacili okup. Poza tym Julia mogła by się zdenerwować, gdyby porwał jej gościa, a Chuapacabra wolał nie narażać się kobiecie, która od tygodnia codziennie robiła mu obiad.
Odlał sobie trochę zupy do słoika i wrócił do kasyna, żeby poczekać na Rainbowa.
I próbował sam siebie przekonać, że wcale się nie martwi.
Przyjście tutaj było jedynym logicznym rozwiązaniem, ale James wcale nie musiał zachować się logicznie. Miał piętnaście lat, co wiele rzeczy komplikowało.
Jeśli nie przyjdzie za pół godziny, zmuszę Charlesa, żeby odpalił krąg i go odszukał, pomyślał Chupacabra, zapalając kolejnego papierosa. Nie podobał mu się ten pomysł. Gdyby Charles raz włączył się w poszukiwania, pewnie sam chciałby doprowadzić sprawę do końca, a jego środki…
Ale to i tak było lepsze, niż pozwolenie, aby James zrobił coś głupiego.
Kiedy chłopak wreszcie się pojawił, Chupacabra sam nie wiedział, czy chce go uściskać, czy porządnie mu przylać.
– Mikrus, Dziadek, Szejka, wypad – powiedział, a trójka pracowników zerwała się na równe nogi. Pierwszy raz widział, żeby tak chętnie go słuchali.
Też musieli zauważyć, że coś było nie tak. W kasynie zgromadziło się więcej osób niż zwykle o tej porze, ale mało kto grał. Czarodzieje zebrali się, żeby poplotkować. Chupacabra nie musiał używać zaklęcia podsłuchowego, aby wiedzieć, jakie słowa padały przy barze.
Hogwart. Dziedzic Malfoya. Syn tej Rainbow. Coś takiego musiało się stać…
James usiadł na obrotowym krześle i wziął do ręki plik z kartami. Tasował je bezmyślnie, ku zgorszeniu namalowanych na nich czarownic, które w końcu uciekły do innych obrazów. Zostały puste kartki, przekładane w tę i we w tę.
Chupcabra rzucił zaklęcie wyciszające na pokój, nie podnosząc się z tapczana.
– Ciężko będzie cię wybronić – stwierdził i zgasił papierosa na podłodze. – Dziewczyna widziała, że miałeś trupa na rękach, w dodatku zwinąłeś się jak głupi… Ale nie z takich rzeczy ludzie się oczyszczali. Można albo wcisnąć kit o samoobronie, albo o Imperiusie, to nie ma znaczenia zresztą. Charles wyłoży dość kasy, żeby cię uniewinnili, pod warunkiem, oczywiście, że później ten dług odpracujesz.
– Nie.
– Bez niego nie masz szans w sądzie.
James skrzywił się.
– Nie pójdę do sądu – powiedział spokojnie.
– Jeśli teraz tego nie zrobisz, w życiu się nie wyplączesz. – Chupacabra usiadł tak, żeby spojrzeć mu prosto w oczy. Spróbował złagodzić swój ton. – Wiem, że się martwisz, ale to nic takiego. Wszystko załatwimy i do następnego weekendu będziesz czysty.
Chłopak westchnął, odłożył karty.
– Nie pójdę do sądu, nie będę im kłamał, w dupie mam Charlesa i jego plany. Ja… nie mogę tego zrobić Narcyzie – pod koniec ściszył głos, jakby wstydził się własnych słów.
On ma piętnaście lat, pomyślał Chupacabra, starając się uspokoić. Ludzie w tym wieku po prostu są głupi.
– James – powiedział powoli – chcesz być do końca życia ścigany? Czy wylądować w Azkabanie? Wiesz w ogóle, w co ty się pakujesz?
– Moja mama nie żyje…
– Wiem – warknął. Od śmierci Emily zaczęły się kłopoty. – Wiem, przepraszam – dodał spokojniej. – Później pomogę ci z pogrzebem i resztą spraw, ale w tej chwili mamy poważniejsze problemy.
Chłopak zmrużył oczy.
– Chodziło mi tylko o to, że teraz moja magia nie jest kontrolowana przez nic z zewnątrz. Ja nad nią nie panuję. To, że zatrzymałem ją raz… to był przypadek. Nie wiem, czy uda mi się ją zdławić ponownie – mówił spokojnie, obojętnie, jakby przytaczał niezbyt istotne fakty.
– Znajdziemy jakiś sposób.
James odwrócił wzrok.
– Myślałem o tym i… Glupio mi tak prosić. – Przełknął ślinę. Lekko drżały mu ręce. – Sam bym to zrobił, ale trochę się boję i... czy mógłbyś mnie… – Zmusił się, żeby znów spojrzeć w oczy mężczyźnie. – Czy mógłbyś mnie zabić?
Chupacabra wstał i uderzył go z pięści w twarz. James poleciał do tyłu razem z krzesłem, rąbnął łopatkami o brzeg biurka i osunął się na podłogę. Krwawił z nosa, który wyglądał na złamany.
– Popieprzyło cię?! – krzyknął.
Chupacabra wyciągnął z kieszeni następnego szluga, ale nie wsadził go do ust.
– Jeśli jeszcze raz powiesz coś tak cholernie durnego, wtłukę ci tak, że przez tydzień nie podniesiesz się z podłogi – stwierdził wesołym, lekko kpiącym tonem.
– Ale to jedyne wyjście…
Kopnął go w bok na tyle mocno, by chłopak jęknął.
– Ostrzegałem – zauważył.
– Ale… – wymamrotał James.
– Inaczej nas wszystkich pozabijasz? – Chupacabra uśmiechnął się i zapalił papierosa. – Właśnie cię zaatakowałem i wciąż żyję.
James popatrzył na niego półprzytomnym wzrokiem. Dotknął ostrożnie grzbietu nosa i syknął z bólu.
Chupacabra znów usiadł, strzepnął popiół na podłogę i zastanowił się.
– W jednym masz rację, pieprzyć Charlesa – stwierdził.
– Co? – Chłopak odkopnął krzesło i stanął chwiejnie, opierając się o krawędź biurka.
– Charlesa, twojego wujka – powtórzył Chupacabra wesoło. – Chce, żebyś robił dla niego już teraz, skoro tak ładnie pokazałeś swoją moc.
...ale w twoim stanie psychicznym nie wytrzymasz nawet godziny, dodał w myślach.
– Domyślam się – stwierdził James ostrożnie, choć trochę niewyraźnie. Krew ściekała mu na brodę.
– A chcesz tego?
– Nie, chyba nie. Nie wiem. Znaczy, na pewno nie.
– Załatwione.
James wpatrywał się w niego czujnie, z niedowierzaniem.
Chupacabra westchnął, zaciągnął się porządnie.
– Charles to mój szef, ale tylko szef – powiedział spokojnie, poważniejąc. – Dopóki płaci i pozwala dobrze mi się bawić, odwalam za niego całą robotę. Ale to nie znaczy, że zrobię wszystko.
– Ale czemu? – James skrzywił się, zacisnął palce na krawędzi blatu. – Po cholerę się dla mnie narażasz?
Chupacabra uśmiechnął się, kolejny raz zaciągnął papierosem.
– Dureń – stwierdził. – Po prostu cię lubię.
Machnięciem różdżki naprawił nos chłopaka, a James syknął, choć bardziej z zaskoczenia niż bólu. Tymczasem Chupacabra wstał i poszedł do drzwi, położył rękę na klamce.
– Jeśli chcesz mieć pewność, że w każdej chwili będziesz mógł się zabić, jest na to sposób – powiedział niechętnie. – Kiedyś na to wpadłem… A zresztą, wciąż masz u mnie dług. Powiedzmy, że w ten sposób go spłacisz.
– W jaki? – spytał James niepewnie. Wydawał się zagubiony i trochę przestraszony, jakby dopiero teraz do niego dotarło, co chciał zrobić.
– Obiecasz mi, że nigdy więcej nie wypowiesz jakiegoś zdania, frazy, czego tam chcesz. Wieczyście. Wiesz jak się kończy złamanie Przysięgi Wieczystej? – Kiedy James skinął głową, Chupacabra otworzył drzwi. – Szejka, chodź tutaj – poprosił.


