30.03.2022

Wbrew pozorom nadal istnieję ^^".

sobota, 11 lipca 2015

Rozdział XXXII



Za betę dziękuję ramonci i Gayi :) 


W zgubionym jardzie, pomiędzy cztery a sześć…
Pająk rozpiął sieć w ustach mężczyzny – falowała lekko przy każdym oddechu. Portret siedział po turecku i obracał w dłoniach swoją tiarę, wyraźnie znudzony. Pod sufitem kręciła się zbłąkana mucha. 
Chupacabra wpadł do pokoju, energicznym ruchem zapalił stojący na stoliku świecznik. 
– Ostatnio często tu przychodzisz – zauważył obraz z irytacją. 
Zignorował go, podszedł do uśpionego mężczyzny i złapał za jego włosy. Odchylił mu głowę do tyłu i przesunął różdżką po odsłoniętym gardle, mamrocząc zaklęcie. Z głębokiej rany pociekła krew. Chupacabra odwrócił się na pięcie i wyszedł. 
Mucha brzęczała dalej, płomień świecy dygotał lekko, malowany mężczyzna siedział bez ruchu. Po długiej chwili wsunął tiarę na głowę i spytał:
– Co do…?

***

Kto to widział, pomyślał James półprzytomnie, żeby takie czarnomagiczne gówno odwalać w środku dnia? 
Siedział pod oknem i patrzył, jak Charles wypala na podłodze magiczną figurę. Starannie kreślił okręgi, trójkąty i kwadraty, wpisywał w nie runy i dziwaczne symbole, używając przy tym linijki i cyrkla. Voldemort obserwował wszystko uważnie, choć rzadko się wtrącał – tylko wtedy, gdy chciał skorygować błąd.
James wiedział, że miał teraz szansę uciec – ale cholernie się bał. 
Nie skuli mu rąk i w zasadzie ani Charles, ani Czarny Pan nie zwracali na niego większej uwagi, a on i tak nie potrafił się ruszyć. Brzydził się własnej potulności, brzydził swojego tchórzostwa. Brzydził się tego, że był tak strasznie słaby.
Voldemort zaleczył większość jego obrażeń, ale zostawił mu połamane palce. Nie bolały tak bardzo, jak powinny – po tym wszystkim chyba stępiły mu się zmysły – ale za każdym razem, gdy na nie patrzył, robiło mu się niedobrze. 
– Podejdź tu, chłopcze – powiedział Czarny Pan łagodnie. 
James wzdrygnął się i spróbował wstać, ale zakręciło mu się w głowie. Musiał oprzeć lewą dłoń na parapecie, żeby nie upaść. Spiął mięśnie, oczekując, że nawet za tę chwilę zwłoki czeka go kara, ale nic się nie stało. Mężczyźni czekali spokojnie, aż do nich przyjdzie. 
Później musiał zdjąć koszulę i uklęknąć. Charles przykucnął za nim i obejrzał jego plecy.
– To będzie męczące – stwierdził z niechęcią.
James wzruszył ramionami i natychmiast tego pożałował, bo dłoń znów zaczęła pulsować tępym bólem.
– Zaczynamy – powiedział Voldemort. 
– A, tak – Charles wstał i wyciągnął ze skrzynki nóż. – Zaczynamy.

***

– Ciekawe, gdzie przepadła matka tego gówniarza – powiedział jeden ze Śmierciożerców, Severus nie zauważył, który. 
– Malfoyów też coś nie widać – stwierdziła Carrow, nie odrywając się od gazety. – Może już wszyscy powyzdychali. Ej, Snape, wiesz coś o tym?!
Mężczyzna pokręcił głową, nawet nie podchodząc do grupy. Siedział przy końcu stołu w jadalni Malfoy Manor, w pobliżu kominka. Wolałby stać, ale brakowało mu na to siły. Wciąż czuł się obolały i dziwnie zdrętwiały, a w dodatku musiał walczyć z sennością wywołaną przez eliksiry. 
– Jakbyście nie znali Rainbow – powiedział Selwyn, zapalając papierosa. – Cokolwiek robi, wróci jutro bez jednej szramy, a my będziemy musieli po niej posprzątać.
Snape odwrócił od nich wzrok, nie wiedząc, czemu czuje wściekłość. 
Nikogo z zebranych właściwie nie interesowała śmierć Draco, choć wielu z nich musiało go przynajmniej kojarzyć, nie poświęcali też większej uwagi Jamesowi. Dla nich chłopcy byli tylko czyimiś synami. Dzieciak Malfoya. Gówniarz Rainbow. Ich konflikt był konfliktem rodów. W normalnej sytuacji, gdyby nie został zniszczony Hogwart, potraktowaliby to lekko, jak zwykły, niemal oczekiwany skandal. Rainbow zawsze była szalona, Malfoyowie utracili swoją pozycję – takim ludziom podobne rzeczy się zdarzały.
Severus nie zauważył nigdzie Goyle'a ani Crabbe’a i nagle go to zaniepokoiło. Wiedział, że jako jedyni byli przywiązani do Draco – w końcu przyjaźnił się z ich dziećmi i często u nich gościł. Miał nadzieję, że nie zrobią niczego głupiego. Nie dorwą Jamesa…
Wzrok Severusa mimowolnie padł na zdjęcia ustawione na kominku. Przez chwilę wpatrywał się w nie otępiały, zaciskając mocno pięści. 
Zżerały go wyrzuty sumienia. 
Gdyby zamiast do domu wrócił do Hogwartu, gdyby nie postanowił się przespać, gdyby od razu znalazł Jamesa i wszystko mu wytłumaczył… Mógł przecież, cholera, chwilę przecierpieć. Zamiast tego zdał Dumbledore’owi krótki raport przez lusterko i zagrzebał się w łóżku, aby wylizać rany. Choć przecież wiedział o magii Jamesa, o jego tatuażu, wreszcie znał charakter smarkacza – mógł domyślić się, że po śmierci Emily stanie się coś złego. Gdyby tylko nie był tak pokiereszowany… Gdyby chwilę wytrzymał…
Zawiódł obu chłopców. 
Nie wiedział, jak teraz będzie w stanie spojrzeć Narcyzie w oczy. 
Avery usiadł naprzeciw niego i postawił na stole szklankę z sokiem. Nigdy nie pił alkoholu, kiedy spodziewał się walki. 
– Kiepsko wyglądasz – powiedział, ale też patrzył na zdjęcia. Na twarzy miał wyraz zadumy. – Co się stało?
– Nie mogę o tym mówić – odparł oschle. 
– Oberwałeś w Hogwarcie?
Snape nie odpowiedział. Avery uśmiechnął się i upił łyk.
– Podobno Rainbow zniszczył mury bez niczyjej pomocy. Aż się nie chce wierzyć… Choć właściwie można się było spodziewać, skoro ma taką matkę.
– Nie jest do niej podobny – stwierdził chłodno.
– Dobrze to słyszeć. – Avery odchylił się na krześle lekko, zakołysał szklanką w dłoni. – Szkoda tylko, że przejął po niej tę chorą fascynację mugolami. Ale jest jeszcze młody, pewnie można by było to z niego wyplenić. 
– Zmierzasz do czegoś, Avery?
Mężczyzna napił się spokojnie.
– Myślałem, czy by go nie adoptować. Oczywiście przed tą całą sytuacją. Choć zobaczę, jak to wszystko się rozwinie i dopiero wtedy zdecyduję.
Przez chwilę Snape był w stanie tylko na niego patrzeć. 
– On ma ojca – wykrztusił wreszcie. 
Avery zmarszczył brwi. 
– Zamierzasz go uznać? Nigdy o tym nie wspominałeś.
Snape chciał powiedzieć: „to przecież oczywiste”, ale powstrzymał się. Wielu Śmierciożerców spłodziło bękarty, a część z nich również służyła Czarnemu Panu, choć zazwyczaj nie osiągali zbyt wysokiej pozycji. Nikt jednak nie uważał ich za członków rodów. Mężczyzna uświadomił sobie, że choć wszyscy wokół rozmawiali o Emily, nikt nie wspominał o nim. Zupełnie, jakby dla wszystkich było jasne, że James nie ma z nim nic wspólnego.
– Przemyśl to jeszcze, dobrze? – Avery wstał i obszedł stół. Na moment zatrzymał się i położył mu dłoń na ramieniu. Zabolało. – Nie będę zabierać ci syna, oczywiście, ale… – Ruszył dalej, nie kończąc zdania.
Ale z moim nazwiskiem miałby lepsze życie, dopowiedział sobie Snape. Choć nie sądził, że to możliwe, poczuł się jeszcze gorzej. Kątem oka zauważył, że Draco omal nie spadł z grzbietu siwka, bo tak mocno wychylił się w kierunku ojca. Lucjusz podtrzymał chłopca i przez chwilę patrzył na niego z rozbawieniem, zanim znów odwrócił się w kierunku prawdziwego świata. Snape uciekł wzrokiem, wstał niezręcznie. Bez słowa wyminął innych i wyszedł na dziedziniec.
Przy schodach stał Goyle. Garbił się, ręce trzymał w kieszeniach, a maskę zsuniętą miał na potylicę. 
– Pierdolę, musiał teraz wszystkich zwołać – powiedział głucho. – Pewnie pani Malfoy już siedzi w Hogwarcie, Salazarze, jak mi szkoda tej babki.
Severus minął go bez słowa, bo nie wiedział, co powiedzieć. Wszedł na jedną z alejek w parku. Wlókł się powoli, ignorując kłucie w boku, jakby chciał w ten sposób uciec przed własnymi myślami.
Ta mobilizacja męczyła go i drażniła. Gdyby nie ona, nie musiałby siedzieć w tym upiornym dworze, nieświadomy nawet na co właściwie czeka. Z drugiej strony to pieczenie Mrocznego Znaku wybudziło mężczyznę z drzemki. Dumbledore go nie powiadomił, stary drań. Snape skontaktował się z nim tuż przed aportacją do Malfoy Manor. Usłyszał tylko, że dyrektor nie chciał go niepokoić. 
W tym stanie i tak w niczym byś nie pomógł, przypomniał sobie Snape i znów zacisnął pięści. 
Avery w jednym mógł mieć rację – pewnie byłby lepszym ojcem od niego. 

