Rozdział betowały Gaya i ramoncia - dzięki!
Londyński deszcz smakował żelazem.
Spadł nagle, choć nie niespodziewane – niebo od długiego czasu
zaciągnięte było chmurami.
Mężczyzna przesiedział ulewę na
krawężniku, patrząc bezmyślnie, jak deszcz tłucze o powierzchnię
jeziora po drugiej stronie ulicy. Raz jedna mugolka osłoniła go na
chwilę parasolem i spytała, czy nie potrzebuje pomocy.
Nie, już nie potrzebował.
Mokra szata ciążyła i nieprzyjemnie
oblepiała jego ręce, ale chłód przynajmniej łagodził ból
blizn. Czuł, że od zimna drętwieją mu palce. Niezręcznie otarł
usta z krwi, ale i tak nie zniknął ohydny, metaliczny posmak.
Więc… przegrał.
Zawsze wydawało mu się, że to od
niego będzie zależało – wygrana, porażka – od jego działań
i myśli. A wszystko potoczyło się jakby samo, obok.
Rainbow uratował go od śmierci.
Rainbow zabił mu syna. Gówniarz miał więcej władzy nad jego
życiem niż on sam.
Lucjusz znów otarł usta mechanicznym,
obojętnym ruchem.
Draco… nie żył, jeśli wierzyć
Weasleyowi. A ten szczeniak był zbyt głupi, żeby tak przekonująco
kłamać. Draco więc nie żył naprawdę i Lucjusz nie mógł mu już
pomóc.
Dziwnie było płakać pierwszy raz od
tylu lat. Dziwnie – tylko jednym okiem. Drugie trwało nieruchomo,
skupione na barierce oddzielającej chodnik od jeziora. Lucjusz
widział przerażająco wyraźnie wszystkie zadrapania, odpryski i
ślady rdzy.
Powinien znaleźć Narcyzę, ale cały
czas się wahał. Jeśli Dumbledore i Snape trzymali się ustaleń,
żona myślała, że jest martwy. Lucjusz nie wiedział, czy powinien
wyprowadzać ją z błędu. Nie chciał, aby dwa razy przeżywała
jego śmierć, a czuł, że z dnia na dzień robi się coraz słabszy.
Dumbledore twierdził, że przy odpowiedniej terapii może żyć
jeszcze przez dekady, ale Lucjusz nie był pewny, czy naprawdę tego
pragnie.
I bał się, strasznie bał się
spojrzeć Narcyzie w twarz.
Niektóre decyzje były prostsze –
niemal od początku wiedział, że zamorduje Rainbowa. Z czasem
stwierdził, że zrobi to szybko, bez okrucieństwa, choć miał
ochotę trzymać go pod Cruciatiusem tak długo, aż zdechnie z bólu.
Był mu to winien.
Dumbledore, Czarny Pan – ich mógł
nienawidzić tylko z daleka. Zbyt potężni, żeby potrafił im
zaszkodzić, a, co gorsza, również zbyt przerażający. Lucjusz
wiedział, że nie da rady nawet się do nich zbliżyć. Paraliżowała
go myśl, że znów ktoś zostanie skatowany. Śmierci się nie bał,
ale bólu już tak.
Ironia losu, kiedyś uwielbiał
tortury.
Uświadomił sobie, jak nisko upadł.
Przemoczony, trzęsący się z zimna, siedział na mugolskiej ulicy i
planował morderstwo na dzieciaku, bo był zbyt słaby na cokolwiek
innego.
Słaby…
Pomyślał, że nie da rady wrócić
do Narcyzy. Nie zniesie widoku wstrętu na jej twarzy, odbicia tego,
co sam czuł do siebie.
Malfoy dźwignął się ciężko i
oparł na lasce. Czuł, że zaczyna brać go gorączka i stwierdził,
że jeśli tak dalej pójdzie, zemdleje na środku ulicy. Rozejrzał
się magicznym okiem, szukając kogoś, kto mógłby go śledzić, i
znalazł ogon bez trudu.
Black leżał w swej psiej postaci za
załomem muru, z łbem ułożonym wygodnie na potężnych łapach.
Wyglądał jakby drzemał, ale Lucjusz wiedział, że jeśli się
podniesie, bydlak pójdzie za nim, a jeśli upadnie, zabierze go na
Grimmauld Place.
To była jakaś myśl. Schować resztki
swojej dumy i przyczaić się w kwaterze głównej Zakonu. W ten
sposób przynajmniej nie narażałby Narcyzy. Ten pomysł go jednak
mierził. Sprzedał się Dumbledore’owi – upokorzył przed nim –
po to, żeby zapewnić bezpieczeństwo swojej rodzinie. Ale dyrektor
nie potrafił ochronić nikogo, Lucjusz nie miał więc powodu, żeby
dalej mu służyć. Żałował, że tyle powiedział temu
szlamowatemu ścierwu, żałował, że wydał swoich ludzi.
Zdrajcy umierają powoli, przypomniał
sobie mimowolnie.
Syriusz zastrzygł uszami, zupełnie,
jakby potrafił usłyszeć jego myśli.
Lucjusz po raz pierwszy zastanowił
się, dlaczego Black nie próbował go jeszcze zabić ani nawet
sprowadzić siłą do kwatery. Dumbleore naprawdę uważał, że
Malfoy powłóczy się chwilę i wróci do niego? Był aż tak
naiwny?
To odróżnia nas od Zakonników,
pomyślał mężczyzna ponuro, Czarny Pan nie pozwoliłby mi opuścić
kwatery.
Poniewczasie uświadomił sobie, że
Śmierciożercy nie są już jego organizacją.
Zamknął oczy, walcząc z
przytłaczającym uczuciem samotności i rezygnacji.
Po kolei, pomyślał. Najpierw Rainbow.
Aportowanie się do Hogwartu nie miało
sensu. Jeśli bachor z niego nie uciekł, na pewno już złapali go
aurorzy. Mógł więc albo znajdować się w areszcie, albo ukrywać.
Lucjusz wątpił, żeby zdołał go odnaleźć – może przy pomocy
Snape’a…
Tak, Severus to dobry trop, bo chłopak
mógł szukać u niego pomocy. Ale Malfoy nie był pewien, czy w
razie konfliktu Snape nie broniłby syna, a nie wiedział, czy w tym
stanie potrafiłby go pokonać.
Choć Severus jest ranny, przypomniał
sobie. Dumbledore nieźle go załatwił. I tak niczemu to nie
pomogło.
Zabawne, planując ze Snape’em i
Dumbledore’em całą akcję, Lucjusz myślał tylko o tym, jak
bezpiecznie wyciągnąć Narcyzę z domu. Ani razu nie przyszło mu
do głowy, że to Draco może być w niebezpieczeństwie.
Zacisnął palce na rączce laski tak
mocno, że zbielały.
Po kolei, rozkazał sobie.
Hogwart został zniszczony, tyle udało
mu się wychwycić z bełkotu Weasleya. Lucjuszowi przychodził do
głowy tylko jeden sposób, w jaki mogło się to stać. Emily dała
swojemu bękartowi artefakt o dostatecznej mocy. Ta sucz… Dziwne,
że nie powiązał jej od razu z ostrzeżeniami Zabini. Daty
pojawienia się kobiety i przedmiotu w Anglii w zasadzie się
pokrywały, a Rainbow była dostatecznie szalona, żeby przywlec coś
takiego do kraju. Tłumaczyło to też w pewien sposób pobłażliwy
stosunek Czarnego Pana do niej. Lucjusz był durniem, skoro nie
zauważył tego wcześniej.
To nie miało już znaczenia. Istotne
było za to stwierdzenie, czy Rainbow nadal posiadał artefakt i czy
przedmiot dało się użyć ponownie. Jeśli tak, Lucjusz musiałby
najpierw unieszkodliwić jego magię.
Więc Zabini, stwierdził.
Obserwując Syriusza, wyciągnął
różdżkę i rzucił na siebie parę zaklęć sprawdzających, żeby
zorientować się, jakie czary śledzące na nim wiszą. Pies wstał,
napiął mięśnie. Malfoy niezbyt się tym przejął.
Dwa zaklęcia, które wykrył, były
sprzed dekady, jeśli nie starsze, więc w zasadzie bezużyteczne –
już dawno wynaleziono sposoby na ich ominięcie.
Lucjusz najpierw aportował się
niezbyt daleko, w jednej z ulic, które minął w czasie swojej
bezcelowej wędrówki. Kierowca furgonetki, która właśnie w nią
skręcała, szarpnął gwałtownie kierownicą i prawie uderzył w
słup latarni. Malfoy nie zwrócił na niego uwagi. Płynnym ruchem
ściągnął z siebie wszystkie czary i deportował się.
Przez chwilę stał nieruchomo pośród
drzew, czekając na Syriusza, ale mężczyzna nie pojawił się. Tak
było lepiej – Lucjusz wątpił, czy dałby radę teraz z nim
walczyć.
Posiadłość, przed którą się
znalazł, wyglądała na zupełną ruinę. Szczątki murów porastał
bluszcz, a dawne pokoje zawłaszczyły sobie pokrzywy. Brakowało
dachu i okien, a tylko nieliczne ściany sięgały pierwszego piętra.
Wśród gruzu wyrastały młode drzewa i można było się
spodziewać, że niedługo szczątki gmachu pochłonie las.
Malfoy kiedyś odnalazł to miejsce
bardziej z nawyku niż potrzeby – nie zamierzał tu wracać bez
zgody Zabini, ale lubił wiedzieć jak najwięcej zarówno o swoich
sojusznikach jak i wrogach. Odszukanie budynku nie było zbyt trudne,
wystarczyło popytać wśród starszych arystokratów o posiadłości
jej męża, Manfreda. W ciągu paru godzin Lucjusz dowiedział się
nie tylko, gdzie mężczyzna mieszkał, ale też zebrał tyle
informacji, że potrafiłby napisać jego biografię. Czarodzieje
kochali plotkować.