***

– ...Hello darkness, my old friend*?
– Przysięgam.

***

Voldemort wrócił z Rosji rozdrażniony i zmęczony. Włamanie się do Nurmengardu i zamordowanie Grindewalda zajęło mu więcej czasu, niż planował.
Musiał jednak to zrobić – ryzykował zbyt wiele.
Voldemort bez trudu mógł uwierzyć, że Emily go zdradziła. Nigdy nie była mu wierna w tym sensie, co inni Śmierciożercy. Podejrzewał, że nawet nie rozumiała koncepcji lojalności. Stała po jego stronie, bo pozwalał się jej bawić i chwalił za czyny, za które inni wsadziliby ją do więzienia. Dumbledore nigdy by tego nie zrobił, więc Voldemort nie martwił się, że kiedykolwiek kobieta wstąpi do Zakonu. Z Grindewaldem sprawa wyglądała inaczej.
Oczywiście wszystko mogło być bardziej skomplikowane. We wspomnieniach Snape’a coś się nie zgadzało, Voldemort czuł to, choć nie potrafił znaleźć śladów ingerencji. Chciał przyjrzeć się im jeszcze raz, już na spokojnie, gdy przestaną być tak pomieszane przez ból i szok.
Jednego Czarny Pan był pewien – jeśli ktokolwiek zabił Emily, to na pewno nie Lucjusz Malfoy. Świat stałby się zbyt absurdalnym miejscem, gdyby temu ścierwu udało się zamordować Rainbow.
W Malfoy Manor na Voldemorta czekał Nott. Mężczyzna siedział na schodach przed progiem i drapał jednego z psów za uszami. Ubrany był w śmierciożerczy płaszcz, a z kieszeni wystawała mu maska, musiało się więc coś wydarzyć. Nott niechętnie zakładał strój służbowy.
Na widok Voldemorta wstał i schylił lekko głowę
– Panie, Hogwart został zaatakowany – powiedział.
Voldemort przez chwilę tylko na niego patrzył.
– Przez nas? – spytał w końcu.
– Cóż… Podobno Rainbow zniszczył jedną ścianę zamku. Czekaliśmy na rozkazy, ale się nie pojawiły, więc, cóż, nadal czekamy. – Nott mówił cicho, wyraźnie zdenerwowany.
– Czemu się ze mną nie skontaktowaliście?
– Wysłaliśmy sowę, Panie.
Sowa, pomyślał Voldemort z irytacją, powinienem zlecić Emily opracowanie jakiegoś lepszego sposobu komunikacji.
– Zaprowadź mnie do Rainbowa – rozkazał.
Nott jakby się skulił.
– Cóż, nie wiemy dokładnie, gdzie on jest. Prawdopodobnie pod opieką Charlesa Rainbowa. Jeden dzieciak na Nokturnie rozpowiadał, że widział Jamesa w kasynie…
Voldemort stłumił chęć natychmiastowego zamordowania kogoś. Wciąż miał zbyt mało ludzi, żeby mógł pozwalać sobie na takie przyjemności.
– Więc zaprowadź mnie do Charlesa.
– Cóż, prawdopodobnie jest w Edynburgu…