***

William uwielbiał swoją pracę. Wszyscy z Departamentu Tajemnic, którzy go znali, uważali, że ma na jej punkcie świra. Zgadzał się z nimi. Potrafił przesiedzieć w pokoju na tyłach archiwum trzy dni pod rząd, wychodząc z niego tylko po to, aby zjeść coś na mieście i przespać dwie godziny w swojej kawalerce. Pracowałby i dłużej, gdyby mu tego nie zakazano. Po każdym takim ciągu, gdy wpadał niemal w trans, jego szef zmuszał go do wzięcia jednego wolnego dnia. William spędzał ten czas zazwyczaj na robieniu czegoś nielegalnego. 
Ta pokusa była silniejsza od niego. Kiedy nie mógł zaprząc umysłu do rozwiązywania niemal tysiącletniej zagadki, zaczynał się nudzić. 
Próbował znaleźć sobie inne hobby – przyzwoite, moralne hobby – ale wszystko wydawało mu się obrzydliwie niewymagające. Nauczył się żeglować i tworzyć ruchome figurki z czekolady, przeczytał dwunastotomową encyklopedię magicznych chorób skóry i zdobył jeden ośmiotysięcznik, aportując się na jego szczyt, czego omal nie przypłacił życiem. Nic jednak nie mogło się równać z tym uczuciem, kiedy wyciągał Kingsleya na dach zapyziałej meliny i patrzył wprost na jego obrzydzoną twarz albo rozmawiał z Tonks w uroczej knajpce nad Tamizą o zabiciu jej wychowanka. Gdy uczciwi, porządni ludzie chcieli dać mu w mordę, ale nie robili tego. Gdy mógł wykorzystać koniec świata, aby dobrze się zabawić.
Później przychodziło opamiętanie i strach, że przekroczył już granicę, przestał kontrolować własne szaleństwo. Wiedział, że jeśli będzie wciąż się tak zachowywał, skończy jak swoja siostra albo brat. Spróbuje podbić świat lub wymordować jakąś cywilizację – byle tylko zabić tę przerażającą nudę.  
Zdarzało mu się, że płakał wtedy. Budził się w swojej kawalerce, w której znajdowało się tylko łóżko, grzejnik i niedziałająca kuchenka, po czym ryczał jak małe dziecko. 
Bo kiedyś przecież obiecał, że nie podda się klątwie swojego rodu, że nie będzie taki jak ojciec, brat i siostra. Obiecał to kobiecie, która już od dawna nie żyła, więc nie mogła go zwolnić z przysięgi. 
Powiedział jej, że nie będzie złym człowiekiem.
Ale chyba nie był zły, skoro próbował powstrzymać koniec świata? Nawet jeśli czasami to, co robił, wydawało się okrutne albo chore. 
Nawet jeśli chciał zabić tego czy tamtego. 
Bo przecież, gdyby był zły, dobrzy ludzie nie szliby za nim. 
Mimo wszystko dręczyła go niepewność i czuł się paskudnie po każdym wolnym dniu, dlatego starał się ich unikać. W niedzielę też siedział w pracy, sam na całym piętrze, pomijając George'a z siódmego pokoju, który był tak zwariowany, że naprawdę się nie liczył. William uzbroił się w całą baterię kawy i zaczął rozkładać po raz kolejny przepowiednię. Podłoga w pomieszczeniu wykonana była z materiału przypominającego korek, w który wygodnie wbijało się szpilki. Niektórzy woleli wykorzystywać ścianę, ale Willowi lepiej się myślało, kiedy patrzył na całość z góry. 
Wszystkie części składowe przepowiedni zapisane miał na paskach pergaminu – czarnym atramentem ich treść, czerwonym datę, numer ewidencyjny i ewentualne komentarze. Imię i nazwisko osoby, która przepowiednię wygłosiła, gdzie to się zdarzyło, okoliczności. Czasem, jeśli treść trzeba było tłumaczyć z obcego języka albo poddać innej obróbce, oryginalny zapisywany był na niebiesko. William miał pudełko pełne różnokolorowych pinezek i cały zestaw włóczek. Składał i rozkładał całość już tyle razy, że robił to niemal mechanicznie – i tak jednak zajęło mu to parę godzin. 
Współpracownicy mówili często, aby zostawiał całość po skończonej robocie, ale on się przed tym wzbraniał. Czułby się dziwnie, gdyby inni oglądali efekt jego pracy, kiedy on nie mógłby tego kontrolować.
Część dotycząca jego siostrzeńca nie była zbyt wielka w porównaniu do całości, ale szczególnie ją sobie upodobał. Kiedy czytał po raz setny pokręcone wersy, zastanawiał się, jak go zabije. 
To była jego ukochana łamigłówka. Za każdym razem, gdy wpadał na jakiś pomysł, okazywało się, że gdzieś indziej znajduje się ostrzeżenie – w ten sposób rozpoczniesz apokalipsę. Śmierć tego dzieciaka miała zapoczątkować koniec, ale żywy również był zapalnikiem. Wydawało się, że w chwili, w której się narodził – może nawet w momencie, w którym został spłodzony – cała machina ruszyła. William jednak wierzył, że istnieje jakiś kruczek, sposób na powstrzymanie tego szaleństwa. Gra, w której nie można wygrać, nie byłaby tak ekscytująca. 
A kiedy go odkryje, powie o nim Kingsleyowi. Zrzuci na niego cały ciężar i będzie patrzeć, jak ten obrzydliwie szlachetny auror babrze się w gównie. 
I może wtedy przestanie czuć się sam ze sobą tak paskudnie – gdy okaże się, że ci dobrzy ludzie też robią podłe rzeczy – więc wcale nie jest aż tak bardzo przeklęty.
Ale ten czas jeszcze nie nadszedł. 
Ktoś wszedł do pokoju i William odwrócił się zaskoczony, sięgając odruchowo po różdżkę. W progu przystanął chudzielec, chorobliwie blady blondyn o zapadniętych, wyblakłych oczach. William po chwili przypomniał sobie, skąd go kojarzy. To był jeden z ludzi jego brata, ten o śmiesznym imieniu…
– Chihuahua?  

***

– Będzie żyła, tak myślę – powiedział Dumbledore, nie przerywając leczenia. Później uświadomił sobie, że w Skrzydle Szpitalnym nie było nikogo, kto mógłby go zrozumieć. Pomfrey poszła razem z uczniami do Hogsmeade, sam jej to rozkazał, kiedy uznał, że poradzi sobie bez pomocy. Nikogo innego tutaj nie wpuszczał. – Będziesz żyła, tak myślę – poprawił się więc. 
Skrzatka leżąca na łóżku wyglądała bardzo krucho, jak schorowane dziecko. Skórę miała cienką i jasną, niemal przeźroczystą. Przypominała błonę. Dumbledore niewiele więcej mógł zrobić samymi zaklęciami. 
Potrzebowała eliksirów i czasu. 
Zamoczył bandaże w odpowiednim roztworze i zaczął delikatnie owijać jej ręce. Myślał.
Za drzwiami czekali na niego aurorzy i Umbridge, ale oni nie byli zbyt istotni. W tym samym korytarzu, parę klas dalej, siedziała Narcyza nad ciałem swojego syna. Nie wiedział, jak ma z nią rozmawiać. Właściwie nigdy sobie z tym nie radził – z przekazywaniem złych wieści, z okazywaniem żałoby. Nie zdecydował nawet jeszcze, czy powinien powiedzieć jej o Lucjuszu. Zwłaszcza teraz, gdy nie wiedział, gdzie mężczyzna zniknął.
O okienną szybę zastukała sowa. Drobna, niemal ruda – mężczyzna jej nie kojarzył. Wpuścił ptaka czarem i odwiązał list od jej nóżki. Przeczytał go w skupieniu, spojrzał na bandaże leżące na stoliku i wstał powoli. 
Poczuł się nagle bardzo stary.
Na korytarzu znalazł Hermionę i Rona, który wrócił razem z nim z Nory. Siedzieli na parapecie i rozmawiali o czymś szeptem. Dumbledore uciszył dłonią aurora, który próbował mu coś powiedzieć, i podszedł do uczniów. 
– Panno Granger, czy mogłaby pani mnie zastąpić? – spytał. 