Malfoy przyjrzał się osmolonym
kamieniom. Część osób mówiła, że ten dom spalił smok, część,
że Zabini, a jedna wyjątkowo przygarbiona staruszka zapewniała go,
że Elsa jest animagiem, który potrafi przyjąć postać Rogogona
Węgierskiego.
Przydałoby się, stwierdził ponuro i
odgarnął włosy, które opadły mu na czoło. Zaskoczony
zorientował się, że stracił jeden paznokieć przy aportacji. Krew
ściekała po dłoni, ale nie czuł bólu. Uleczył się
mechanicznie.
Znalezienie samego wejścia zajęło mu
sporo czasu, głównie dlatego że obłożone zostało ochronnymi
czarami. Cierpliwie jednak grzebał w zabezpieczeniach, które nie
były zbyt potężne, ale dla niego okazały się dużym wyzwaniem.
Może przez trzęsące się ręce.
Powinna lepiej chronić to miejsce,
pomyślał, to ledwo odstraszy mugoli.
Później stwierdził, że z nich
dwojga Zabini prawdopodobnie wie lepiej, co robi. Jeśli zaklęcie
było słabe, pewnie miała jakiś w tym cel.
Na podłodze wciąż znajdowała się
kreska, którą kiedyś narysował. Granica aportacji. Wahał się
dłuższą chwilę, zanim ją przekroczył, choć nie był pewien
dlaczego. Dręczył go jakiś niepokój, przeświadczenie, że po
przejściu przez linię nie będzie już odwrotu.
Nie znalazł świecznika, więc ostatni
fragment drogi, po tym, jak zgasła jego różdżka, przebył w
całkowitej ciemności. Mokra szata zamarzła i zesztywniała,
przestało mu to jednak przeszkadzać. Na oblodzonych schodach ledwo
utrzymywał równowagę, ale brnął dalej, sam już nie wiedząc,
dlaczego.
Schodząc, myślał o swoim ojcu.
Na galerii było jaśniej niż
zapamiętał i zdecydowanie tłoczniej. Trzy osoby stały przy
balustradzie, rozmawiając z ożywieniem, a jedna siedziała przy
biurku. Mężczyzna opierał nogi na blacie i pił coś z kolorowego
kubka. Gdy Lucjusz wszedł do pomieszczenia, czarodziej zachłysnął
się.
– Cholera – wykrztusił.
Malfoy prawie go zignorował. Uniósł
różdżkę i wycelował w drobną dziewczynę, ponieważ wydała mu
się najłatwiejszym celem.
– Potrzebuję… – Zawahał się,
próbując przypomnieć sobie, jak Zabini nazwała konia. Z jakiegoś
powodu wydawało mu się to ważne. – Potrzebuję obiekt.
Dziewczyna poprawiła czapkę, która
zsunęła się jej na czoło i odpowiedziała mu łagodnym tonem:
– Dobrze się pan czuje?
– Tutaj magia nie działa, stary. –
Mężczyzna dźwignął się za biurka i znacząco wyłamał sobie
palce. Był od Lucjusza wyższy niemal o głowę.
Malfoy zamknął oczy, czując, jak
ogarnia go dławiące uczucie bezsilności.
– Proszę, pozwólcie mi porozmawiać
z madame Zabini.
Przez powiekę widział, jak dziewczyna
smutnieje.
– Bardzo chętnie, staruszku,
naprawdę. Ale ona jest teraz w San Diego.
***
Harry bał się, ale nie w sposób, do
którego przywykł. Dręczył go lęk, który nie wiązał się
bezpośrednio z żadnym zagrożeniem, więc chłopak nie wiedział,
jak sobie z nim poradzić. Denerwowało go to i równocześnie
wpędzało w poczucie winy.
Harry wściekał się na siebie, bo
najchętniej zostawiłby gdzieś Jamesa i zwiał. Próbował sobie
wmówić, że to absurdalne, bać się własnego rówieśnika, kolegi
z klasy, ale nie potrafił wyrzucić z głowy pewnych obrazów.
Zalęgły się w jego umyśle i z każdą chwilą dręczyły coraz
bardziej.
Burza, która nie była burzą.
Potwory ukryte w wietrze i kurzu.
Ciało obdarte ze skóry.
Próbował przekonać się, że żadna
z tych rzeczy nie była winą Rainbowa, że to musiał być dziwaczny
splot wypadków, że na pewno do końca dnia wszystko się wyjaśni.
Ale lęk nie znikał.
Potter nie wiedział, ile już lecieli.
Był coraz bardziej zmęczony i zmarznięty, pomimo tego że miał na
sobie szaty do quidditcha. Jazda na testralu nie przypominała
latania na miotle -– przy każdym ruchu skrzydeł następowało
szarpnięcie. Harry musiał więc mocno zaciskać nogi na bokach
wierzchowca i z całych sił trzymać się grzywy jedną ręką,
drugą zaś podtrzymywać Jamesa. Bolały go już wszystkie mięśnie
i piekła skóra na wewnętrznej stronie ud. Prócz tego martwił się
tym, że Rainbow nadal się nie ocknął.
W końcu Potter zdecydował się zrobić
przerwę. Skierował testrala na ściernisko przy mało ruchliwej
drodze. Było to jedyne miejsce w zasięgu wzroku dostatecznie
oddalone od mugolskich domów. Już dawno minęli bezludne okolice,
co niezbyt cieszyło chłopaka.
Zeskoczył z testrala i pospiesznie
rozwiązał sznur, którym przywiązali Jamesa do konia. Poczuł się
trochę głupio, widząc, że więzy zostawiły na nadgarstkach
chłopaka zaczerwienione ślady.
Kiedy Harry ściągnął Jamesa na
ziemię, testral odbiegł parę jardów od nich i zaczął tarzać
się na grzbiecie, przyciskając skrzydła mocno do boków. Potter
rozejrzał się, ale nie zauważył niczego, do czego można by go
przywiązać, więc zostawił konia w spokoju.
Pożyczenie testrala w zasadzie było
pomysłem Hermiony. Harry wolał wziąć miotłę, ale dziewczyna
stwierdziła, że może im się przydać zwierzę z wbudowanym
kompasem. Chyba już wtedy wiedziała, że Harry będzie musiał
lecieć do Londynu.
To też go denerwowało – te
wszystkie tajemnice. Czemu nie powiedziała mu po prostu, o co
chodzi?
James odetchnął głębiej i Harry
wzdrygnął się mimowolnie. Rainbow powoli otworzył oczy i spojrzał
nieprzytomnie przed siebie. Przez chwilę leżał w ciszy, zanim
spytał:
– Co z Mrużką?
Chyba już nie żyje, pomyślał Harry.
– Hermiona jest z nią, więc pewnie
wszystko będzie w porządku – skłamał. Nie zabrzmiało to
przekonująco, ale James nie zwrócił na to uwagi.
Chłopak usiadł powoli, jedną ręką
się podparł, a drugą dziwnie położył na kolanach. Harry
zauważył, że jego dłoń jest spuchnięta.
– Mogę ci ją uleczyć –
zaoferował. – Czytałem tę książkę, którą mi dałeś, więc…
– Namiar cię wykryje.
– Aha.
James znów odetchnął głęboko, a
następnie kichnął.
– Ktoś nas śledził? Aurorzy,
Śmierciożercy, ktokolwiek?
– Nie, chyba nie. – Harry odruchowo
obejrzał się przez ramię, jakby mógł dojrzeć pościg. –
Nikogo nie widziałem.
– Dziwne. – James spróbował się
podnieść. Udało mu się to za drugim razem, choć stał nieco
chwiejnie. – Aportuję nas.
– W tym stanie?
Zawahał się, ale skinął głową.
Aportacja była tak nieprzyjemna, jak
zawsze, ale w miarę poprawna. Wylądowali na zapuszczonej klatce
schodowej, tuż za progiem drzwi wejściowych. Harry rozejrzał się
szybko, unosząc odruchowo różdżkę i próbując przemóc zawroty
głowy.
Na odrapanych stopniach siedział
dzieciak w rozciągniętym, za dużym swetrze i palił. Na ich widok
otworzył usta i pet upadł na ziemię, ale smarkacz nie odezwał
się.
– Cześć – wymamrotał Harry.
Chłopiec wzdrygnął się, poderwał i uciekł na górę.
James schylił się, wziął niedopałek
i zaciągnął się bezmyślnie. Miał puste spojrzenie, jakby
martwe. W słabym świetle, sączącym się przez brudne okienko na
półpiętrze, Harry nie mógł dokładnie przyjrzeć się jego
twarzy.
– To Londyn – stwierdził Rainbow
niewyraźnie. Wypluł papieros. – Dasz sobie radę? Nie mogłem
wrócić do Hogwartu.
– Czy ja dam sobie radę? –
powtórzył osłupiony. – Coś ci się nie pochrzaniło?
James wzruszył ramionami.
– Mną się nie przejmuj. – Skinął
głową w stronę sufitu. – Mieszka tutaj moja znajoma. Dzięki za
pomoc w każdym razie.
Obrócił się i zaczął wschodzić po
schodach, mocno opierając się na odrapanej poręczy. Harry dogonił
go.
– Nie ma mowy, żebym cię teraz
zostawił. Zwłaszcza w takim miejscu – dodał, krzywiąc się
odruchowo. – Musisz mi wszystko wytłumaczyć.
– Odwal się.
Rainbow zatrzymał się przed drzwiami
i spojrzał na Pottera ze znużeniem.