***

Charles lubił telewizję. Miał jeden odbiornik w swoim tymczasowym biurze na Crichton Street i oglądał seriale, gdy zbyt nudziło go planowanie przejęcia władzy na światem.
Leciała właśnie reklama płatków śniadaniowych, kiedy do gabinetu wszedł Voldemort.
W końcu, pomyślał Rainbow, przybierając odpowiednio przerażony wyraz twarzy. Zajęło ci to tylko cztery godziny, gratulacje.
Wstał, sięgając po różdżkę, i został natychmiast rozbrojony. Uśmiechnął się więc przepraszająco.
– Dzień dobry – powiedział. – Niech się pan rozgości.
Voldemort spojrzał na niego z nieskrywanym wstrętem. W następnej chwili rzucił na Charlesa klątwę. Pod mężczyzną ugięły się nogi, złapał za krawędź metalowego biurka, żeby nie upaść, i wrzasnął. Czarny Pan po chwili wycofał zaklęcie i wyczarował sobie porządny fotel, a krzesło dla gości odsunął pod okno. Wyglądało na to, że krótka demonstracja siły poprawiła mu humor.
Litości, on jest mniej skomplikowany od wilka z Czerwonego Kapturka, pomyślał Charles z obrzydzeniem, osuwając się na swoje miejsce. Po Crucio był spocony i bolało go gardło, w dodatku lekko trzęsły mu się ręce.
Muszę wyglądać strasznie nieporządnie, pomyślał z irytacją.
– Masz coś, co należy do mnie – powiedział Czarny Pan spokojnie.
Dużo wysiłku kosztowało Charlesa zachowanie poważnego wyrazu twarzy. Wyłączył telewizor i odłożył pilot do szuflady.
– Naprawdę? Nie wiedziałem.
Czarny Pan obserwował go zmrużonymi ślepiami, obracając w palcach różdżkę.
– Bardzo mi przykro – dodał Rainbow, zastanawiając się, czy nie przesadza. Chciał, aby Voldemort czuł się komfortowo, ale nie mógł pozwolić, aby zabił go pod koniec rozmowy. – O czym konkretnie mówimy?
– James Rainbow.
– Syriusz? – Charles mechanicznie wyrównał papiery, które leżały pomiędzy nimi. – Nie wiedziałem, że mój siostrzeniec jest Śmierciożercą.
– Będzie – sprecyzował Voldemort. Jego wzrok mimowolnie padł na dokumenty, którymi bawił się mężczyzna.
Złap haczyk, złap haczyk, myślał Charles błagalnie, nie chce mi się użerać z tobą dłużej niż pół godziny.
Voldemort jednak odwrócił wzrok.
– Wydaj mi chłopca – rozkazał.
– Tak, panie – odpowiedział, bardzo starając się, żeby nie zabrzmiało to jak kpina. Coraz ciężej było mu zachować powagę. Miał wrażenie, że rozmawia z czarnym charakterem wyrwanym z filmu i to takiego, w którym reżyser nie bawił się w subtelności. – Coś jeszcze?
– Będziesz mi potrzebny – Voldemort jeszcze bardziej zmrużył oczy tak, że zaczęły wyglądać jak dwie rany wycięte na spłaszczonej twarzy. – Od początku czytam ci w myślach – dodał.
O cholera.
Zaschło mu w gardle, tym razem z powodu prawdziwego strachu.
Blefuje, pomyślał. Żółty, imbir, owca głębinowa.
– Owca głębinowa? – zdziwił się Voldemort.
Nie blefuje, stwierdził, czując jak po karku przechodzą mu dreszcze.
– A myślałem, że jestem dobry z oklumencji – spróbował zażartować.
Cholera, cholera, cholera.
Czarny Pan wstał i Charles podniósł się również. Starał się nie myśleć, o wszystkich zabezpieczeniach, które przygotował na ten wypadek, ale było to niemal niemożliwe.
– Jeśli odwrócisz wzrok, zabiję cię – powiedział Voldemort spokojnie. – Choć jestem skłonny rozważyć twoją propozycję – dodał po chwili. – Ale na pewno nie na warunkach, jakie proponujesz.
Trzydzieści procent?, pomyślał Charles zachęcająco.
– Raczej dziewięćdzięsiąt, możliwość swobodnego zarządzania twoimi ludźmi i pełny wgląd we wszystkie projekty.
Równie dobrze mógłbyś mnie zabić...
– Mógłbym – zgodził się Voldemort uprzejmie. – Ale dzieciaki takie jak ty są mi potrzebne. A teraz chodź ze mną.
Charles skinął głową i ponownie otworzył szufladę. Wyciągnął z niej plik wejściówek do kasyna, wypisanych niechlujnym pismem jego ojca. Czuł w ustach nieprzyjemny posmak.
Cholera, cholera, cholera.