***

Przypominało to trochę jazdę, którą miał, gdy raz spróbował sproszkowanej mandragory, jeszcze kiedy nocował u Sisi. Czuł, jakby jego ciało stało się niedopasowane. Masa mięsa luźno osadzona na kościach, przyduża skóra, zęby, za dużo zębów. Nie mógł powstrzymać się, od lizania ich, jakby próbował szorstkim językiem zetrzeć wszystkie w proch. 
Połamane palce wcale nie bolały, nie bardziej niż oddech albo materiał dżinsów ocierający się o uda. 
Dostał w pewnym momencie drgawek, chyba coś poszło wtedy nie tak – a może odwrotnie, wszystko przebiegało zgodnie z planem – w każdym razie przytrzymali go. Czuł, że przyciskają go do podłogi, te potwory, których imion zapomniał. Czuł ich dłonie na swoich plecach. 
A później siedział przed nim czarny pies o wilczym pysku i wilczej kicie, i oczach, których chłopak się bał, bo miały barwę ceviche i nią też smakowały. 
A później cuchnęło zgnilizną, to chyba jego brzuch gnił, James czuł pod skórą larwy i robaki, które z tego smrodu się zrodziły i pełzły w górę, do jego ust wypełnionych po brzegi zębami. 
I było wilgotno i gorąco, a gdzieś daleko – dawno – darły się małpy. 

***

Elizabeth nie znosiła swojej pracy, ale potrzebowała pieniędzy. Codziennie więc przychodziła do małej, paskudnie drogiej kawiarni na Pokątnej i skubała klientów na tyle głupich, aby nie sprawdzić cen w innych knajpkach. Kobieta właściwie wolała pracować na Nokturnie – w tamtejszych mordowniach zawsze dobrze się bawiła – ale jej dziewczyna się nie zgodziła. Po kilku awanturach i prawie-że-pewnej wyprowadzce, Elizabeth w końcu ustąpiła. Nie chciała, aby Nina się o nią bała. 
Oczywiście nie powiedziała jej, że wybrała kawiarnię niemal naprzeciwko kasyna, w którym pracował Chupacabra. 
– Udało mi się dofiukać do tej krowy, kazała nam zamykać – powiedziała Abby, wracając z zaplecza. Miała podkrążone oczy po kolejnej zarwanej nocy. – Wyproś klientów, nie muszą płacić. 
– Sknera pewnie płakała, gdy się na to godziła. 
Abby zachichotała, ale zaraz spoważniała. Obie wyjrzały przez okno na ulicę. Choć nie mogły dostrzec kasyna, już dawno zorientowały się, że dzieje się coś złego. Elizabeth pierwszy raz widziała, żeby ludzie ewakuowali się z tamtego miejsca.
Pożegnały nielicznych klientów, z których tylko jeden staruszek sprawiał kłopoty. Udało im się odkleić go od herbaty porzeczkowej akurat wtedy, gdy do sali wszedł czarnoskóry mężczyzna. U jego boku kręcił się duży, brzydki pies. 
– Mogę porozmawiać z właścicielką? – spytał, nawet się nie witając. 
– Po co? – Abby spojrzała na niego czujnie. 
– Jestem z auroratu. 
– Zamkniecie ją? – Ucieszyła się dziewczyna mimowolnie. 
Mężczyzna przez moment wydawał się zupełnie skołowany. Zanim odpowiedział, do kawiarni wpadł Chupacabra, kładąc z impetem na najbliższym stoliku wypchany worek. 
– Sisi, potrzebujemy lokalu na bazę wypadową – rzucił do Elizabeth. – Rzuć iluzję na okna. 
– Wal się, wywalą mnie z pracy. – Zastanowiła się. – Dobrze, chcesz coś jeszcze? 
– A klient? – przestraszyła się Abby. – Pomóżcie mi z nim. 
Staruszek prychnął i parę kropel śliny poleciało na niebieski obrus. 
– Ja jestem kombatantem – powiedział z powagą. – Na wojnie z Grindewaldem walczyłem, kiedy was, szczeniaków, jeszcze w planach nie było.
– Widzisz? – Chupacabra machnął ręką. – Kombatant też nam się przyda. Przesuń go do kąta. 
– Czy ty całkiem zwariowałeś? – Auror wydawał się coraz bardziej podenerwowany. – To nie jest zabawa. 
Zmartwiał, kiedy do lokalu weszli kolejny ludzie, prawie dziesięciu. Przewodził im rudzielec w niechlujnej szacie, chyba Niewymowny, sądząc po ubiorze. Sisi ominęła go wzrokiem i uśmiechnęła się do aurora, z którym łączył ją kiedyś romans. Poprawiła włosy, ciesząc się, że dzień wcześniej pofarbowała je na kolorowo. A później pomyślała, że Ninie byłoby przykro, gdyby znowu ją zdradziła, i od razu zwarzył się jej humor. 
– Kingsley, gdzie jest Dumbledore? – Chupacabra zaczął wypakowywać z worka pokrętne magiczne instrumenty i kartki zapisane drobnym pismem. – I co to za pies, do cholery?
– Wybaczcie spóźnienie. – Dyrektor aportował się po środku pomieszczenia, tuż obok Abby, która pisnęła ze strachu i odskoczyła. – Młoda damo, czy coś się stało?
– Ty. Wy wszyscy… idę stąd, Sisi…?
– Zostaję – odpowiedziała, kończąc rzucenie czaru na szyby. – Chupa, co się dzieje? 
– Voldemort porwał Jamesa i przetrzymuje go w kasynie. 
Zabrzmiało to tak absurdalnie, że w pierwszej chwili parsknęła śmiechem. Rozejrzała się wokoło, ale wszyscy zachowywali powagę, i przełknęła ślinę. Abby rzuciła jej ponure spojrzenie i deportowała się, na jej miejsce zaraz jednak przybyło parę kolejnych osób. Staruszek podniósł się powoli, odsuwając ze zgrzytem krzesło. 
– Czy masz jakiś plan tego budynku, chłopcze? – spytał. 