– Odwal się, odpuść –
powiedział. – Jak będziesz mi nadal pomagał, tylko nasrasz sobie
w papierach.
– A co mnie to obchodzi?
– Chcesz być aurorem, nie? –
Rainbow uciekł wzrokiem. – Zresztą…
– Zresztą co? – spytał z
irytacją.
– Czemu ty mi w ogóle pomagasz?
Harry kolejny raz się zawahał. Nie
mógł powiedzieć prawdy, choćby z tego względu, że nie potrafił
jeszcze ubrać jej w słowa. Wybrał więc pierwsze lepsze
wytłumaczenie:
– Mamy ten sojusz, nie?
Rainbow zamknął na chwilę oczy,
potarł palcami nasadę nosa.
– O kurwa – powiedział ze
zmęczeniem. – Ty to naprawdę potraktowałeś poważnie?
Choć nie była to do końca prawda,
Harry i tak poczuł się urażony.
– Wszystkie obietnice traktuję
poważnie – wycedził.
James patrzył na niego przez moment w
ten niepokojący, pusty sposób.
– Jak sobie chcesz – stwierdził i
zapukał do drzwi.
Czekali w milczeniu. James oparł się
o ścianę i spuścił głowę, Harry obracał różdżkę w dłoni.
Coś ciągle mu mówiło, żeby naprawdę dał sobie spokój z
Rainbowem, złapał Błędnego Rycerza i poskoczył na Grimmauld
Place. Niepokój z czasem wcale nie zmalał.
Czemu tu jest tak zimno?, pomyślał z
irytacją i schował ręce w kieszeniach.
W końcu drzwi uchyliły się i na
korytarz wyjrzała młoda kobieta. Harry natychmiast odwrócił od
niej wzrok, ale to, co zobaczył i tak wystarczyło, aby serce zabiło
mu trochę szybciej. Ta szata, o ile to była szata, zdecydowanie nie
powinna być noszona w dzień. Ani na ulicy. Ani przez przyzwoitych
ludzi. A na pewno ktoś tak ubrany nie powinien wyskakiwać
znienacka.
Mimowolnie wyobraził sobie, jak w
takiej szacie wyglądałaby Cho, i zaczerwienił się.
Kobieta spojrzała na Jamesa i
westchnęła.
– No dobrze, wchodźcie, moje życie
uczuciowe i tak już jest zrujnowane.
– Czekasz na kogoś? – spytał
Rainbow.
– Na przyjaciółkę, ale… –
Spojrzała na niego z zastanowieniem. – Pewnie i tak nie będziecie
jej przeszkadzać.
Harry został wepchnięty do zagraconej
kuchni i zostawiony z poleceniem zrobienia trzech mocnych kaw.
Tymczasem kobieta zniknęła na chwilę z Jamesem w łazience. Po
chwili wyszła, ale nie miała już przy sobie różdżki. Harry
usłyszał szum odkręcanej wody.
– Kazałam mu się doprowadzić do
porządku – powiedziała, siadając za stołem. Na blat natychmiast
wskoczył czarny kocur i zamruczał gardłowo, kiedy podrapała go za
uszami. – I jak z tą kawą?
– Nie wiem, gdzie jest...
– Tamta szafka. Czajnik w zlewie,
cukier w lodówce. Co do kubków, to nie jestem pewna.
Potter skinął głową, mocując się
z pokiereszowanymi drzwiczkami. Kuchnia kojarzyła mu się trochę z
tą Weasleyów, choć była zdecydowanie mniejsza. Przyjemnie w niej
pachniało, trochę ziołowo a trochę magicznie, jakby eliksirami. I
zdecydowanie dobrym obiadem. Zajrzał do garnka, w której gotowała
się zupa o fioletowym odcieniu, ale nie odważył się spytać, co w
niej pływa. Obok postawił czajnik i zajął się szukaniem
szklanek. Proste czynności działały na niego uspokajająco,
cieszył się też, że może czymś zająć ręce.
Kobieta obserwowała go uważnie,
głaszcząc kota.
– Jestem Julia – powiedziała. –
Co się stało Jamesowi?
– Nie wiem. Nic nie chce mi
powiedzieć – stwierdził z rozgoryczeniem.
Kobieta przewróciła oczami.
– No i co z tego? To dzieciak w
końcu, jasne, że nic ci nie powie. Ale chyba wiesz, czemu ma
koszulę uwalaną we krwi?
– Tak… – zaciął się. Znów w
jego głowie pojawił się obraz skrzatki. – Chyba nie powinienem o
tym mówić.
– Więc ma kłopoty? – Julia
westchnęła. – Jak poważne?
– Nie wiem.
– Grozi mu za to więzienie? Ktoś go
będzie ścigał?
– Nie wiem.
Woda w czajniku zagotowała się, więc
Harry zaczął rozlewać ją do kubków.
– Mało wiesz – stwierdziła.
Ręka zatrzęsła mu się lekko i
trochę wody pociekło po blacie.
– Wiedziałbym więcej – wycedził
– jakby ludzie przestali mnie traktować jak imbecyla.
– Hm?
Obrócił się gwałtownie, nagle
rozsierdzony. Julia uśmiechała się lekko, co dodatkowo go
sprowokowało. Miał wrażenie, ze kpi sobie z niego.
– Nie jestem dzieckiem – warknął.
– I widzę, co się dzieje. Ale… nawet James… przecież on jest
chyba młodszy ode mnie. Ale jakoś nad nim się nikt nie rozczula.
– Jesteś wściekły, bo ktoś się
nad tobą rozczula? – zaciekawiła się.
– Nie! Tak. Nie o to chodzi. Po
prostu... – Machnął ręką. – Gdyby nie ja, James w ogóle nie
trafiłby do Hogwartu, nie? Voldemort by go nie zmusił do tego
wszystkiego, bo po cholerę mu jakiś tam nastolatek. A teraz on
ciągle obrywa, a ja chciałbym… To nie fair, że on i Cedrik…
Przecież Voldemort chce mnie – mówił coraz ciszej, aż w końcu
całkiem zamilkł.
Kot patrzył na niego z doskonałą
obojętnością.
– Zamieszaj kawę – poprosiła
Julia po chwili. – Ja nie słodzę.
– Co? A, tak.
– Jeśli cię to pocieszy, James
zazwyczaj nie potrzebuje pomocy rówieśników do wpadnięcia w
kłopoty. – Spojrzała w stronę łazienki ze smutkiem. –
Szczerze mówiąc, nie znam zbyt wielu szczegółów, ale nie sądzę,
żeby znajomość z tobą była najgorszym, co spotkało go w życiu.
Harry pomyślał o jego bliznach i
kolejny raz zrobiło mu się głupio.
– Jesteś jego przyjacielem? –
spytała Julia, kiedy postawił przed nią kawę.
Usiadł po drugiej stronie stołu i
zastanowił się.
– Nie, chyba nie – przyznał
niechętnie. – Prawie się nie znamy. Ale i tak chciałbym mu
pomóc. Śmiało, powiedz, że to durne.
Kot trącił nosem kubek, więc
położyła zwierzaka na swoich kolanach.
– A ten Cedrik, co się z nim stało?
– spytała łagodnie.
Harry mimowolnie uciekł wzrokiem.
– Naprawdę mi przykro –
powiedziała Julia, kiedy nie odpowiedział. Zabrzmiało to szczerze.
***
Dziwne, pomyślał James, zmywając
krew ze skóry.
Zdawał sobie sprawę, że od walki z
Draco minęło najwyżej parę godzin, ale czuł się, jakby odbyła
się o wiele dawniej. Najsilniejsze emocje opadły – miał
wrażenie, że w burzy wypalił się jego gniew i strach – a
pozostał wstyd i przygnębienie.
Dziwne, pomyślał ponownie, patrząc,
jak zabarwiona na różowo woda spływa do odpływu. Nie sądził, że
po tym wszystkich będzie po prostu smutny.
Najbardziej na świecie chciałby
posiadać artefakt, który pozwoliłby mu cofnąć się do poranka i
naprawić własne błędy, ale nawet nie wiedział, czy coś takiego
istnieje.
Umył włosy i oczyścił ubranie za
pomocą zaklęcia. Julia uleczyła mu rękę, ale czuł, że nie jest
jeszcze do końca sprawna. Rzucenie prostego czaru przyszło mu
trudniej niż zwykle. Może to kwestia tego, że używał nowej
różdżki albo wciąż był zmęczony. Nie chciało mu się teraz
nad tym zastanawiać.
Julia i Harry siedzieli w kuchni. James
stłumił przekleństwo. Mimo wszystko miał nadzieję, że wiedźmie
uda się przegonić Pottera, choć szansa na to była naprawdę
niewielka. Dosiadł się, ale odsunął przy tym krzesło tak, żeby
móc w każdej chwili zerwać się na nogi. Julia podała mu kubek z
kawą i słoik z cukrem. Unikał ich wzroku, kiedy słodził,
mieszał, pił wreszcie, tak długo jak mógł odsuwając rozmowę.
Miał wrażenie, że zalegająca w
kuchni cisza dławi go jak zaciśnięty na szyi stryk.
– Spieprzyłem sprawę – powiedział
w końcu, patrząc na trzymany w dłoni kubek. Nikt tego stwierdzenia
nie skomentował.
Znów zamilkł na dłuższą chwilę,
myśląc. W zasadzie wciąż mógł wyrzucić Harry’ego za drzwi,
choćby i siłą. Julia nie protestowałaby. Prawdopodobnie i tak
nigdy więcej by go nie spotkał, więc nie musiał się
powstrzymywać. Wtedy Potter dowiedziałby się o wszystkim od kogoś
innego i James nie musiałby zmierzyć się z jego reakcją.
To było tchórzliwe rozwiązanie, ale
w tej chwili czuł się tchórzem.