***

James odkrył, że można zorganizować całą ucieczkę z Anglii nie ruszając się z kasyna. Wszyscy potrzebni ludzie już wcześniej znaleźli się na miejscu. I byli nim, Jamesem, zaciekawieni.
Chłopak czuł się jak eksponat – ciągle przesuwany, oglądany, oceniany i wyceniany przy okazji. Dręczyło go wrażenie, że Chupacabra trochę bawi się jego kosztem.
Pokój, w którym siedzieli, znajdował się w oficjalnej części kasyna. Wszystko w nim było obrzydliwie drogie i równocześnie paskudnie kiczowate. Chłopak przykucnął na samym brzegu obitego pluszem krzesła i miął w palcach brzeg wyszytej złotej nitką draperii, która spływała ze ściany za jego plecami.
Normalnie grano tutaj w Okalecz Tamtego Goblina albo coś równie brutalnego – na stole leżały jeszcze laleczki voodoo – ale teraz nikt nie był zainteresowany zabawą.
– To nie jest dobra propozycja – stwierdziła uprzejmie stara kobieta, której usta wymalowane były pomarańczową szminką. – Oj Chupa, ty próbujesz nas kiwać. – Uniosła pomarszczony palec i pogroziła nim żartobliwie.
Miała na imię Charlotte i kontrolowała jakieś osiemdziesiąt pięć procent magicznego morskiego przemytu.
Chupacabra roześmiał się taktownie i podsunął jej szklaneczkę z whisky.
– Gdzieżbym śmiał.
James pogłaskał geparda, który zaczął ocierać się o jego nogi. Miał ochotę wstać i wyjść, ale zamiast tego uśmiechał się słabo i starał się sprawiać dobre wrażenie.
Nie dasz rady zniknąć – powiedział wcześniej Chupacabra – nawet jeśli zgubisz gliny, dorwą cię ludzie tacy jak ja. Jesteś czarnoksiężnikiem i właśnie pokazałeś, jaką masz moc. Jeśli chcesz, żeby ci odpuścili, pokaż, że jesteś totalnie pieprznięty jak Voldemort, albo się z nimi dogadaj.
Rainbow nie miał ochoty ani na jedno, ani na drugie. Wolał zaszyć się w jakiejś głuszy i już nigdy nie widzieć ludzi.
Może nauczę się animagii, pomyślał, drapiąc zwierzaka po karku, i resztę życia spędzę jako gepard albo coś takiego.
– Mogę go przejąć w Peru – powiedział mężczyzna, którego nazwiska James nie pamiętał. Miał twarz bandziora, ale przyjemny, łagodny głos. – Ściągam ostatnio ludzi z Europy, legalnie, do manufaktur, jeden w tę czy w tę. – Wzruszył ramionami.
– Po co tak kombinować? – Charlotte upiła łyk alkoholu. Na grubym szkle pozostał pomarańczowy ślad. – Na morzu nikt go nie odnajdzie.
Zaczyna się, pomyślał James zmęczony.
Szejka wpadła do pomieszczenia, otwierając drzwi tak gwałtownie, że uderzyły o ścianę z hukiem.
– Szefie, szef! Znaczy, Charles!
– Zaczyna się – stwierdził Chupacabra wesoło.
– Ale on… on z nim… z tamtym… – Szejka przez moment nie mogła się wysłowić. – No tym, Voldemortem. Razem przyszli.
– Naprawdę? – zasmucił się mężczyzna. – Miałem nadzieję, że przynajmniej jeden zginie.
– Na nas już czas, w każdym razie. Za bardzo nie narozrabiajcie. – Charlotte wyjęła z torebki puderniczkę i otworzyła ją. W środku znajdował się kolorowy kamyk. Gdy go dotknęła, zniknęła.
Za jej przykładem poszli inni i w jednej chwili pokój opustoszał. Twarz Chupacabry natychmiast się zmieniła, zniknął z niej wyraz rozluźnienia, zastąpiony niepokojem.
– Kurwa – powiedział. – Naprawdę myślałem, że się pozabijają.
James wstał chwiejnie, również sięgnął po swój świstoklik. Otworzył pudełko i wyciągnął je w stronę Chupacabry. Ten pokręcił głową.
– Mam na sobie czar lokalizacyjny, jeśli się dogadali… – Machnął ręką. – Uciekaj sam. Przyczaj się gdzieś na dwa dni, a później idź do Charlotte, daje ci najlepsze warunki.
– Julia nie może go zdjąć?
– Nie. Próbowaliśmy. – Chupacabra obrócił się do Szejki. – Znajdź resztę personelu i każ im się wynosić.
– Nic nie mówiłeś. – Jamesowi drżały ręce. – Nie przyszedłbym do ciebie, gdybym, kurwa, wiedział.
– Rainbow, spieprzaj stąd! – Mężczyzna podniósł głos, ale na niego nie spojrzał. Szejka czmychnęła, a za nią pobiegł gepard. – Myślałem, że Charles go spławi – dodał cicho. James nie widział jego twarzy. – Jakoś się z tego wyplączę.
Umrze, pomyślał James zaskakująco spokojnie, umrze jeśli nie znajdzie się pod innym Fidelliusem albo jeśli Voldemort nie zajmie się czymś ważniejszym.
Pierwsza opcja była niemożliwa.
Uniósł różdżkę i strzelił mu w plecy Drętwotą. Chupacabra odskoczył w lewo, ale płomień zaklęcia zahaczył o ramię i rzucił go w tył.