***

Jamesowi powoli wracała świadomość. Leżał na podłodze, ramieniem dotykając ściany. Jej chłód był kojący. Słyszał rozmawiających ludzi, ale nie rozumiał, o czym mówią. Po dłuższej chwili zmusił się do otwarcia jednego oka, choć wydawało mu się to najtrudniejszą rzeczą, jaką zrobił w życiu. Z początku zobaczył tylko zamazany obraz, ciemne i jasne plamy. 
Ładne, pomyślał i znów zapadł w odrętwienie.
Charles nadepnął na jego prawą dłoń i ból ocucił Jamesa natychmiast. Chłopak zaskowyczał bezgłośnie i przyciągnął kolana do brzucha, próbując zwinąć się w kłębek.
– Tak lepiej? – spytał Charles, patrząc przez ramię.
– Bez różnicy.
Mężczyzna cofnął nogę i James mógł spojrzeć na swoje palce. W gardle wezbrała mu żółć. Charles odwrócił się od niego.
– Spróbuj może ograniczyć pobór? Według Emily powinieneś móc to kontrolować.
James spróbował usiąść, podpierając się lewą ręką. Kręciło mu się w głowie, a ból dłoni zagłuszał niemal wszystkie myśli. Dygotał, jakby dostał ataku jakiejś choroby. W końcu dał radę oprzeć się plecami o mur. Dopiero wtedy uniósł wzrok.
Voldemort nie wyglądał lepiej od niego. Stał w pobliżu drzwi, jedną ręką podtrzymując się ściany, a drugą zaciskając w pięść. Oczy miał zamknięte, a twarz ściągniętą w nieludzkim grymasie. Wokół jego palców, na tynku, formowała się warstwa lodu, która powoli, lecz nieuchronnie zagarniała coraz większe połacie pokoju. 
James uświadomił sobie, że ledwo wyczuwa swoją magię. Zupełnie, jakby został z niej opróżniony. Zniknął gdzieś sztorm, który niósł ze sobą od Hogwartu, a gdy patrzył na szron pełznący ku niemu po podłodze, potrafił zgadnąć, gdzie.
– Zabierz go ode mnie – wysyczał Voldemort, jeszcze mocniej zaciskając pięść. Paznokcie przebiły skórę i parę kropel krwi spadło na lód. 
– To go zabije, jeśli sam nie zmniejszysz… – zaczął Charles znudzonym tonem, ale Czarny Pan przerwał mu warknięciem. W tej chwili nie przypominał już człowieka. 
Charles westchnął i poprawił swój cylinder. Sięgnął po książkę leżącą na kuferku i otworzył ją na jednej z końcowych stron. 
– Co za dzieciak – wymamrotał, ale Voldemort albo go nie usłyszał, albo zbyt był skupiony na sobie, aby zareagować.
Ktoś zapukał do drzwi i po chwili do pokoju wsunął się Nott, ale z wyraźnym wahaniem. Spojrzał na Jamesa i chłopak przez chwilę miał wrażenie, że widzi w jego oczach cień współczucia. Śmierciożerca uklęknął przed Voldemortem, który nie zwrócił na niego większej uwagi.
– Panie, Zakon Feniksa zrobił ruch. Zbierają się niedaleko. 
– Więc będziesz już uciekać? – W głosie Charlesa zabrzmiał wyraźny żal. – A chciałem zobaczyć jak się to skończy. 
W następnym momencie poleciał do tyłu, jakby oberwał klątwą, choć James był pewien, że nikt nie wyciągnął różdżki. Charles uderzył barkiem o lód, który pękł z nieprzyjemnym trzaskiem, przypominającym odgłos łamanych kości. 
– Nigdy nie uciekam – warknął Czarny Pan, prostując się. – Pilnuj chłopaka – powiedział i wyszedł z pokoju, a Nott powlókł się za nim.
Charles usiadł i rozmasował sobie ramię.
– Naprawdę jak dziecko – stwierdził po chwili. – Prawda, uzbrojone w bombę atomową, ale dziecko. Rzeczywiście nigdy nie ucieka? – spytał Jamesa.
Ten odpowiedział mu wrogim spojrzeniem. 
Mężczyzna znalazł cylinder, który spadł mu z głowy przy upadku, ale zamiast założyć go, wyczarował grzebień i zaczął rozczesywać swoje włosy.
– Nie panuje nad magią, którą od ciebie przejął – zagaił. – Cóż, to było do przewidzenia. Sam nad nią nie panujesz, prawda?
Pieprz się, pomyślał James.
Charles zmrużył oczy.
– Nie będę tolerował wulgarności – stwierdził, wstając. Związał ciasno kucyk i założył cylinder. Z każdym jego ruchem chłopak coraz bardziej się kulił. – Jesteś z mojego rodu, więc zachowuj się odpowiednio. 
Podszedł do niego i James przygotował się na cios, ale mężczyzna tylko wyjrzał przez okno. 
– Zajęli się już ewakuacją ulicy – powiedział. – Dobrze byłoby, gdyby wywabili go na zewnątrz. – Spojrzał na figurę wypaloną na środku pokoju i ponownie westchnął. – Cała podłoga do wymiany.
James upewnił się, że mężczyzna nie może spojrzeć mu w oczy, i zaklął w myślach. Z jakiegoś powodu fakt, że Charles podchodził do tej sytuacji tak lekko, dodatkowo go przygnębił. Zupełnie jakby był dzieckiem, które panikuje z powodu tak błahego, że dorośli zbywają to machnięciem ręki.
On jest szalony, nie ty, pomyślał, ale nie pocieszyło go to.
Zmusił się do wstania, ponieważ siedzenie nagle wydało mu się upokarzające. Również wyjrzał na zewnątrz, ale nikogo nie dostrzegł. 
– W każdym razie, będę już się zbierał – powiedział Charles. – Jeśli przeżyjesz i stwierdzisz, że chcesz dla mnie pracować, raczej łatwo mnie odszukasz. 
James całkowicie zgłupiał. 
– Choć wiem, że w tym momencie wydaje ci się to niemożliwe – dodał mężczyzna. – Do zobaczenia więc. 
Machnął różdżką, rzucając na chłopaka zaklęcie, od którego Jamesowi zakręciło się w głowie. Osunął się na podłogę i spróbował coś powiedzieć, zapominając, że jest niemy. Dał radę jeszcze zauważyć, jak Charles odwraca się i odchodzi, ostrożnie, aby nie poślizgnąć się na lodzie. Później stracił przytomność.