Bał się tego, co zrobi Potter, bał
się jego słów i jego spojrzenia, cholernie się bał, bo miał
wrażenie, że jego odpowiedź będzie odpowiedzią wszystkich.
Narcyzy, Mrużki, Hermiony, ojca. Jakoś łączyli się ze sobą i z
tym światem, do którego należał może dwa miesiące z hakiem, ale
nie potrafił skłamać, że nic dla niego nie znaczył.
Gdyby nie polubił tych ludzi, byłoby
łatwiej.
Spojrzał na wnętrze dłoni, gdzie
wciąż przebiegała cienka, czerwona linia – ślad po cięciu.
Choć James kpił z Harry’ego, również poważnie traktował
przysięgi.
– Wykrztusisz to z siebie wreszcie? –
spytała Julia. – Masz minę, jakbyś kogoś zabił.
– Zabiłem – stwierdził oschle.
Nie odważył się unieść wzroku.
Znów zapadła cisza na chwilę.
– Czekaj… co? – spytał Harry z
oszołomieniem.
Julia westchnęła i wstała. James
skulił się odruchowo, jakby oczekiwał ciosu, ale kobieta ominęła
go i otworzyła lodówkę, a następnie wyciągnęła butelkę wódki.
Postawiła ją na blacie.
Harry nie spuszczał wzroku z Rainbowa.
Zaciskał palce na uchu kubka tak mocno, że zbielały.
– Kurwa – powiedział, a James
skulił się jeszcze bardziej.
Dwa miesiące temu w tej chwili
powiedziałby: to moja kwestia, i uśmiechnął się. Dwa miesiące
temu w ogóle nie zacząłby tej rozmowy.
– W pojedynku, Malfoya –
doprecyzował. Dziwiło go, jak obojętnie brzmią te słowa.
– Którego?
– Tego blondyna z naszego roku...
– Draco. – Harry odłożył
niezręcznie kubek i wstał. Ramiona mu się trzęsły. – Kurwa,
mógłbyś chociaż pamiętać jego imię. Dumbledore…
– Czy ktoś to widział? –
przerwała mu Julia, otworzyła butelkę. – Napijcie się obaj.
Potter pokręcił głową. Dłonie
zaciśnięte miał w pięści i James spiął mięśnie,
przygotowując się na cios.
– Uspokój się – powiedziała
Julia chłodno. – Jeśli będziesz panikować, wyczyszczę ci
pamięć i odprowadzę do domu.
– Ale on… przecież my… i Malfoy…
– Siadaj.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem,
nim Harry ustąpił. Usiadł, ale nadal trzęsły mu się ręce. Nie
sięgnął jednak po alkohol. Zamiast tego zrobił to James.
Pociągnął z gwintu, skrzywił się, czując pieczenie w gardle.
Odwykł.
– Czy ktoś to widział? –
powtórzyła pytanie Julia.
– Tak. Jakaś dziewczyna.
– Zabiłeś go za pomocą
czarnomagicznej klątwy?
– Tak.
– To komplikuje sprawę.
– Jak możecie być tacy spokojni, do
cholery? – nie wytrzymał Harry. Znów zaczął się podnosić, ale
ręką potrącił kubek i kawa rozlała się po stole. To jakby go
otrzeźwiło. – Jakie to ma znaczenie? – spytał ciszej.
Kot spojrzał na niego z umiarkowanym
zainteresowaniem.
– Twój kolega jest teraz mordercą –
powiedziała Julia powoli, mocno akcentując każde słowo. – To
się zdarza. Jeśli uważasz, że powinien za to trafić do Azkabanu,
możesz zawołać aurorów. Ja nie mam teraz różdżki a James jest
osłabiony, raczej cię nie zatrzymamy.
– Ja wcale nie… to jakiś absurd.
Czemu ty nic nie mówisz? – spytał Jamesa z wściekłością.
Rainbow znów sięgnął po wódkę.
Miał ochotę się schlać.
– Nie wiedziałem, że mi się uda –
powiedział bez związku. – Znaczy, zabić go.
– I to jest twoje usprawiedliwienie?
– Nie, ja nie mam… – zamilkł
nagle. Kawa ściekała z krawędzi stołu i parę kropel spadło mu
na dżinsy. Przez moment wpatrywał się w nie, jakby od tego
zależało jego życie. – Co ja mam teraz zrobić? – spytał
cicho, bezradnie.
– Jesteś dorosły – stwierdziła
kobieta.
– Julia, proszę.
– Jeśli byleś dostatecznie dorosły,
żeby kogoś zabić, jesteś też dostatecznie dorosły, aby samemu
decydować o swoim życiu – powiedziała dobitnie. Jej głos nigdy
jeszcze nie brzmiał tak lodowato.
James na chwilę zamknął oczy,
starając się zignorować własne rozżalenie. Julia miała rację –
nie miał prawa zrzucać konsekwencji na kogokolwiek innego – ale
choć to wiedział i tak poczuł się strasznie osamotniony.
Jakby matka kolejny raz go porzuciła,
choć przecież umarła nie ze swojej winy. Chyba.
Co za głupota, pomyślał, ukradkiem
wyciągając z kieszeni różdżkę.
– Może Dumbledore nam jakoś pomoże
– powiedział Harry z dziwną desperacją w głosie.
– Może – powtórzył James
obojętnie i rzucił na niego zaklęcie.
Chłopak zastygł, zaskoczony, ale
Julia nie wydawała się zdziwiona, jakby się tego ruchu
spodziewała.
– Przepraszam, Harry – powiedział
James, wstając. – Nie chciałem cię w to wciągać. Jeśli
spotkasz Narcyzę, powiedz jej… – zawahał się, nie znalazł
słów, wreszcie odwrócił wzrok. – Zajmiesz się nim? – spytał
Julię.
– Odpetryfikuję go za jakieś pół
godziny, wystarczy?
– Tak, dzięki.
– Nie miej do mnie żalu – dodała
ze smutkiem. – Po prostu tak będzie lepiej. Zatrzymaj różdżkę.
– Dzięki.
Wychodząc z jej mieszkania czuł się
dziwnie nagi. Bez swojej kurtki, plecaka, paczuszki-talizmanu, bez
zaklęć maskujących i tatuażu – zupełnie, jakby tego dnia
ograbił się z całego życia.
***
James się spóźniał. Chupacabra
czekał na niego, leżąc na tapczanie w kanciapie z
lustrami-ekranami i paląc papierosa za papierosem. Z każdym
mijającym kwadransem niepokoił się coraz bardziej.
Założył, że James przyjdzie do
kasyna, bo była to jedyna logiczna opcja. Nie chodziło o to, czy
chłopak chciał uciec przed aurorami czy nie – po prostu nie miał
innego miejsca, do którego mógłby pójść.
Chupacabra zdążył dowiedzieć się,
że kuratorka dzieciaka jest na urlopie i nikt nie potrafi się z nią
skontaktować. Sprawdził jego stare mieszkanie, a później dla
pewności obskoczył ludzi, którzy go znali – kolegów z Nokturnu,
znajomych z kasyna, a nawet uzdrowicieli i sprzedawców, o których
James wspominał w czasie rozmów. Później Chupacabra poszedł do
Julii, ale kobieta o niczym nie wiedziała, więc ją zostawił.
Aportował się w pobliże Hogwartu, poszwendał chwilę, oceniając
szkody i wysłuchał raportu człowieka, który był jego wtyką w
auroracie. Skoczył do Charlesa, żeby mu wszystko opowiedzieć.
Później wpadł na moment do kasyna i posiedział, patrząc
bezmyślnie w największe z luster. Znów poszedł do Julii i mało
jej nie zamordował, kiedy usłyszał, że James był u niej, ale
pozwoliła mu odejść.
Zauważył przy okazji, że kobieta
przechowuje spetryfikowanego Pottera, i przez chwilę zastanawiał
się, czy go nie zabrać, ale uznał, że jest niewart zachodu. Zakon
Feniksa składał się z biednych ludzi – wliczając w to
Dumbledore’a, który nawet przy pomocy kamienia filozoficznego nie
potrafił zbić fortuny – a Śmierciożercy raczej wymordowaliby
wszystkich podwładnych Charlesa, niż zapłacili okup. Poza tym
Julia mogła by się zdenerwować, gdyby porwał jej gościa, a
Chuapacabra wolał nie narażać się kobiecie, która od tygodnia
codziennie robiła mu obiad.
Odlał sobie trochę zupy do słoika i
wrócił do kasyna, żeby poczekać na Rainbowa.
I próbował sam siebie przekonać, że
wcale się nie martwi.
Przyjście tutaj było jedynym
logicznym rozwiązaniem, ale James wcale nie musiał zachować się
logicznie. Miał piętnaście lat, co wiele rzeczy komplikowało.
Jeśli nie przyjdzie za pół godziny,
zmuszę Charlesa, żeby odpalił krąg i go odszukał, pomyślał
Chupacabra, zapalając kolejnego papierosa. Nie podobał mu się ten
pomysł. Gdyby Charles raz włączył się w poszukiwania, pewnie sam
chciałby doprowadzić sprawę do końca, a jego środki…
Ale to i tak było lepsze, niż
pozwolenie, aby James zrobił coś głupiego.
Kiedy chłopak wreszcie się pojawił,
Chupacabra sam nie wiedział, czy chce go uściskać, czy porządnie
mu przylać.
– Mikrus, Dziadek, Szejka, wypad –
powiedział, a trójka pracowników zerwała się na równe nogi.
Pierwszy raz widział, żeby tak chętnie go słuchali.
Też musieli zauważyć, że coś było
nie tak. W kasynie zgromadziło się więcej osób niż zwykle o tej
porze, ale mało kto grał. Czarodzieje zebrali się, żeby
poplotkować. Chupacabra nie musiał używać zaklęcia
podsłuchowego, aby wiedzieć, jakie słowa padały przy barze.