– James, kurwa! – krzyknął mężczyzna, ale nie zdążył przejść do kontrataku. Chłopak ogłuszył go i natychmiast podbiegł bliżej.
Oderwał pas materiału ze swojej koszuli i wyrzucił na niego świstoklik, metalowy guzik, pilnując, aby go nie dotknąć. Położył jedną dłoń Chupacabry na swoim kolanie i zsunął rękaw jego szaty, odsłaniając gołą skórę. Ostrożnie uniósł fragment koszuli tak, żeby świstoklik znalazł się tuż pod ręką mężczyzny, a następnie szybkim ruchem podniósł materiał i zawiązał go wokół przedramienia. Udało mu się strącić dłoń mężczyzny z kolana nim guzik się aktywował. Chupacabra zniknął, a James złapał za różdżkę i wstał, próbując powstrzymać szaleńcze bicie serca.
Voldemort stanął w drzwiach. Nie miał w dłoni różdżki i wyglądał na spokojnego. Zanim cokolwiek powiedział, James poderwał rękę i uderzył zaklęciem w sufit. Strop zarwał się nad czarnoksiężnikiem, a przez dziurę zaczął zsuwać się przepołowiony fortepian. James, nie odwracając się, rzucił kolejną klątwę przez ramię, w okno, ale czar rozbił się o barierę ochronną i rozszedł po murze w żółtawych rozbłyskach. Przesunął rękę w bok i następnym zaklęciem rozszczepił ściankę działową. Przeskoczył do sąsiedniego pomieszczenia, biały od pyłu i krwawiący z płytkich ran, pozostawionych przez spadający gruz.
Za nim coś huknęło, ale nie odwrócił się. Złapał odprysk cegły i ukrył go w dłoni. Wyważył barkiem drzwi na korytarz i na oślep rzucił kolejną klątwę, tym razem paskudną. Voldemort zablokował ją leniwym gestem, jakby strząsał natrętną ćmę, ale w tym momencie chłopak cisnął w niego kamieniem. Mężczyzna uchylił się odruchowo, dekoncentrując na moment, i wtedy James zniszczył pod nim podłogę. Voldemort zachwiał się i rzucił zaklęcie tarczy pod nogi, żeby złagodzić upadek, ale Rainbow nie wykorzystał tego.
W tym czasie był przy drzwiach prowadzących na klatkę schodową dla pracowników.
Pobiegł w górę, przeskakując po dwa, trzy stopnie.
Czemu mnie nie atakuje?, myślał nerwowo.
Dopadł do drabinki i zaklęciem otworzył właz prowadzący na dach. Kiedy zaczął wychodzić, uświadomił sobie, że zrobił błąd. Charles wsunął mu palce we włosy i popchnął jego głowę gwałtownie do przodu, tak, że James uderzył krtanią o krawędź dachu. Dłoń zsunęła mu się ze szczebla i na chwilę zawisł, dusząc się. Próbował rzucić na oślep jakieś zaklęcie, ale mężczyzna wytrącił mu broń z ręki. Następnie złapał go za tył koszuli i wywlekł na spadzisty dach.
– Naprawdę wybrałeś tak oczywistą drogę ucieczki? – Mężczyzna westchnął. – Godne pożałowania.
James spróbował podnieść się na czworaka, ale Charles uderzył go w kark, a następnie nadepnął na nasadę szyi, sam przy tym nie wstając. Rainbow ześlizgnął się trochę i odruchowo wyciągnął przed siebie rękę, aby zacisnąć ją na krawędzi dachówek i powstrzymać dalsze zsuwanie. Leżał głową w dół, tuż przy rynnie wypełnionej deszczówką – palce zanurzone miał w wodzie – i słyszał szum przejeżdżających niżej samochodów.
– Czemu? – Wychrypiał. – Ty i Voldemort? Myślałem, kurwa, że masz jakąś dumę.
Z trudem odchylił głowę i dał radę spojrzeć na mężczyznę kątem oka.
Charles jak zwykle wyglądał nienagannie, wręcz nieludzko – nie przechylił mu się nawet cylinder. Siedział swobodnie, trzymał różdżkę delikatnie, jego twarz miała wyraz niczym niezmąconej uprzejmości.
James odwrócił od niego wzrok. Na dachu zaczęła tworzyć się warstewka lodu.
– Dumę? – zdziwił się Charles. – Lord Voldemort zaoferował mi korzystne warunki, więc na nie przystałem. Choć, jak podejrzewam, nie zwróci kosztów naprawy kasyna. Będziesz musiał sam je pokryć.
James mimo woli wybuchnął śmiechem i pożałował tego natychmiast, bo rozbolała go krtań.
– Totalny z ciebie dupek – zdołał w końcu wykrztusić.
Charles przyłożył czubek różdżki do jego kręgosłupa i James wrzasnął. Nawet nie wiedział, jak opisać ten ból – nie był podobny do Crucio ani do czegokolwiek innego – ale pomyślał, że zrobi wszystko, żeby go uniknąć.
Poczuł smród moczu i znienawidził się za własną słabość.
Charles zdjął nogę z jego szyi.
– Podaj mi prawą dłoń. Połamię ci palce – stwierdził.
– Proszę – zaskomlał James.