***

Nott ściągnął ich do kasyna w parę chwil. Snape słyszał kiedyś o tym miejscu, ale nie drążył tematu. Przywykł do myśli, że choć jest Śmierciożercą, nigdy nie zostanie arystokratą, a tym bardziej bogatym arystokratą, więc takie rozrywki pozostaną poza jego zasięgiem. 
Jak James się tu wpakował?, pomyślał ponuro. 
Wchodzili od tyłu, z mugolskiej ulicy, nikt im w tym nie przeszkadzał. Snape zastanowił się, czy Zakon Feniksa pilnuje tej strony, czy całą swą uwagę skupił na Pokątnej. Możliwe, że parę osób ukryło się w pobliskich domach, ale nie chcieli jeszcze atakować. Nie mógł się teraz z nikim skontaktować i wybadać sytuacji. Miał nadzieję, że żaden Zakonnik nie zdecyduje się cisnąć mu klątwą w plecy, bo głupio byłoby zginąć z ręki sojusznika. 
Gdy wszedł do budynku, niemal od razu poczuł przenikliwy ziąb. Boleśnie zakłuło go w płucach, gdy wciągnął lodowate powietrze. 
Niech to szlag. 
Nott położył mu dłoń na ramieniu. 
– Rainbow jest w pokoju na piętrze, drugi od lewej – powiedział. Snape nie mógł zobaczyć jego twarzy ukrytej za maską, a z tonu nie potrafił prawie niczego wywnioskować. 
– Pójdę do niego, jeśli Czarny Pan mnie tam odeśle – odpowiedział ostrożnie.
Nie chciał stracić swojej szansy przez zbytni pośpiech.
Weszli do zwykłego korytarza, w którym już widać było obrzydliwe bogactwo. Na ścianach wisiały obrazy w złoconych ramach, ale wszystkie postacie z nich umknęły. Wszystko pokrywała warstewka szronu. 
– Co to za zaklęcie? – spytał Avery, ale Nott wzruszył tylko ramionami. 
Severus mimowolnie spojrzał w górę, jakby mógł dostrzec syna. Jeśli jego magia wyciekała, musiał być w naprawdę złym stanie, fizycznym albo psychicznym…
Czy Czarny Pan go torturował?
Snape zmusił się do zachowania spokoju, bo wściekłość w niczym by mu nie pomogła. 
Znaleźli się w obszernej sali, taki zimnej, że stojące w niej meble przypominały bryły lodu, i Severus zrozumiał swój błąd. Źródłem chłodu nie był James.
Czarny Pan opierał się o bar, choć starał się ukryć swoją słabość – gdy ich dostrzegł, wyprostował się i przybrał obojętny wyraz twarzy. Wyglądał jednak niezdrowo, jakby dręczyła go gorączka.
Uklękli przed nim w milczeniu. 
Severus zaczął rozumieć, co się dzieje, choć w pierwszym odruchu nie chciał w to uwierzyć. 
– Nott, przyprowadź chłopca. – Głos Czarnego Pana był cichy, świszczący. – Reszta ze mną… Zakon jest blisko.
Snape nawet bez legilimencji wiedział, o czym myślą Śmierciożercy. Czy my mamy jakiś plan, czy idziemy dać się wyrżnąć? Ich wątpliwości były niemal namacalne.
Nott wyślizgnął się z pomieszczenia i długo nie wracał. Voldemort nie wydawał się jednak tym zdenerwowany. Patrzył przed siebie, ponad głowami swoich ludzi, z których żaden nie odważył się wstać. 
Dumbledore powinien teraz tu wpaść, miałby czysty strzał, pomyślał Snape, wbijając wzrok w podłogę. 
W końcu Nott przyprowadził Jamesa. Severus podziękował losowi za maskę, bo nie potrafił zachować w tej chwili obojętnego wyrazu twarzy.
Rainbow nie miał na sobie koszuli ani maskujących zaklęć, więc Snape mógł szybko zorientować się, że świeżych ran ma niewiele. Prawa ręka wyglądała paskudnie – wszystkie palce zostały złamane, w serdecznym kość przebiła skórę, a cała dłoń spuchła i zapaskudziła się. Chłopak oprócz tego wydawał się chory. Idąc, powłóczył nogami, wzrok miał mętny i cały dygotał, z zimna albo ze strachu. Nawet jego blizny wyglądały gorzej niż zapamiętał, choć pewnie była to kwestia lepszego światła. 
Kiedy James uklęknął, Snape dostrzegł jego plecy. Niemal w całości pokrywał je nowy tatuaż, krąg wypełniony cienkimi, czarnymi liniami, które wiły się pomiędzy szramami jak skłębione węże. 
– Nott, Avery, Snape, będziecie za niego odpowiadać. Nott, dowodzisz nimi – rozkazał Voldemort. 
– Panie, nie lepiej byłoby go aportować…? – zaprotestował Avery ostrożnie.
– Nie. 
Więc James musi być blisko, żeby przeniesienie działało, uświadomił sobie Severus. Zastanowił się również, dlaczego Czarny Pan zaryzykował, zostawiając go z synem, ale podejrzewał, że powód był prosty – wciąż jeszcze nie wydobrzał i nie nadawał się do bezpośredniej walki.
Nott i Avery stanowili jednak poważny problem – nawet, gdyby był zdrowy, miałby trudności z zabiciem ich. Wiedział też, że będą czujni, skoro nie tak dawno sam przyznał, że zależy mu na chłopaku. 
Wyszli z pomieszczenia, kiedy stało się jasne, że nie ma dla nich innych rozkazów. 
– Wiesz, gdzie możemy się zabarykadować? – spytał Nott Jamesa. 
Chłopak dotknął krtani i powiedział coś bezgłośnie. Mężczyzna zdjął z niego czar i Rainbow odkaszlnął. 
– Na drugim piętrze jest dyżurka, można stamtąd oglądać całe kasyno – stwierdził. Wydawał się coraz przytomniejszy, choć nadal się trząsł. Głos miał jednak spokojny. – Będziemy musieli pójść schodami dla personelu, bo przejście do zwykłych pewnie jest zawalone. 
Co ty kombinujesz?, zastanowił się Snape z niepokojem. Ciężko było mu uwierzyć, że chłopak po prostu zdecydował się z nimi współpracować. Już wolał, gdy zachowywał się jak głupi smarkacz, nawet jeśli wcześniej doprowadzało go to do szału. 
– Te blizny… poniosło cię? – spytał Avery cicho, równając krok z Severusem. W jego głosie zabrzmiało szczere zainteresowanie.
– Poniesie, jeśli jeszcze raz coś takiego zasugerujesz – wycedził. 
Wiedział, że mężczyzna prowokuje go specjalnie. Wyczuł słaby punkt i zaczął drążyć, pewnie z przyzwyczajenia. Wśród Śmierciożerców podobne gry toczyły się niemal cały czas, ale Snape nigdy do nich całkowicie nie przywykł – drobne przytyki, sugestie, zatajone groźby – musiał znosić wszystko z kamienną twarzą, jeśli nie chciał, aby go pożarli. Później wracał do pracy, której nienawidził, i całą frustrację wylewał na uczniów, rozdrażniony tym, że nie są geniuszami. Czasami uświadamiał sobie, że jest kompletnym gnojem, ale nie miał ani siły, ani chęci, żeby to zmienić. Do tego, że ludzie się nim brzydzą, też przywykł. 
Jednak zabolało go, że James ani razu nie spojrzał w jego stronę. Nawet jeśli nie usłyszał nazwiska, mógł rozpoznać go po posturze i włosach. Najwidoczniej na nic ze strony ojca nie liczył.
Dyżurka okazała się tonącą w śmieciach klitką, w której ledwie mieściły się trzy biurka i kanapa. Była tak zadymiona, że Nott rozkaszlał się, kiedy do niej weszli. 
– Niech ktoś oczywiści powietrze – wykrztusił, sadowiąc się za środkowym biurkiem. Omiótł wzrokiem wszystkie lustra. – Avery, obwaruj ten pokój zaklęciami, Snape, zajmij się synem. 
– Ty chyba lubisz rządzić – wymamrotał James, siadając na sofie. Złamał przy tym warstewkę lodu, która pokrywała obicie. 
– Urodziłem się do tego. Dobrze się czujesz?
– Wytrzymam. 
Snape zacisnął dłoń, w której trzymał różdżkę, choć nie wiedział, czemu ta oznaka troski tak go zdenerwowała. Zsunął maskę na czoło i spróbował uchwycić wzrok Jamesa, lecz ten uciekł spojrzeniem w bok. 
Avery tymczasem wywietrzył pokój zaklęciem i zajął się czarami ochronnymi, ale Snape wiedział, że uważnie się im przysłuchuje. To sprawiło, że żadne słowa otuchy nie przeszły Severusowi przez gardło. Zresztą i tak nie potrafił znaleźć odpowiednich. 
– Pokaż dłoń – powiedział oschle. 
Już drugi raz go leczę, pomyślał gorzko. Wspaniały ze mnie ojciec, niech to szlag. 
James nie zwracał na niego uwagi, całą skupiając na lustrach. Wydawał się dużo starszy od tego chłopca, którego Severus złapał w czasie wakacji w jednym z londyńskich zaułków. Gdy Snape skończył rzucać czar, Rainbow odwrócił się od niego bez słowa i przez parę chwil grzebał w stosie rupieci za kanapą, zanim wyłowił z nich wyblakły, żółty podkoszulek. Kiedy go włożył, zawisł na nim jak na strachu na wróble. 
– Załóż też to. – Avery rzucił mu zwinięty w kłębek płaszcz i białą maskę, którą James z trudem chwycił. 
– Nie jestem Śmierciożercą – powiedział bez przekonania. 
– A to nie jest strój Śmierciożercy, przetransmutowałem go ze śmieci. Nie ma w nim żadnych zaklęć.
– Mimo wszystko… – zaczął Snape z irytacją.
– To dobry pomysł – uciął Nott. 
James zarzucił płaszcz na ramiona i założył maskę. W jego ruchach nie było wahania i Snape pomyślał, że sam przykłada zbyt wielką wagę do tych symboli. 
Rainbow spojrzał w lustra. 
– Wyszli – stwierdził. 