Hogwart. Dziedzic Malfoya. Syn tej
Rainbow. Coś takiego musiało się stać…
James usiadł na obrotowym krześle i
wziął do ręki plik z kartami. Tasował je bezmyślnie, ku
zgorszeniu namalowanych na nich czarownic, które w końcu uciekły
do innych obrazów. Zostały puste kartki, przekładane w tę i we w
tę.
Chupcabra rzucił zaklęcie wyciszające
na pokój, nie podnosząc się z tapczana.
– Ciężko będzie cię wybronić –
stwierdził i zgasił papierosa na podłodze. – Dziewczyna
widziała, że miałeś trupa na rękach, w dodatku zwinąłeś się
jak głupi… Ale nie z takich rzeczy ludzie się oczyszczali. Można
albo wcisnąć kit o samoobronie, albo o Imperiusie, to nie ma
znaczenia zresztą. Charles wyłoży dość kasy, żeby cię
uniewinnili, pod warunkiem, oczywiście, że później ten dług
odpracujesz.
– Nie.
– Bez niego nie masz szans w sądzie.
James skrzywił się.
– Nie pójdę do sądu – powiedział
spokojnie.
– Jeśli teraz tego nie zrobisz, w
życiu się nie wyplączesz. – Chupacabra usiadł tak, żeby
spojrzeć mu prosto w oczy. Spróbował złagodzić swój ton. –
Wiem, że się martwisz, ale to nic takiego. Wszystko załatwimy i do
następnego weekendu będziesz czysty.
Chłopak westchnął, odłożył karty.
– Nie pójdę do sądu, nie będę im
kłamał, w dupie mam Charlesa i jego plany. Ja… nie mogę tego
zrobić Narcyzie – pod koniec ściszył głos, jakby wstydził się
własnych słów.
On ma piętnaście lat, pomyślał
Chupacabra, starając się uspokoić. Ludzie w tym wieku po prostu są
głupi.
– James – powiedział powoli –
chcesz być do końca życia ścigany? Czy wylądować w Azkabanie?
Wiesz w ogóle, w co ty się pakujesz?
– Moja mama nie żyje…
– Wiem – warknął. Od śmierci
Emily zaczęły się kłopoty. – Wiem, przepraszam – dodał
spokojniej. – Później pomogę ci z pogrzebem i resztą spraw, ale
w tej chwili mamy poważniejsze problemy.
Chłopak zmrużył oczy.
– Chodziło mi tylko o to, że teraz
moja magia nie jest kontrolowana przez nic z zewnątrz. Ja nad nią
nie panuję. To, że zatrzymałem ją raz… to był przypadek. Nie
wiem, czy uda mi się ją zdławić ponownie – mówił spokojnie,
obojętnie, jakby przytaczał niezbyt istotne fakty.
– Znajdziemy jakiś sposób.
James odwrócił wzrok.
– Myślałem o tym i… Glupio mi tak
prosić. – Przełknął ślinę. Lekko drżały mu ręce. – Sam
bym to zrobił, ale trochę się boję i... czy mógłbyś mnie… –
Zmusił się, żeby znów spojrzeć w oczy mężczyźnie. – Czy
mógłbyś mnie zabić?
Chupacabra wstał i uderzył go z
pięści w twarz. James poleciał do tyłu razem z krzesłem, rąbnął
łopatkami o brzeg biurka i osunął się na podłogę. Krwawił z
nosa, który wyglądał na złamany.
– Popieprzyło cię?! – krzyknął.
Chupacabra wyciągnął z kieszeni
następnego szluga, ale nie wsadził go do ust.
– Jeśli jeszcze raz powiesz coś tak
cholernie durnego, wtłukę ci tak, że przez tydzień nie
podniesiesz się z podłogi – stwierdził wesołym, lekko kpiącym
tonem.
– Ale to jedyne wyjście…
Kopnął go w bok na tyle mocno, by
chłopak jęknął.
– Ostrzegałem – zauważył.
– Ale… – wymamrotał James.
– Inaczej nas wszystkich pozabijasz?
– Chupacabra uśmiechnął się i zapalił papierosa. – Właśnie
cię zaatakowałem i wciąż żyję.
James popatrzył na niego półprzytomnym
wzrokiem. Dotknął ostrożnie grzbietu nosa i syknął z bólu.
Chupacabra znów usiadł, strzepnął
popiół na podłogę i zastanowił się.
– W jednym masz rację, pieprzyć
Charlesa – stwierdził.
– Co? – Chłopak odkopnął krzesło
i stanął chwiejnie, opierając się o krawędź biurka.
– Charlesa, twojego wujka –
powtórzył Chupacabra wesoło. – Chce, żebyś robił dla niego
już teraz, skoro tak ładnie pokazałeś swoją moc.
...ale w twoim stanie psychicznym nie
wytrzymasz nawet godziny, dodał w myślach.
– Domyślam się – stwierdził
James ostrożnie, choć trochę niewyraźnie. Krew ściekała mu na
brodę.
– A chcesz tego?
– Nie, chyba nie. Nie wiem. Znaczy,
na pewno nie.
– Załatwione.
James wpatrywał się w niego czujnie,
z niedowierzaniem.
Chupacabra westchnął, zaciągnął
się porządnie.
– Charles to mój szef, ale tylko
szef – powiedział spokojnie, poważniejąc. – Dopóki płaci i
pozwala dobrze mi się bawić, odwalam za niego całą robotę. Ale
to nie znaczy, że zrobię wszystko.
– Ale czemu? – James skrzywił się,
zacisnął palce na krawędzi blatu. – Po cholerę się dla mnie
narażasz?
Chupacabra uśmiechnął się, kolejny
raz zaciągnął papierosem.
– Dureń – stwierdził. – Po
prostu cię lubię.
Machnięciem różdżki naprawił nos
chłopaka, a James syknął, choć bardziej z zaskoczenia niż bólu.
Tymczasem Chupacabra wstał i poszedł do drzwi, położył rękę na
klamce.
– Jeśli chcesz mieć pewność, że
w każdej chwili będziesz mógł się zabić, jest na to sposób –
powiedział niechętnie. – Kiedyś na to wpadłem… A zresztą,
wciąż masz u mnie dług. Powiedzmy, że w ten sposób go spłacisz.
– W jaki? – spytał James
niepewnie. Wydawał się zagubiony i trochę przestraszony, jakby
dopiero teraz do niego dotarło, co chciał zrobić.
– Obiecasz mi, że nigdy więcej nie
wypowiesz jakiegoś zdania, frazy, czego tam chcesz. Wieczyście.
Wiesz jak się kończy złamanie Przysięgi Wieczystej? – Kiedy
James skinął głową, Chupacabra otworzył drzwi. – Szejka, chodź
tutaj – poprosił.
***
– ...Hello darkness, my old friend*?
– Przysięgam.
***
Voldemort wrócił z Rosji rozdrażniony
i zmęczony. Włamanie się do Nurmengardu i zamordowanie Grindewalda
zajęło mu więcej czasu, niż planował.
Musiał jednak to zrobić – ryzykował
zbyt wiele.
Voldemort bez trudu mógł uwierzyć,
że Emily go zdradziła. Nigdy nie była mu wierna w tym sensie, co
inni Śmierciożercy. Podejrzewał, że nawet nie rozumiała
koncepcji lojalności. Stała po jego stronie, bo pozwalał się jej
bawić i chwalił za czyny, za które inni wsadziliby ją do
więzienia. Dumbledore nigdy by tego nie zrobił, więc Voldemort nie
martwił się, że kiedykolwiek kobieta wstąpi do Zakonu. Z
Grindewaldem sprawa wyglądała inaczej.
Oczywiście wszystko mogło być
bardziej skomplikowane. We wspomnieniach Snape’a coś się nie
zgadzało, Voldemort czuł to, choć nie potrafił znaleźć śladów
ingerencji. Chciał przyjrzeć się im jeszcze raz, już na
spokojnie, gdy przestaną być tak pomieszane przez ból i szok.
Jednego Czarny Pan był pewien –
jeśli ktokolwiek zabił Emily, to na pewno nie Lucjusz Malfoy. Świat
stałby się zbyt absurdalnym miejscem, gdyby temu ścierwu udało
się zamordować Rainbow.
W Malfoy Manor na Voldemorta czekał
Nott. Mężczyzna siedział na schodach przed progiem i drapał
jednego z psów za uszami. Ubrany był w śmierciożerczy płaszcz, a
z kieszeni wystawała mu maska, musiało się więc coś wydarzyć.
Nott niechętnie zakładał strój służbowy.
Na widok Voldemorta wstał i schylił
lekko głowę
– Panie, Hogwart został zaatakowany
– powiedział.
Voldemort przez chwilę tylko na niego
patrzył.
– Przez nas? – spytał w końcu.
– Cóż… Podobno Rainbow zniszczył
jedną ścianę zamku. Czekaliśmy na rozkazy, ale się nie pojawiły,
więc, cóż, nadal czekamy. – Nott mówił cicho, wyraźnie
zdenerwowany.
– Czemu się ze mną nie
skontaktowaliście?
– Wysłaliśmy sowę, Panie.
Sowa, pomyślał Voldemort z irytacją,
powinienem zlecić Emily opracowanie jakiegoś lepszego sposobu
komunikacji.
– Zaprowadź mnie do Rainbowa –
rozkazał.
Nott jakby się skulił.
– Cóż, nie wiemy dokładnie, gdzie
on jest. Prawdopodobnie pod opieką Charlesa Rainbowa. Jeden dzieciak
na Nokturnie rozpowiadał, że widział Jamesa w kasynie…
Voldemort stłumił chęć
natychmiastowego zamordowania kogoś. Wciąż miał zbyt mało ludzi,
żeby mógł pozwalać sobie na takie przyjemności.