Czuł swoją moc – ten chaos krążący w żyłach, od którego zamarzało powietrze – ale nie potrafił jej okiełznać. Wyobraził sobie, jak uwalnia sztorm, tym razem w sercu miasta, i zachciało mu się rzygać. Nie mógł tego zrobić. Nie mógł się bronić. Zdławił pokusę i podniósł się na klęczki niezgrabnie, o mało nie spadając przy tym z dachu.
Zawsze pozostawało zdanie…
Ale wciąż nie potrafił tego zrobić. Szczególnie że śmierć od Wieczystej Przysięgi była wyjątkowo paskudna – Chupacabra wytłumaczył mu dokładnie jak wygląda.
Podał Charlesowi dłoń, a ten połamał mu wszystkie palce. Następnie obszukał go zaklęciem i gestem zaprosił do wejścia do kasyna. Rainbow niezręcznie zeskoczył na strych i odruchowo poszukał wzrokiem czegokolwiek, co mogłoby stać się bronią. Nie zdążył jednak niczego znaleźć. Charles cicho wylądował za nim, poprawił mankiety.
– Idziemy do głównej sali. Jeśli przestaniesz zachowywać się jak rozpuszczony dzieciak, nie będę cię więcej bił – dodał.
Walka o życie to zachowanie rozpuszczonego gówniarza?, pomyślał James, ale milczał. Bezużyteczna dłoń pulsowała bólem, ale bardziej dręczyła go świadomość, że teraz nawet jeśli dorwie różdżkę, nie będzie mógł rzucić żadnego czaru.
Główna sala zmieniła się nie do poznania. Zniknęło z niej wszystko, zasłony, dywany, meble, przybyła zaś niewielka skrzynia na środku pomieszczenia. Przy oknie stał Czarny Pan. Nie był nawet zadraśnięty.
– Jeśli dobrze pamiętam, powiedziałem, że zabiję cię, jeśli jeszcze raz mnie zaatakujesz – stwierdził.
James skinął głową.
Proszę, niech to będzie szybkie, pomyślał.
– Niestety byłoby to marnotrawstwo. – Voldemort spojrzał mu w oczy.
Nie, błagam…
– A podobno nie dajesz nikomu trzeciej szansy – rzucił wesoło, uśmiechając się jak wariat.
Zabij mnie, prosił w myślach, skończ to wreszcie. Nie chcę używać zdania…
Czarny Pan rzucił na niego zaklęcie i James przygotował się na ból, ale ten nie przyszedł. Zamiast tego zorientował się, że nie słyszy swojego oddechu.
– To zabezpieczenie jest nieprzydatne, gdy nie możesz mówić – stwierdził Czarny Pan oschle – Nie zabiję cię, ale mogę obciąć ci kończyny i język oraz wyłupić oczy, a później będę trzymać w powiększonej magicznie skrzyni.
James przez chwilę był w stanie na niego patrzeć. Powoli osunął się na kolana.
A później rozpłakał, zupełnie jak gówniarz. Sam już nie wiedział, czy ze strachu, czy z wściekłości na siebie, czy może dlatego że naprawdę czuł się jak dzieciak, zupełnie bezradny.
Mężczyźni patrzyli na niego ze wstrętem i nie dziwił się im, bo sam by tak patrzył, ale mimo tego nie potrafił się uspokoić.
Charles podszedł do skrzyni i wyciągnął z niej książkę. Usiadł na podłodze po turecku i zaczął przerzucać strony. Czarny Pan zapatrzył się w pochmurne niebo za oknem.
W końcu James opanował się na tyle, żeby zorientować się, że sytuacja jest dziwna. Voldemort mógł spełnić od razu swoją groźbę, ale nawet nie sięgnął po różdżkę.
– To jednak też byłoby marnotrawstwo – kontynuował Czarny Pan, jakby żadna przerwa nie nastąpiła. – Zwłaszcza teraz, gdy twoja matka nie żyje.
Chłopak czuł, że cały dygocze. Niemal zwierzęce przerażenie mieszało się w nim ze szczątkową nadzieją.
– Sądziłem wcześniej, że jesteś na tyle rozsądny, żeby wynieść coś z naszej poprzedniej rozmowy – dodał. Nie musiał precyzować, o którą rozmowę chodziło. – Ale najwyraźniej posłuch można wymusić na tobie tylko za pomocą bólu i strachu.
Nieprawda, pomyślał James.
– Nieprawda? – spytał Voldemort. Zrobił ruch, jakby chciał wyjąć różdżkę, więc chłopak odruchowo skulił się na podłodze, rękoma osłaniając głowę. – Masz o sobie zbyt duże mniemanie. A jednak wolałbym nie łamać cię siłą, to niezbyt eleganckie.
Czarny Pan podszedł bliżej niego i różdżką wykonał oszczędny gest. Ze skóry Jamesa zniknął ceglany pył zmieszany z krwią, wyparował też mocz, którym przesiąkły dżinsy.
– Nie ma jednak takiej potrzeby – stwierdził z przerażającą pewnością. – Wybrałeś stronę, gdy zamordowałeś człowieka. Teraz wystarczy nauczyć cię dyscypliny.
Pierwsza lekcja trwała długo.
W międzyczasie Charles studiował książkę w skupieniu. Przeczytał ją raz, później znowu przejrzał, pozaznaczał parę fragmentów wyczarowanymi zakładkami, nim wreszcie wstał i stwierdził:
– Jestem gotowy, możemy zaczynać.