***

Skończyło się na tym, że Harry zwiedził Nokturn i okolice w towarzystwie Julii i Nataszy. Szukał Jamesa, początkowo, ale szybko stracił nadzieję na to, że go znajdzie. Nie chciał jednak wracać do Hogwartu ani kwatery Zakonu – zbyt wiele myśli tłoczyło mu się w głowie. Zdawał sobie sprawę, że przyjaciele zaczną się o niego martwić, kiedy odkryją, że nie dotarł na Grimmauld Place, ale wiedział też, że kiedy tam przyjdzie, Dumbledore nie pozwoli mu wyjść. Dla jego bezpieczeństwa, oczywiście. 
Czy naprawdę wkurza mnie to, że ktoś się o mnie troszczy?
Harry pomyślał o Syriuszu zamkniętym w domu, którego nienawidził, i o tym, jak sam czaił się pod oknem, żeby posłuchać wiadomości.
Tak, wkurza mnie.
Skoro natrafiła się okazja, chciał poznać Nokturn, na wypadek, gdyby w przyszłości musiał się po nim poruszać. Przestał już wierzyć, że ta część magicznej rzeczywistości go nie dotyczy, że to miejsce, gdzie żyją tylko wrogowie, Śmierciożercy i potwory. James naruszył granicę, którą Harry zawsze oddzielał swój świat od świata Voldemorta, dobrych od złych. 
Syriusz Yossarian, przypomniał sobie Potter bez szczególnego powodu. Jakby już wtedy wiedział, jak to się skończy. 
We trójkę weszli do niewielkiej restauracji, która znajdowała się przy jednej z bocznych uliczek Pokątnej.
– Po co ja obiad robiłam? – Julia westchnęła, sięgając po menu. 
– Dla Chupacabry? – Natasza uśmiechnęła się łagodnie. Byłaby piękną kobietą, gdyby nie blizny na twarzy. Harry zastanowił się, dlaczego ich nie ukrywa. Julia potrzebowała tylko paru chwil, żeby całkowicie zmienić jego wygląd. – Chwalił się, że go karmisz. 
– Jak go nie będę karmić, umrze z głodu przed gwiazdką, a obiecał, że kupi mi Almanach Zaklęć Nierealnych.
– A już myślałam, że masz serce.
Są normalne, pomyślał Harry ponuro. Julia mieszka na Nokturnie, Natasza walczy na arenie, a i tak są normalne. 
Na ścianie za plecami wiedźmy znajdowały się trzy lustra bez ram. Potter spojrzał na swoje odbicie. Miał teraz inną twarz, pozbawioną blizny, i dłuższe, brązowe włosy. Julia zmieniła nawet kształt jego okularów, stwierdzając, że mogą się źle kojarzyć, więc tylko oczy pozostały te same. Ale z tej odległości Harry nawet nie mógł dostrzec ich koloru. 
Jak mam szukać Jamesa, jeśli użyje tego samego czaru?
– A ty co zamawiasz? – spytała Natasza, wyrywając go z zamyślenia. 
– Nie mam pieniędzy.
– Oddasz nam kiedy indziej. – Rosjanka machnęła ręką. – Albo napisz mi autograf na serwetce, sprzedam go za parę galeonów. 
– Teraz moje nazwisko nie jest już tyle warte – stwierdził z rozgoryczeniem, przypominając sobie artykuły w Proroku.
– Ale będzie, jeśli umrzesz w jakiś widowiskowy sposób – zauważyła Julia wesoło, podsuwając mu kartę dań.
Zanim zdążył do niej zajrzeć, usłyszeli huk przypominający uderzenie pioruna, choć głośniejszy i dłuższy. Natasza przycisnęła dłonie do uszu, a Julia wyszarpnęła różdżkę z kieszeni i rozejrzała się gwałtownie. Harry chciał się poderwać, ale Natasza kopnęła go pod stołem, więc zamarł w pół ruchu. 
Do restauracji wpadł mężczyzna w aurorskim płaszczu. 
– Niech wszyscy, którzy mogą, się aportują! – krzyknął. Dźwięk zaczął cichnąć. – Reszta ma skorzystać ze świstoklika. – Podniósł do góry duże, blaszane wiadro. – Aktywuję go najpóźniej za pięć minut. 
– Co się dzieje? – spytała go kobieta, próbująca równocześnie bezskutecznie uspokoić własne dziecko. 
– Na Pokątnej pojawił się Sam-Wiesz-Kto…
Harry nie słuchał dalej. Wybiegł z budynku, o mało nie potrącając aurora. Wyciągnął różdżkę z kieszeni, ale dłonie tak mu się trzęsły, że prawie ją upuścił. Zanim dopadł do rogu ulicy, złapała go Natasza i przycisnęła do ściany z zaskakującą siłą. Na chwilę stracił oddech. Powiedziała coś, czego nie zrozumiał, chyba po rosyjsku. Wtedy dogoniła ich Julia, ciężko dysząc. 
– Kurwa – wymamrotała. – Co ci odbiło? 
– Puszczaj mnie. 
Klątwa uderzyła w dom przy wylocie uliczki i zniszczyła cześć muru, zasypując jezdnię odłamkami cegieł i szkła. Julia zdążyła rozpiąć nad nimi tarczę, ale i tak Natasza oberwała w ramię. Złapała się za nie i syknęła z bólu. Zraniona ręka zawisła bezwładnie, jakby przetrącona. 
Harry został uwolniony, ale nie ruszył się z miejsca. 
– Musimy wiać. – Wiedźma złapała go za nadgarstek i pociągnęła do tyłu. – Aportuję nas. Natasza?
Kobieta skinęła głową i wygrzebała z kieszeni pudełko po zapałkach. Harry dostrzegł wtedy, że część szaty miała już całkiem zakrwawioną. Po chwili udało jej się dotknąć świstoklika i zniknęła. To otrzeźwiło Pottera. Wyszarpnął rękę z uścisku Julii i mocniej chwycił różdżkę. 
– Tam mogą walczyć moi. Nie ucieknę. 
Przygotował się na to, że będzie musiał kłócić się z kobietą, ale ta nawet na niego nie patrzyła. Oczy miała zmrużone i mamrotała coś w skupieniu. Przez chwilę wydawała cię całkiem szalona. 
– Cholera, Chupacabra też tam jest – warknęła nagle. – Idę do niego. Rób, co chcesz.
Ostrożnie zbliżyła się do rogu budynku, wciąż utrzymując przed sobą tarczę. Harry widział, jak zniekształca nieznacznie powietrze. Nie znał tego zaklęcia. Oboje wyjrzeli na Pokątną i zaraz się cofnęli, kiedy kolejny czar uderzył parę stóp od nich, żłobiąc głęboką bruzdę w jezdni. 
Jak mam z tym walczyć?, pomyślał Harry. Powoli docierało do niego, w jakiej znalazł się sytuacji i bał się coraz bardziej. 
Wiedźma popchnęła go do tyłu. 
– Schowaj różdżkę, unieś ręce – rozkazała. Posłuchał jej bezmyślnie. 
Stuknęła go czubkiem różdżki w nos i poczuł się tak, jakby spłynęła po nim woda. 
– Kameleon? – spytał. 
– Ściągnęłam maskowanie. 
Również schowała różdżkę i ponownie złapała go za nadgarstek. Zanim zdążył się ruszyć, poczuł, jak skręca go aportacja łączna. 
Wylądował ciężko na asfalcie i pierwsze, co zobaczył, to rząd wycelowanych w niego różdżek. 
– Nie strzelać! – krzyknęła Julia natychmiast. Nie opuściła rąk. 
Znaleźli się za pospiesznie ustawioną barykadą, wśród ludzi, którzy, najwyraźniej, chcieli ich zabić.
Wydała mnie, pomyślał Harry przerażony, a później uświadomił sobie, że widzi parę znajomych twarzy. 
– Harry? – spytała Molly w oszołomieniu. 
– To może być oszust – warknął Moody. – Leci z drugiej! 
Parę osób natychmiast skierowało różdżki w tę stronę i ustawiło bariery. Zaklęcie roztrzaskało się nad ich głowami jak fajerwerek. 
– Kiedy, do cholery, zrobicie antydeport? – Między ludźmi przepchnął się zachudzony blondyn, którego Harry zobaczył już raz w mieszkaniu Julii. – Nie powinnaś go tu przywlekać… 
Zanim dokończył, kobieta kopnęła go z całej siły w goleń. Mężczyzna jęknął, z trudem utrzymując równowagę, równocześnie gestami uspokajając ludzi. 
– Chupacabra – powiedziała Julia ze zwodniczym spokojem w głosie. – Ty nie umiesz walczyć. 
– Leci z dziesiątej. 
Harry zorientował się, że Chupacabra nie ma nawet różdżki w dłoni. Tuż nad jego głową rozbłysło kolejne zaklęcie, tym razem pomarańczowe i tak gorące, że choć powstrzymała je bariera, Potter i tak poczuł, jak parzy mu twarz. 
– Wiem – stwierdził Chupacabra, pochylając się i masując nogę. – Ale co zrobię. 
– Pierwsza, druga – komenderował Moody. – Dwie z drugiej. 
Czarny pies przypadł do nóg Harry’ego i zaczął się o nie ocierać. Futro miał brudne i pozlepiane czymś, co przypominało błoto. 
Nawet Syriusz tu jest?, pomyślał zaskoczony.
Chupacabra wyprostował się i obrócił do nich plecami. 
– Pomóż przy stawaniu pola – rzucił chłodno do Julii. – I niech ktoś z Zakonu zabierze Pottera. Mamy w końcu strzał?
– Chcę pomóc… – zaczął Harry.
Z cienia, który rzucał na jezdnię, nagle wygramoliła się kobieta z bajecznie kolorową fryzurą. W ustach miała różdżkę. Wstała i otrzepała się z czarnych pasm, które natychmiast rozwiały się w powietrzu. 
– Willy przebija się po mugolskiej stronie – powiedziała niewyraźnie. Wyciągnęła różdżkę i wytarła ją o skraj szaty. – Stracił człowieka na klątwie i chce wsparcie od południa. Ktoś stamtąd wywołuje.
Harry chciał zapytać Julii, czy ją rozpoznaje, ale uświadomił sobie, że wiedźma zniknęła już w tłumie. Czuł się coraz bardziej bezradny w tym chaosie, wśród ludzi, z których większość patrzyła na niego nieufnie i wrogo, jakby był zamaskowanym Voldemortem. 
Moody przykucnął na chwilę, patrząc na południe. Na jego czole pojawił się pot. 
– Pies starczy – powiedział w końcu, a Syriusz zaszczekał krótko.
– Mamy strzał! – krzyknął ktoś, kogo Potter nie widział. 
– Nie strzelać! – wrzasnął Moody równocześnie. – Dumbledore. I Voldemort. Cholera.
Nagle zrobiło się cicho, jakby wszystko zamarło. Ludzie patrzyli w stronę barykady, choć nie nadlatywał stamtąd żaden czar.
– Będą się pojedynkować? – spytał Harry, ale nikt mu nie odpowiedział. 
Kobieta o kolorowych włosach złapała Syriusza za kark i cofnęła się o krok, zanurzając po kostki we własnym cieniu. Pies machnął ogonem na pożegnanie. 
W tym samym momencie Molly położyła Harry’emu dłoń na ramieniu i deportowali się. 