– Więc zaprowadź mnie do Charlesa.
– Cóż, prawdopodobnie jest w
Edynburgu…
***
Charles lubił telewizję. Miał jeden
odbiornik w swoim tymczasowym biurze na Crichton Street i oglądał
seriale, gdy zbyt nudziło go planowanie przejęcia władzy na
światem.
Leciała właśnie reklama płatków
śniadaniowych, kiedy do gabinetu wszedł Voldemort.
W końcu, pomyślał Rainbow,
przybierając odpowiednio przerażony wyraz twarzy. Zajęło ci to
tylko cztery godziny, gratulacje.
Wstał, sięgając po różdżkę, i
został natychmiast rozbrojony. Uśmiechnął się więc
przepraszająco.
– Dzień dobry – powiedział. –
Niech się pan rozgości.
Voldemort spojrzał na niego z
nieskrywanym wstrętem. W następnej chwili rzucił na Charlesa
klątwę. Pod mężczyzną ugięły się nogi, złapał za krawędź
metalowego biurka, żeby nie upaść, i wrzasnął. Czarny Pan po
chwili wycofał zaklęcie i wyczarował sobie porządny fotel, a
krzesło dla gości odsunął pod okno. Wyglądało na to, że krótka
demonstracja siły poprawiła mu humor.
Litości, on jest mniej skomplikowany
od wilka z Czerwonego Kapturka, pomyślał Charles z obrzydzeniem,
osuwając się na swoje miejsce. Po Crucio był spocony i bolało go
gardło, w dodatku lekko trzęsły mu się ręce.
Muszę wyglądać strasznie
nieporządnie, pomyślał z irytacją.
– Masz coś, co należy do mnie –
powiedział Czarny Pan spokojnie.
Dużo wysiłku kosztowało Charlesa
zachowanie poważnego wyrazu twarzy. Wyłączył telewizor i odłożył
pilot do szuflady.
– Naprawdę? Nie wiedziałem.
Czarny Pan obserwował go zmrużonymi
ślepiami, obracając w palcach różdżkę.
– Bardzo mi przykro – dodał
Rainbow, zastanawiając się, czy nie przesadza. Chciał, aby
Voldemort czuł się komfortowo, ale nie mógł pozwolić, aby zabił
go pod koniec rozmowy. – O czym konkretnie mówimy?
– James Rainbow.
– Syriusz? – Charles mechanicznie
wyrównał papiery, które leżały pomiędzy nimi. – Nie
wiedziałem, że mój siostrzeniec jest Śmierciożercą.
– Będzie – sprecyzował Voldemort.
Jego wzrok mimowolnie padł na dokumenty, którymi bawił się
mężczyzna.
Złap haczyk, złap haczyk, myślał
Charles błagalnie, nie chce mi się użerać z tobą dłużej niż
pół godziny.
Voldemort jednak odwrócił wzrok.
– Wydaj mi chłopca – rozkazał.
– Tak, panie – odpowiedział,
bardzo starając się, żeby nie zabrzmiało to jak kpina. Coraz
ciężej było mu zachować powagę. Miał wrażenie, że rozmawia z
czarnym charakterem wyrwanym z filmu i to takiego, w którym reżyser
nie bawił się w subtelności. – Coś jeszcze?
– Będziesz mi potrzebny –
Voldemort jeszcze bardziej zmrużył oczy tak, że zaczęły wyglądać
jak dwie rany wycięte na spłaszczonej twarzy. – Od początku
czytam ci w myślach – dodał.
O cholera.
Zaschło mu w gardle, tym razem z
powodu prawdziwego strachu.
Blefuje, pomyślał. Żółty, imbir,
owca głębinowa.
– Owca głębinowa? – zdziwił się
Voldemort.
Nie blefuje, stwierdził, czując jak
po karku przechodzą mu dreszcze.
– A myślałem, że jestem dobry z
oklumencji – spróbował zażartować.
Cholera, cholera, cholera.
Czarny Pan wstał i Charles podniósł
się również. Starał się nie myśleć, o wszystkich
zabezpieczeniach, które przygotował na ten wypadek, ale było to
niemal niemożliwe.
– Jeśli odwrócisz wzrok, zabiję
cię – powiedział Voldemort spokojnie. – Choć jestem skłonny
rozważyć twoją propozycję – dodał po chwili. – Ale na pewno
nie na warunkach, jakie proponujesz.
Trzydzieści procent?, pomyślał
Charles zachęcająco.
– Raczej dziewięćdzięsiąt,
możliwość swobodnego zarządzania twoimi ludźmi i pełny wgląd
we wszystkie projekty.
Równie dobrze mógłbyś mnie zabić...
– Mógłbym – zgodził się
Voldemort uprzejmie. – Ale dzieciaki takie jak ty są mi potrzebne.
A teraz chodź ze mną.
Charles skinął głową i ponownie
otworzył szufladę. Wyciągnął z niej plik wejściówek do kasyna,
wypisanych niechlujnym pismem jego ojca. Czuł w ustach nieprzyjemny
posmak.
Cholera, cholera, cholera.
***
James odkrył, że można zorganizować
całą ucieczkę z Anglii nie ruszając się z kasyna. Wszyscy
potrzebni ludzie już wcześniej znaleźli się na miejscu. I byli
nim, Jamesem, zaciekawieni.
Chłopak czuł się jak eksponat –
ciągle przesuwany, oglądany, oceniany i wyceniany przy okazji.
Dręczyło go wrażenie, że Chupacabra trochę bawi się jego
kosztem.
Pokój, w którym siedzieli, znajdował
się w oficjalnej części kasyna. Wszystko w nim było obrzydliwie
drogie i równocześnie paskudnie kiczowate. Chłopak przykucnął na
samym brzegu obitego pluszem krzesła i miął w palcach brzeg
wyszytej złotej nitką draperii, która spływała ze ściany za
jego plecami.
Normalnie grano tutaj w Okalecz Tamtego
Goblina albo coś równie brutalnego – na stole leżały jeszcze
laleczki voodoo – ale teraz nikt nie był zainteresowany zabawą.
– To nie jest dobra propozycja –
stwierdziła uprzejmie stara kobieta, której usta wymalowane były
pomarańczową szminką. – Oj Chupa, ty próbujesz nas kiwać. –
Uniosła pomarszczony palec i pogroziła nim żartobliwie.
Miała na imię Charlotte i
kontrolowała jakieś osiemdziesiąt pięć procent magicznego
morskiego przemytu.
Chupacabra roześmiał się taktownie i
podsunął jej szklaneczkę z whisky.
– Gdzieżbym śmiał.
James pogłaskał geparda, który
zaczął ocierać się o jego nogi. Miał ochotę wstać i wyjść,
ale zamiast tego uśmiechał się słabo i starał się sprawiać
dobre wrażenie.
Nie dasz rady zniknąć – powiedział
wcześniej Chupacabra – nawet jeśli zgubisz gliny, dorwą cię
ludzie tacy jak ja. Jesteś czarnoksiężnikiem i właśnie
pokazałeś, jaką masz moc. Jeśli chcesz, żeby ci odpuścili,
pokaż, że jesteś totalnie pieprznięty jak Voldemort, albo się z
nimi dogadaj.
Rainbow nie miał ochoty ani na jedno,
ani na drugie. Wolał zaszyć się w jakiejś głuszy i już nigdy
nie widzieć ludzi.
Może nauczę się animagii, pomyślał,
drapiąc zwierzaka po karku, i resztę życia spędzę jako gepard
albo coś takiego.
– Mogę go przejąć w Peru –
powiedział mężczyzna, którego nazwiska James nie pamiętał. Miał
twarz bandziora, ale przyjemny, łagodny głos. – Ściągam
ostatnio ludzi z Europy, legalnie, do manufaktur, jeden w tę czy w
tę. – Wzruszył ramionami.
– Po co tak kombinować? –
Charlotte upiła łyk alkoholu. Na grubym szkle pozostał
pomarańczowy ślad. – Na morzu nikt go nie odnajdzie.
Zaczyna się, pomyślał James
zmęczony.
Szejka wpadła do pomieszczenia,
otwierając drzwi tak gwałtownie, że uderzyły o ścianę z hukiem.
– Szefie, szef! Znaczy, Charles!
– Zaczyna się – stwierdził
Chupacabra wesoło.
– Ale on… on z nim… z tamtym… –
Szejka przez moment nie mogła się wysłowić. – No tym,
Voldemortem. Razem przyszli.
– Naprawdę? – zasmucił się
mężczyzna. – Miałem nadzieję, że przynajmniej jeden zginie.
– Na nas już czas, w każdym razie.
Za bardzo nie narozrabiajcie. – Charlotte wyjęła z torebki
puderniczkę i otworzyła ją. W środku znajdował się kolorowy
kamyk. Gdy go dotknęła, zniknęła.
Za jej przykładem poszli inni i w
jednej chwili pokój opustoszał. Twarz Chupacabry natychmiast się
zmieniła, zniknął z niej wyraz rozluźnienia, zastąpiony
niepokojem.
– Kurwa – powiedział. – Naprawdę
myślałem, że się pozabijają.
James wstał chwiejnie, również
sięgnął po swój świstoklik. Otworzył pudełko i wyciągnął je
w stronę Chupacabry. Ten pokręcił głową.
– Mam na sobie czar lokalizacyjny,
jeśli się dogadali… – Machnął ręką. – Uciekaj sam.
Przyczaj się gdzieś na dwa dni, a później idź do Charlotte, daje
ci najlepsze warunki.
– Julia nie może go zdjąć?