13 komentarzy:

  1. Witam,
    nie wiem, co napisać, rozdziały są niesamowite. Z niecierpliwością czekałam na ciąg dalszy, ale nie spodziewałam się, że możesz w podobny sposób skomplikować akcję. Podoba mi się scena rozmowy Charlesa z Voldemortem. Zawsze lubiłam też Twój sposób opisywania uczuć postaci - nawet, gdy nie piszesz wprost, dajesz do zrozumienia, nie ma w tym nic wymuszonego i to jest super. Z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg, pozdrawiam serdecznie
    Magda

    OdpowiedzUsuń
  2. Co by nie powiedzieć, jednak voldemort nadal pozostaje najbardziej szalony,a przez to i nieobliczalny. Jesli James nie wyzwoli swojej mocy, to chyba nie wyjdzie z tego cało. Problem w tym, ze jeski ją wyzwoli, to ty, bardziej nie wyjdzie cało, tak mysle. Jesli hogwart nie wyszedł... Ja piernicze, serio., na poczatku byłam niezłe zdezorientowana, jak wszysycy myśleli, ze smierciozercy napadli zamek, az chciałam wrócić do lstopadowego rozdziału, ale pozniej zrozumiałam juz, ze to....eeee...efekt uboczny ogromnej magii jamesa... Chyba nawet dla jego szalonej matki to byłoby zbyt wiele. James zabił Malfoya, ale nie była to tak wlasciwie jego wina, nie sadze, aby w tamtym momencie mogl jakkolwiek to powstrzymać, nawet przy największej sile woli. Mam nadzieje, ze w jakis sosob dumbledore go odnajdzie i jakos mu pomoze bo innej możliwości rozwiażania problemu jie widzę. Chociaz... Jest jeden. Tonks, o ktorej wszelki słuch zaginął. Mam nadzieje, ze niedługo się tutaj pojawi, ci wiecej, ze w Anglii. Nie tylko Kingsleya za nią tęskni, ja takze. A Jamesowi jest potrzebana na gwałt. Ponadto czuję się dziwienie, ale zaczynam lubić twojego Harry'ego, zdaje egzamin, nie spodzielaama sie, ze się uczepi jamesa, mysuslalam, ze go zostawi... Ciekawe. Co zrobi dalej. No i gdzie wlasciwie podziała się hermiona? Mysle, ze ron mocno wkurzy sie na przyjaciół. Ale szcżerze mowiac, nie powiedziałabym, ze się rozpali. Mają spore problemy, ale mysle, ze jakos to przetrwają. Ne łatwo utrzymywać przyjaźn, gdy dzieją sie takie rzeczy... Jak zwykle pokłony dla sposobu w jaki tworzysz opisy, dozujesz informacje, budujesz napiecie, prźedstawiasz emocje.no o to,jak wymyślasz coraz to nowsze elenenty czarodziejskiego swiata, jak cały czas go kreujesz, teraz zaskoczyły i zaintrygowały mnie przede wszystkim-przemyt morski oraz genialny sposob sprawdżania za pomocą eliksiru wielosokowego potencjalnych zbrodniarzy, serio, to było genialne. Moze i nie dodalas pieciu rozdziałów naraz, ale ja się cieszę, ze mogłam prźeczytac te dwa, warto było czekac, mogłabym dłużej, ale podobało mi sie, ze mogłam wrócić do Twojeog swiata. Z niecierpliwoscia czekam na cd i na pojawienie się snape, dumnego lub Tonks, bo sa potrzebni na gwałt xD zapraszam na zapiski-condawiramurs na nowosc