***

Jamesa dopadła dziwna obojętność. Siedział obrócony w stronę okna, ale właściwie nie patrzył nigdzie. Wciąż było mu zimno, choć ojciec rzucił na niego zaklęcie rozgrzewające.
Zabawne… kiedy zaczął myśleć o nim – ojciec?
To i tak nie miało większego znaczenia.
Słyszał, że na zewnątrz trwają walki, ale nikt jeszcze nie wdarł się do środka budynku. Severus i Nott obserwowali lustra, Avery zaś siedział obok Jamesa i wodził wzrokiem od drzwi do okna. Nikt się nie odzywał. Choć Rainbow nie mógł widzieć ich twarzy, wyczuwał, że są skupieni i równocześnie zdenerwowani. Nott bębnił palcami po brudnym blacie biurka i James rozpoznawał rytm, który wystukiwał, choć nie potrafił sobie przypomnieć, co to za piosenka. 
Co zrobię, jeśli Dumbledore się tu dostanie?, zastanowił się. 
Nie miał różdżki, a nawet gdyby jakąś zdobył, zaklęcie Voldemorta osłabiło go tak, że w ewentualnej walce pewnie tylko by zawadzał. Nie wiedział nawet, czy chce walczyć. 
Jeśli zorientują się, że ojciec jest zdrajcą… Nawet jeśli złapią tylko mnie, mogą go powiązać....
Co Zakon zrobiłby z Severusem? Jasne, w tej wojnie to oni byli tymi dobrymi, ale przecież… Dumbledore mógł wyglądać jak miły, zwariowany staruszek, jednak nie wygrał wojny z Grindewaldem rozdając cukierki wrogiej armii. Gdyby ograniczył się tylko do sprawdzenia umysłu Snape’a nie było by tak źle, ale Severus dobrze znał się na oklumencji i pewnie nie zgodziłby się na to dobrowolnie. Dumbledore mógłby próbować łamać jego bariery siłą, ale istniało ryzyko, że Snape oszaleje, zanim dyrektor znajdzie cokolwiek interesującego, a z umysłu wariata dało się odczytać niewiele. Pewnie więc najpierw zdecydowałby się osłabić go bólem. Albo wykorzystać Jamesa, żeby go złamać. To jednak było mniej prawdopodobne – Dumbledore wiedział, że znają się zaledwie dwa miesiące i niezbyt za sobą przepadają. Nie wyglądał na człowieka, który chciał brudzić sobie ręce, jeśli nie miał pewności, że przyniesie to skutek. James powinien czuć ulgę, ale zamiast tego dręczyły go wyrzuty sumienia. 
Byli też Nott i Avery. Praktycznie ich nie znał, ale pili razem wino i grali w karty, a syn tego pierwszego chodził z nim do klasy. Nie potrafił traktować ich jak bezimiennych, zamaskowanych łotrów. Wiedział, że są źli. Wiedział, że powinni trafić do Azkabanu albo umrzeć. Ale gdyby musiałam wybierać, czy zabić któregoś z nich, czy jakiegoś obcego aurora, pewnie by się nie zawahał. 
A gdyby tym aurorem była Tonks?
Nie było sensu o tym myśleć. 
James chciał podrapać się po policzku, ale palcami natrafił na gładką powierzchnię maski. Zapomniał, że ją założył. 
Łatwo było nienawidzić Voldemorta, bo nawet nie przypominał człowieka. Wyglądał jak potwór, a zachowywał się jak kiepsko napisany antagonista z młodzieżowej książki. Nie martwił się, czy jego syn dobrze zda SUMy z metamorfomagii i eliksirów ani nie stawiał trochę zbyt wielu pieniędzy na słabą kartę, licząc, że uda się blef. Jamesowi nawet nie przyszłoby do głowy, żeby go ochronić. 
Ale gdyby teraz do kasyna wpadli ludzie Dumbledore’a, Rainbow pewnie walczyłby po stronie Śmierciożerców, nawet jeśli nie było to słuszne ani rozsądne. 
Nawet nie mógł zginąć, bo za jego śmierć zapłaciłaby pewnie ta trójka. 
Choć gdyby to zrobił, zerwałby zaklęcie, za pomocą którego Voldemort czerpał od niego magię. Może uratowałoby to komuś życie. Może nawet komuś, kogo znał. A może nie miałoby to znaczenia. 
Zresztą, były to tylko rozważania teoretyczne. Dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek wcześniej uświadomił sobie, że chce żyć – nieważne, jak paskudna miałaby to być egzystencja.
Umarła jego matka, zabił człowieka, oskórował przyjaciółkę, został skatowany, okradziony z magii i – jeśli dobrze zrozumiał – przywiązany do Czarnego Pana.
A jeszcze nawet nie ma drugiej, pomyślał z ponurym rozbawieniem. Nigdy nie przypuszczał, że można tak spieprzyć sobie życie w ciągu paru godzin. 
Skoro postanowił, że nie umrze, musiał też postanowić, co chce zrobić dalej. Poddać się i pozwolić, aby Voldemort decydował zamiast niego? To było tak kuszące…
„Ale najwyraźniej posłuch można wymusić na tobie tylko za pomocą bólu i strachu”.
Zacisnął pięści tak mocno, że paznokcie wbiły się w skórę.
Niech ten chuj w to wierzy.

***

Syriusz metamorfował się w człowieka, kiedy szli przez cień, bo podejrzewał, że później może zabraknąć mu czasu. 
– Jestem Sisi. – Kobieta zatrzymała się na chwilę i podała mu dłoń. W drugiej trzymała różdżkę, która jarzyła się łagodnym, złotym blaskiem. 
– Łapa. Ciekawe zaklęcie. 
Oblewała ich ciemność, lepka i zachłanna, którą mogło okiełznać tylko światło różdżki. Ciężko było tu się poruszać – Syriusz miał wrażenie, że brodzi po kolana w mule – ale pachniało przyjemnie, jak w zimową noc. 
Ponad ich głowami, tak blisko, że mężczyzna mógłby dotknąć ich ręką, znajdowały się wycięte w czerni plamy prawdziwego świata, które nigdy nie pozostawały w całkowitym bezruchu. Miały ludzkie kształty, choć najczęściej wypaczone. 
– Rodowe – odpowiedziała Sisi i ruszyła dalej. – Zanim wyrzucili mnie z domu, poznałam trochę fajnej magii, choć głównie tej głupiej. Wiesz, że to zaklęcie powstało, kiedy ktoś schrzanił swój autoportret?
– Nauczyłabyś mnie go?
– Jak zabulisz. 
Uśmiechnął się pod nosem. Nawet po kilkunastu latach pewne rzeczy pozostawały takie same. 
– Możemy wyjść w kasynie? – spytał. 
– Nie, chodzę tylko przez cienie osób, które na to pozwoliły – powiedziała z żalem w głosie. – Ale podejrzę, co się tam dzieje, jeśli nie będą zbyt zniekształcone. To chyba ci, co wywoływali. – Zatrzymała się i wskazała na poskręcane plamy. Syriusz obejrzał je uważnie, próbując zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Dwóch mężczyzn, chyba w mugolskim mieszkaniu, na samym skraju widział komputer.
– Starczy mi – stwierdził.  
Ruszyli dalej. 
– Chyba widziałam już gdzieś twoją twarz – powiedziała Sisi, więc spiął się odruchowo. – Na jakimś plakacie albo czymś podobnym. Hmm, jesteś aktorem? Albo modelem? 
– Wyglądam na modela? – spytał, czując ulgę i lekkie rozbawienie. 
Kobieta zachichotała. 
– Lustra nie masz, jeśli nie wiesz. To tutaj. 
Wsunęła różdżkę między zęby, podskoczyła i złapała się krawędzi cienia. Zaraz po tym, jak wyszła, położyła się na brzuchu i podała mu rękę. Choć trwało to tylko moment, poczuł niepokój, kiedy został sam w ciemności. Czuł, że mrok przylega mu do skóry.
Wyszli na krótkiej, mugolskiej uliczce, pomiędzy ceglanymi domami. Jeden miał osmalone ściany, a niedaleko poniewierał się radiowóz niemal przecięty na pół. Gdzieś w pobliżu wyły syreny.
– Ministerstwo nie zajęło się tą stroną? – spytał, otrzepując się z ciemności. 
– Zostało poinformowane po fakcie – zauważył zgryźliwie mężczyzna, z którego cienia wyszli. – Ciągle ewakuują cywili, ale cholera wie, ile będzie ofiar. Pewnie zwalą to na IRA… Black? 
Syriusz obrócił się do niego i uświadomił sobie, że stoi przed aurorem. Auror uświadomił sobie, że stoi przed zbiegiem i wycelował w niego różdżką. 
– Co z tobą, Sean? – spytała Sisi z irytacją.  
– To morderca.
– To chyba dobrze? Ma w końcu zabić tych Śmierciożerców.
– Nikogo nie zabiłem – warknął Black. – Wrobili mnie.
– Zawsze jest pierwszy raz. – Sisi położyła dłoń na ręce aurora i zmusiła go, aby opuścił różdżkę. Choć jej głos brzmiał wesoło, miała poważny wyraz twarzy. – Dacie sobie radę?
– Jedną ręką – stwierdził Syriusz.
Sean patrzył na niego z wyraźnym obrzydzeniem, ale w końcu wzruszył ramionami. 
– Kiedy wejdziesz do kasyna, przerzucę wsparcie – powiedziała do niego Sisi, zanim wskoczyła w swój cień. 
Gdy kobieta zniknęła, Sean znowu wycelował w zakonnika różdżkę. 
– Nie próbuj niczego, Black – powiedział. – Namierzyłem ich w tamtym budynku. 
Będzie nam się świetnie współpracowało, pomyślał Syriusz z przekąsem.