– Nie. Próbowaliśmy. – Chupacabra
obrócił się do Szejki. – Znajdź resztę personelu i każ im się
wynosić.
– Nic nie mówiłeś. – Jamesowi
drżały ręce. – Nie przyszedłbym do ciebie, gdybym, kurwa,
wiedział.
– Rainbow, spieprzaj stąd! –
Mężczyzna podniósł głos, ale na niego nie spojrzał. Szejka
czmychnęła, a za nią pobiegł gepard. – Myślałem, że Charles
go spławi – dodał cicho. James nie widział jego twarzy. –
Jakoś się z tego wyplączę.
Umrze, pomyślał James zaskakująco
spokojnie, umrze jeśli nie znajdzie się pod innym Fidelliusem albo
jeśli Voldemort nie zajmie się czymś ważniejszym.
Pierwsza opcja była niemożliwa.
Uniósł różdżkę i strzelił mu w
plecy Drętwotą. Chupacabra odskoczył w lewo, ale płomień
zaklęcia zahaczył o ramię i rzucił go w tył.
– James, kurwa! – krzyknął
mężczyzna, ale nie zdążył przejść do kontrataku. Chłopak
ogłuszył go i natychmiast podbiegł bliżej.
Oderwał pas materiału ze swojej
koszuli i wyrzucił na niego świstoklik, metalowy guzik, pilnując,
aby go nie dotknąć. Położył jedną dłoń Chupacabry na swoim
kolanie i zsunął rękaw jego szaty, odsłaniając gołą skórę.
Ostrożnie uniósł fragment koszuli tak, żeby świstoklik znalazł
się tuż pod ręką mężczyzny, a następnie szybkim ruchem
podniósł materiał i zawiązał go wokół przedramienia. Udało mu
się strącić dłoń mężczyzny z kolana nim guzik się aktywował.
Chupacabra zniknął, a James złapał za różdżkę i wstał,
próbując powstrzymać szaleńcze bicie serca.
Voldemort stanął w drzwiach. Nie miał
w dłoni różdżki i wyglądał na spokojnego. Zanim cokolwiek
powiedział, James poderwał rękę i uderzył zaklęciem w sufit.
Strop zarwał się nad czarnoksiężnikiem, a przez dziurę zaczął
zsuwać się przepołowiony fortepian. James, nie odwracając się,
rzucił kolejną klątwę przez ramię, w okno, ale czar rozbił się
o barierę ochronną i rozszedł po murze w żółtawych rozbłyskach.
Przesunął rękę w bok i następnym zaklęciem rozszczepił ściankę
działową. Przeskoczył do sąsiedniego pomieszczenia, biały od
pyłu i krwawiący z płytkich ran, pozostawionych przez spadający
gruz.
Za nim coś huknęło, ale nie odwrócił
się. Złapał odprysk cegły i ukrył go w dłoni. Wyważył barkiem
drzwi na korytarz i na oślep rzucił kolejną klątwę, tym razem
paskudną. Voldemort zablokował ją leniwym gestem, jakby strząsał
natrętną ćmę, ale w tym momencie chłopak cisnął w niego
kamieniem. Mężczyzna uchylił się odruchowo, dekoncentrując na
moment, i wtedy James zniszczył pod nim podłogę. Voldemort
zachwiał się i rzucił zaklęcie tarczy pod nogi, żeby złagodzić
upadek, ale Rainbow nie wykorzystał tego.
W tym czasie był przy drzwiach
prowadzących na klatkę schodową dla pracowników.
Pobiegł w górę, przeskakując po
dwa, trzy stopnie.
Czemu mnie nie atakuje?, myślał
nerwowo.
Dopadł do drabinki i zaklęciem
otworzył właz prowadzący na dach. Kiedy zaczął wychodzić,
uświadomił sobie, że zrobił błąd. Charles wsunął mu palce we
włosy i popchnął jego głowę gwałtownie do przodu, tak, że
James uderzył krtanią o krawędź dachu. Dłoń zsunęła mu się
ze szczebla i na chwilę zawisł, dusząc się. Próbował rzucić na
oślep jakieś zaklęcie, ale mężczyzna wytrącił mu broń z ręki.
Następnie złapał go za tył koszuli i wywlekł na spadzisty dach.
– Naprawdę wybrałeś tak oczywistą
drogę ucieczki? – Mężczyzna westchnął. – Godne pożałowania.
James spróbował podnieść się na
czworaka, ale Charles uderzył go w kark, a następnie nadepnął na
nasadę szyi, sam przy tym nie wstając. Rainbow ześlizgnął się
trochę i odruchowo wyciągnął przed siebie rękę, aby zacisnąć
ją na krawędzi dachówek i powstrzymać dalsze zsuwanie. Leżał
głową w dół, tuż przy rynnie wypełnionej deszczówką – palce
zanurzone miał w wodzie – i słyszał szum przejeżdżających
niżej samochodów.
– Czemu? – Wychrypiał. – Ty i
Voldemort? Myślałem, kurwa, że masz jakąś dumę.
Z trudem odchylił głowę i dał radę
spojrzeć na mężczyznę kątem oka.
Charles jak zwykle wyglądał
nienagannie, wręcz nieludzko – nie przechylił mu się nawet
cylinder. Siedział swobodnie, trzymał różdżkę delikatnie, jego
twarz miała wyraz niczym niezmąconej uprzejmości.
James odwrócił od niego wzrok. Na
dachu zaczęła tworzyć się warstewka lodu.
– Dumę? – zdziwił się Charles. –
Lord Voldemort zaoferował mi korzystne warunki, więc na nie
przystałem. Choć, jak podejrzewam, nie zwróci kosztów naprawy
kasyna. Będziesz musiał sam je pokryć.
James mimo woli wybuchnął śmiechem i
pożałował tego natychmiast, bo rozbolała go krtań.
– Totalny z ciebie dupek – zdołał
w końcu wykrztusić.
Charles przyłożył czubek różdżki
do jego kręgosłupa i James wrzasnął. Nawet nie wiedział, jak
opisać ten ból – nie był podobny do Crucio ani do czegokolwiek
innego – ale pomyślał, że zrobi wszystko, żeby go uniknąć.
Poczuł smród moczu i znienawidził
się za własną słabość.
Charles zdjął nogę z jego szyi.
– Podaj mi prawą dłoń. Połamię
ci palce – stwierdził.
– Proszę – zaskomlał James.
Czuł swoją moc – ten chaos krążący
w żyłach, od którego zamarzało powietrze – ale nie potrafił
jej okiełznać. Wyobraził sobie, jak uwalnia sztorm, tym razem w
sercu miasta, i zachciało mu się rzygać. Nie mógł tego zrobić.
Nie mógł się bronić. Zdławił pokusę i podniósł się na
klęczki niezgrabnie, o mało nie spadając przy tym z dachu.
Zawsze pozostawało zdanie…
Ale wciąż nie potrafił tego zrobić.
Szczególnie że śmierć od Wieczystej Przysięgi była wyjątkowo
paskudna – Chupacabra wytłumaczył mu dokładnie jak wygląda.
Podał Charlesowi dłoń, a ten połamał
mu wszystkie palce. Następnie obszukał go zaklęciem i gestem
zaprosił do wejścia do kasyna. Rainbow niezręcznie zeskoczył na
strych i odruchowo poszukał wzrokiem czegokolwiek, co mogłoby stać
się bronią. Nie zdążył jednak niczego znaleźć. Charles cicho
wylądował za nim, poprawił mankiety.
– Idziemy do głównej sali. Jeśli
przestaniesz zachowywać się jak rozpuszczony dzieciak, nie będę
cię więcej bił – dodał.
Walka o życie to zachowanie
rozpuszczonego gówniarza?, pomyślał James, ale milczał.
Bezużyteczna dłoń pulsowała bólem, ale bardziej dręczyła go
świadomość, że teraz nawet jeśli dorwie różdżkę, nie będzie
mógł rzucić żadnego czaru.
Główna sala zmieniła się nie do
poznania. Zniknęło z niej wszystko, zasłony, dywany, meble,
przybyła zaś niewielka skrzynia na środku pomieszczenia. Przy
oknie stał Czarny Pan. Nie był nawet zadraśnięty.
– Jeśli dobrze pamiętam,
powiedziałem, że zabiję cię, jeśli jeszcze raz mnie zaatakujesz
– stwierdził.
James skinął głową.
Proszę, niech to będzie szybkie,
pomyślał.
– Niestety byłoby to marnotrawstwo.
– Voldemort spojrzał mu w oczy.
Nie, błagam…
– A podobno nie dajesz nikomu
trzeciej szansy – rzucił wesoło, uśmiechając się jak wariat.
Zabij mnie, prosił w myślach, skończ
to wreszcie. Nie chcę używać zdania…
Czarny Pan rzucił na niego zaklęcie i
James przygotował się na ból, ale ten nie przyszedł. Zamiast tego
zorientował się, że nie słyszy swojego oddechu.
– To zabezpieczenie jest
nieprzydatne, gdy nie możesz mówić – stwierdził Czarny Pan
oschle – Nie zabiję cię, ale mogę obciąć ci kończyny i język
oraz wyłupić oczy, a później będę trzymać w powiększonej
magicznie skrzyni.
James przez chwilę był w stanie na
niego patrzeć. Powoli osunął się na kolana.
A później rozpłakał, zupełnie jak
gówniarz. Sam już nie wiedział, czy ze strachu, czy z wściekłości
na siebie, czy może dlatego że naprawdę czuł się jak dzieciak,
zupełnie bezradny.
Mężczyźni patrzyli na niego ze
wstrętem i nie dziwił się im, bo sam by tak patrzył, ale mimo
tego nie potrafił się uspokoić.