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszyscy tam byli raczej zdezorientowani :D James najpierw zabił Draco w pojedynku, dopiero po tym stracił kontrolę nad magią. Tonks jeszcze w finale będzie, spokojnie, Hermiona też :)
      Dzięki za komentarz!

      Usuń
    2. całe szczęście, bo kocham Twoją Tonks xD mam nadzieję że miewa się dobrze ;p Hermionę tez lubię, ale nie wiem, czy powinna liczyć na coś więcej z Jamesem, raczej nie. CZekam na kolejne rozdziały i zapraszam na nowość na zapiski-condawiramurs

      Usuń
  3. Stęskniłam się <3 Przepraszam, nie skomentuje rozdziału jako takiego, bo cierpię na brak czasu i siły na cokolwiek, co wymaga choć odrobiny konstruktywnego myślenia, ale rodziały jak zwykle świetne ^.^
    Życzę weny
    Melyonen

    OdpowiedzUsuń
  4. Mógłby ktoś mi, ofierze losu, pomóc? Bo to jest rozdział XXXI, a ostatni "z widelcem" to był XXIX. W spisie nie ma XXX, więc gdzie...?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ...Wiedziałam, że o czymś zapomniałam. Spis treści i lista już są uzupełnione ;) Inni pewnie skorzystali z przycisku "Starszy post" na dole. W każdy razie, przepraszam :D

      Usuń
  5. Przepraszam za SPAM :(
    Dziewczyna, która była wychowana w jednym celu aby mordować. Szkolona do konkretnej misji. Uwieść, rozkochać i zabić. Plan doskonały. Lecz nikt nie przewidział, że to będzie aż takie trudne. Miała dwa wyjścia przeżyć za cenę śmierci lub sama zginąć. Co wybrała? Przekonajcie się sami.

    i-have-to-kill-you.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  6. Witam,
    Jestem pod wrażeniem zarówno konceptu na historię jak i stylu pisania. Żal mi Jamesa bardzo, biedny dzieciak, przez całe życie miał pod górkę.
    Do tej pory czytałam opowiadanie na fanfiction.net i nie przyszło mi do głowy (sierota jedna), że jest jaszcze blog, a tu przypadkiem znalazłam i voila! I jest więcej rozdziałów niż tam ^^
    Pozdrawiam i niecierpliwie czekam na kontynuację,
    Krzysia
    P.S. James i Hermiona stanowiliby ładną parę.
    P.S.2 Przepraszam za nietaktowny spam, ale mam pytanie: w zakałdce "linki", w kategorii "lubię" masz wstawione: "czwarte-insygnium.blogspot.com" i "opowiedz-mi-wiecej.blogspot.com". Oba te opowiadania są tylko dla zaproszonych użytkowników. Masz może maila do autorek/autorów i chcesz się nimi podzielić lub radą jak uzyskać zaproszenie? Dziękuję i przepraszam za kłopot (jakby co mój mail: srebrna.orda@o2pl)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, nie wiedziałam, że Ast już zamknęła swoje blogi. W każdym razie kopia CI i OMW (tylko dwa rozdziały powstały niestety) jest na moim dysku, o tu: https://docs.google.com/document/d/1WmQ8QqhmgVbdf6jK3kbQMTGdioTZ1BjknjWptKqPmx8/edit?usp=sharing
      (i żeby nie było, Ast o tym wie i zezwala :D)

      Bardzo się cieszę, że mnie czytasz :)

      Usuń
    2. Ja też się cieszę :) I bardzo mi miło że tak szybko mi odpisałaś.
      Krzysia

      Usuń
    3. Co za straszne faux pas, całkowity brak myślenia ze zrozumieniem! Własne głupota trafiła we mnie kiedym już prysznic brała, więc wyskoczyłam co żywo i piszę to czego zabrakło powyżej:
      Dziękuję. Za chęci. Za rozpatrzenie moje sprawy ^^ Bycie sympatyczną, no i w ogóle, że tak kulawo zakończę. I Ast też dziękuję.
      Jeszcze raz kajam się za własną głupotę i (dygocząc z chłodu oraz ocierając wodę z oczu) wracam pod prysznic.
      Krzysia

      Usuń