Charles podszedł do skrzyni i
wyciągnął z niej książkę. Usiadł na podłodze po turecku i
zaczął przerzucać strony. Czarny Pan zapatrzył się w pochmurne
niebo za oknem.
W końcu James opanował się na tyle,
żeby zorientować się, że sytuacja jest dziwna. Voldemort mógł
spełnić od razu swoją groźbę, ale nawet nie sięgnął po
różdżkę.
– To jednak też byłoby
marnotrawstwo – kontynuował Czarny Pan, jakby żadna przerwa nie
nastąpiła. – Zwłaszcza teraz, gdy twoja matka nie żyje.
Chłopak czuł, że cały dygocze.
Niemal zwierzęce przerażenie mieszało się w nim ze szczątkową
nadzieją.
– Sądziłem wcześniej, że jesteś
na tyle rozsądny, żeby wynieść coś z naszej poprzedniej rozmowy
– dodał. Nie musiał precyzować, o którą rozmowę chodziło. –
Ale najwyraźniej posłuch można wymusić na tobie tylko za pomocą
bólu i strachu.
Nieprawda, pomyślał James.
– Nieprawda? – spytał Voldemort.
Zrobił ruch, jakby chciał wyjąć różdżkę, więc chłopak
odruchowo skulił się na podłodze, rękoma osłaniając głowę. –
Masz o sobie zbyt duże mniemanie. A jednak wolałbym nie łamać cię
siłą, to niezbyt eleganckie.
Czarny Pan podszedł bliżej niego i
różdżką wykonał oszczędny gest. Ze skóry Jamesa zniknął
ceglany pył zmieszany z krwią, wyparował też mocz, którym
przesiąkły dżinsy.
– Nie ma jednak takiej potrzeby –
stwierdził z przerażającą pewnością. – Wybrałeś stronę,
gdy zamordowałeś człowieka. Teraz wystarczy nauczyć cię
dyscypliny.
Pierwsza lekcja trwała długo.
W międzyczasie Charles studiował
książkę w skupieniu. Przeczytał ją raz, później znowu
przejrzał, pozaznaczał parę fragmentów wyczarowanymi zakładkami,
nim wreszcie wstał i stwierdził:
– Jestem gotowy, możemy zaczynać.
Witam,
OdpowiedzUsuńnie wiem, co napisać, rozdziały są niesamowite. Z niecierpliwością czekałam na ciąg dalszy, ale nie spodziewałam się, że możesz w podobny sposób skomplikować akcję. Podoba mi się scena rozmowy Charlesa z Voldemortem. Zawsze lubiłam też Twój sposób opisywania uczuć postaci - nawet, gdy nie piszesz wprost, dajesz do zrozumienia, nie ma w tym nic wymuszonego i to jest super. Z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg, pozdrawiam serdecznie
Magda
Dziękuję za komentarz :)
UsuńCo by nie powiedzieć, jednak voldemort nadal pozostaje najbardziej szalony,a przez to i nieobliczalny. Jesli James nie wyzwoli swojej mocy, to chyba nie wyjdzie z tego cało. Problem w tym, ze jeski ją wyzwoli, to ty, bardziej nie wyjdzie cało, tak mysle. Jesli hogwart nie wyszedł... Ja piernicze, serio., na poczatku byłam niezłe zdezorientowana, jak wszysycy myśleli, ze smierciozercy napadli zamek, az chciałam wrócić do lstopadowego rozdziału, ale pozniej zrozumiałam juz, ze to....eeee...efekt uboczny ogromnej magii jamesa... Chyba nawet dla jego szalonej matki to byłoby zbyt wiele. James zabił Malfoya, ale nie była to tak wlasciwie jego wina, nie sadze, aby w tamtym momencie mogl jakkolwiek to powstrzymać, nawet przy największej sile woli. Mam nadzieje, ze w jakis sosob dumbledore go odnajdzie i jakos mu pomoze bo innej możliwości rozwiażania problemu jie widzę. Chociaz... Jest jeden. Tonks, o ktorej wszelki słuch zaginął. Mam nadzieje, ze niedługo się tutaj pojawi, ci wiecej, ze w Anglii. Nie tylko Kingsleya za nią tęskni, ja takze. A Jamesowi jest potrzebana na gwałt. Ponadto czuję się dziwienie, ale zaczynam lubić twojego Harry'ego, zdaje egzamin, nie spodzielaama sie, ze się uczepi jamesa, mysuslalam, ze go zostawi... Ciekawe. Co zrobi dalej. No i gdzie wlasciwie podziała się hermiona? Mysle, ze ron mocno wkurzy sie na przyjaciół. Ale szcżerze mowiac, nie powiedziałabym, ze się rozpali. Mają spore problemy, ale mysle, ze jakos to przetrwają. Ne łatwo utrzymywać przyjaźn, gdy dzieją sie takie rzeczy... Jak zwykle pokłony dla sposobu w jaki tworzysz opisy, dozujesz informacje, budujesz napiecie, prźedstawiasz emocje.no o to,jak wymyślasz coraz to nowsze elenenty czarodziejskiego swiata, jak cały czas go kreujesz, teraz zaskoczyły i zaintrygowały mnie przede wszystkim-przemyt morski oraz genialny sposob sprawdżania za pomocą eliksiru wielosokowego potencjalnych zbrodniarzy, serio, to było genialne. Moze i nie dodalas pieciu rozdziałów naraz, ale ja się cieszę, ze mogłam prźeczytac te dwa, warto było czekac, mogłabym dłużej, ale podobało mi sie, ze mogłam wrócić do Twojeog swiata. Z niecierpliwoscia czekam na cd i na pojawienie się snape, dumnego lub Tonks, bo sa potrzebni na gwałt xD zapraszam na zapiski-condawiramurs na nowosc
OdpowiedzUsuńWszyscy tam byli raczej zdezorientowani :D James najpierw zabił Draco w pojedynku, dopiero po tym stracił kontrolę nad magią. Tonks jeszcze w finale będzie, spokojnie, Hermiona też :)
UsuńDzięki za komentarz!
całe szczęście, bo kocham Twoją Tonks xD mam nadzieję że miewa się dobrze ;p Hermionę tez lubię, ale nie wiem, czy powinna liczyć na coś więcej z Jamesem, raczej nie. CZekam na kolejne rozdziały i zapraszam na nowość na zapiski-condawiramurs
UsuńStęskniłam się <3 Przepraszam, nie skomentuje rozdziału jako takiego, bo cierpię na brak czasu i siły na cokolwiek, co wymaga choć odrobiny konstruktywnego myślenia, ale rodziały jak zwykle świetne ^.^
OdpowiedzUsuńŻyczę weny
Melyonen
Mógłby ktoś mi, ofierze losu, pomóc? Bo to jest rozdział XXXI, a ostatni "z widelcem" to był XXIX. W spisie nie ma XXX, więc gdzie...?
OdpowiedzUsuń...Wiedziałam, że o czymś zapomniałam. Spis treści i lista już są uzupełnione ;) Inni pewnie skorzystali z przycisku "Starszy post" na dole. W każdy razie, przepraszam :D
UsuńPrzepraszam za SPAM :(
OdpowiedzUsuńDziewczyna, która była wychowana w jednym celu aby mordować. Szkolona do konkretnej misji. Uwieść, rozkochać i zabić. Plan doskonały. Lecz nikt nie przewidział, że to będzie aż takie trudne. Miała dwa wyjścia przeżyć za cenę śmierci lub sama zginąć. Co wybrała? Przekonajcie się sami.
i-have-to-kill-you.blogspot.com
Witam,
OdpowiedzUsuńJestem pod wrażeniem zarówno konceptu na historię jak i stylu pisania. Żal mi Jamesa bardzo, biedny dzieciak, przez całe życie miał pod górkę.
Do tej pory czytałam opowiadanie na fanfiction.net i nie przyszło mi do głowy (sierota jedna), że jest jaszcze blog, a tu przypadkiem znalazłam i voila! I jest więcej rozdziałów niż tam ^^
Pozdrawiam i niecierpliwie czekam na kontynuację,
Krzysia
P.S. James i Hermiona stanowiliby ładną parę.
P.S.2 Przepraszam za nietaktowny spam, ale mam pytanie: w zakałdce "linki", w kategorii "lubię" masz wstawione: "czwarte-insygnium.blogspot.com" i "opowiedz-mi-wiecej.blogspot.com". Oba te opowiadania są tylko dla zaproszonych użytkowników. Masz może maila do autorek/autorów i chcesz się nimi podzielić lub radą jak uzyskać zaproszenie? Dziękuję i przepraszam za kłopot (jakby co mój mail: srebrna.orda@o2pl)
Oj, nie wiedziałam, że Ast już zamknęła swoje blogi. W każdym razie kopia CI i OMW (tylko dwa rozdziały powstały niestety) jest na moim dysku, o tu: https://docs.google.com/document/d/1WmQ8QqhmgVbdf6jK3kbQMTGdioTZ1BjknjWptKqPmx8/edit?usp=sharing
Usuń(i żeby nie było, Ast o tym wie i zezwala :D)
Bardzo się cieszę, że mnie czytasz :)
Ja też się cieszę :) I bardzo mi miło że tak szybko mi odpisałaś.
UsuńKrzysia
Co za straszne faux pas, całkowity brak myślenia ze zrozumieniem! Własne głupota trafiła we mnie kiedym już prysznic brała, więc wyskoczyłam co żywo i piszę to czego zabrakło powyżej:
UsuńDziękuję. Za chęci. Za rozpatrzenie moje sprawy ^^ Bycie sympatyczną, no i w ogóle, że tak kulawo zakończę. I Ast też dziękuję.
Jeszcze raz kajam się za własną głupotę i (dygocząc z chłodu oraz ocierając wodę z oczu) wracam pod prysznic.
Krzysia