***

Wracały wspomnienia. Ciepły poranek gdzieś na wschodzie Europy, w jednym z tych krajów, w których jeszcze żyły ostatnie utopce – Dumbledore widział ich twarze, gdy szedł wtedy groblą – nieskoszona trawa i czereśnia rosnąca na rozstajach dróg. Dziczka, o drobnych, kwaśnych owocach. Albus pamiętał ich smak przez resztę życia. 
– Więc przyszedłeś mnie zabić? – Grindewald siedział na murku z polnych kamieni, w którym kule wyżłobiły głębokie ślady. Wypluł pestkę. – Jaka szkoda…
– Wciąż możesz się poddać. 
– Niby mogę, ale jakby wyglądało to w mojej biografii? – spytał, wstając. Przez krótką chwilę przypominał tamtego czarującego chłopca, który skradł serca wszystkich dziewcząt w Dolinie Godryka. Ale gdy wyciągnął różdżkę, był już tylko wrogiem, czarnoksiężnikiem i mordercą. – Wielcy ludzie powinni odchodzić w spektakularny sposób. 
– Nie wezwiesz swojej armii? 
Tylko się uśmiechnął. 
Idąc Pokątną, Dumbledore pomyślał, że po tylu latach w końcu zrozumiał ten uśmiech. Wtedy wydawało mu się, że Grindewald stał się zbyt pyszny, aby przyjąć pomoc nawet od własnych ludzi – ogłupiła go moc Czarnej Różdżki i wcześniejsze zwycięstwa. Zapomniał zupełnie, że jego przyjaciel nigdy nie kierował się uczuciami.
Grindewald przegrał wojnę zanim rozpoczął się tamten pojedynek – i wiedział o tym – ale na zawsze chciał pozostać legendą, choćby i mroczną, bo legendy są pamiętane. 
Nie spodziewał się, że niedługo po nim narodzi się ktoś gorszy, kto zepchnie go w zapomnienie razem z ideałami, które głosił. Tak jak Dumbledore’owi nie przyszło do głowy, że w ciągu swego życia będzie musiał stoczyć walkę z dwoma demonami. 
Ale ten pojedynek miał być inny – trudniejszy i łatwiejszy zarazem – bo choć mężczyzna był już stary i wciąż nie odkrył sekretu nieśmiertelności wroga, przynajmniej tym razem nie ciążyła mu przeszłość. 
– Witaj, Tom – powiedział, zatrzymując się. 
Voldemort również stanął. Szron osiadł na jego szacie i rozlewał się po ulicy, skuwając lodem powstałe po deszczu kałuże. Czarnoksiężnik mrużył oczy, jakby raziło go światło, po czole spływał mu pot. Nie zareagował nawet złością na imię, którego nienawidził. 
– Naprawdę jesteś głupcem – powiedział, ale cicho i słabo, jakby oszczędzał oddech. 
Dumbledore zerknął w dół. Koło jego butów zaczęła tworzyć się warstewka lodu. Magia unosząca się w powietrzu zaczynała kłuć w płuca. 
– Tom, nie zapanujesz nad tym. Pozwól mi się zabić, zanim wszystko wyrwie się spod kontroli. 
Voldemort zaśmiał się krótko. Przypominało to napad kaszlu. 
– I tak jesteś w stanie się odrodzić, nie będę ci w tym przeszkadzał – kontynuował dyrektor spokojnie. 
– Jakbym ci wierzył… Czemu nie zaproponujesz, żebyśmy przenieśli się na jakąś pustynię? 
Dumbledore pomyślał o instrumencie przypominającym pająka, lodzie i pyle. Zamknął na moment oczy, jakby podświadomie obawiał się legilimenckiego ataku. 
– Więc to jest aż tak potężne? – w głosie Czarnego Pana zabrzmiało raczej znużenie niż radość. – Tym bardziej tylko głupiec by zrezygnował. 
– Jeśli zgodzisz się umrzeć, Tom, umrę razem z tobą. 
Wiedział, że jego ludzie to usłyszeli i martwił trochę, czy nie spróbują się wtrącić. 
– Cóż za poświęcenie – wycedził Voldemort z obrzydzeniem. – Jakbyś miał szansę przeżyć dzisiejszy dzień. 
Uniósł różdżkę i zatoczył nią leniwe półkole, co wyglądało raczej na przypadkowy gest niż jakiekolwiek zaklęcie. Dumbledore odskoczył jednak do tyłu, a asfalt, na którym stał przed chwilą, stopił się i prysnął do góry, zraszając otoczenie gorącymi kroplami. Zanim spadły, dyrektor wyprowadził kontratak i na chwilę zrobiło się zbyt jasno, by można było patrzeć, kiedy czar przetaczał się przez ulicę, ścierając na proch wszystko, co napotkał po drodze, aż do chwili, gdy rozbił się o lustrzaną tarczę.
Z różdżki czarnoksiężnika wypełznął widmowy bazyliszek, spleciony z dymu, popiołu i brudu. Zamiast oczu miał ciemne jamy, w których coś kotłowało się nieustannie. Rzucił się w stronę Dumbledore’a, ale w połowie drogi zatrzymały go trzy gryfy, utkane z płomieni. Bestie przetoczyły się w bok i uderzyły z impetem o jeden ze sklepów, rozbijając szybę wystawową i podpalając znajdujące się w środku książki. Z oczodołów bazyliszka wyległy mniejsze węże i rozpełzły się po okolicy. Jeden z gryfów rzucił się, aby je wybić, ale zdechł, przebity dymnymi kłami, zanim dokończył skok.
Dumbledore uchylił się przed kolejną klątwą i stuknął różdżką w pogruchotane podłoże. Następnie postąpił krok na przód, aby osłonić kiełkującą roślinę. Voldemort obserwował go zmrużonymi oczami. 
– Myślisz, że się na to nabiorę? – spytał.
– Trzeba mieć nadzieję. 
Węże podpełzły na tyle blisko, że musiał je spalić. Czarny Pan wykorzystał ten moment, aby rzucić Avadę, ale zaklęcie i tak było zbyt powolne. Dumbledore uskoczył w lewo i poczuł, jak drobne kły wbijają się w jego kostkę. Zabił węża, ale i tak poczuł jak drętwieje mu noga. Voldemort uśmiechnął się lekko. 
W tej samej chwili srebrny promień przebił mu ramię i odrzucił na parę kroków do tyłu. Dyrektor kątem oka zobaczył, jak Moody przymierza się do kolejnej klątwy. Rzucił więc zaklęcie, które wypiętrzyło ziemię i odgrodziło go od jego ludzi. Voldemort zaatakował w tym samym czasie i Dumbledore poczuł, jak w jego wnętrznościach zanurza się żółtawa lina. Czarny Pan przyciągnął do siebie różdżkę, wyrywając przy tym fragment jego ciała. Mężczyzna upadł na jedno kolano, pomimo bólu rzucając na siebie zaklęcie leczące. 
Voldemort zaczął formować kolejną klątwę, ale spod asfaltu wyprysnął korzeń gruby jak dziecięce ramię, który owinął się wokół jego ręki i różdżki, a następnie zacisnął, gruchocząc kości. Czarny Pan syknął, bezskutecznie drapiąc paznokciami po drewnie. Dumbledore zaczął się podnosić, ale zachwiał się, gdy noga odmówiła mu posłuszeństwa. 
Drugi z gryfów odskoczył od bazyliszka i rzucił się na jego pana, rozkładając szeroko postrzępione skrzydła. Któryś ze Śmiercożerców wychylił się z bocznej uliczki i strzelił w niego, ale czar pełzł przez powietrze zbyt wolno. 
Voldemort wyciągnął w stronę bestii lewą dłoń, jakby chciał ją powstrzymać bez jakiejkolwiek broni. 
Na moment krótszy od oddechu zapanowała doskonała cisza, jakby pożarte zostały wszystkie dźwięki. Gdy zaś minął – gryf, dom za nim i bariera skrywająca Pokątną – już nie istniały. 


19 komentarzy:

  1. Ach, ten Twój styl... Niezastąpiony. Nadal czarujesz słowem, mimo że akcja jest u szczytów, jeśłi chodzi o tempo. Pojedynek między Voldemortem a Dumbledorem - widziało się wszystko to, co opisałąś. Dzięki temy przypominało to opis przedstawienia teatralnego, więc świadomość ze tak naprawdę była to walka na śmierć i życie stawała się jeszcze mocniejsza. Dumbledore obawia się Voldemorta, JAmes nie - wydaje mi się jednak, że nawet Twojego trzeba się bać, bo nadal pozostaje szaleńcem. może i jest czasem taki... nierealnie śmieszny, nie na miejscu, Ale Dumbledore wie, że stanowi niebezpieczeństwo.A teraz, gdy zabrał magię Jamesa, której nie kontroluje, z jednej strony jest słabszy, ale z durigej strony jeszcze bardziej niebezpieczny. Myślę,że ta magiua, będąc zabraną od prawowitego własćiciela,może stąć się jeszcze bardziej kaprayśna, a rozwalenie gryfa, domu i bariery to dopiero początek. podobał mi się cały złożony opis tej akcji. Tutaj już trudno jest zliczyć strony, ba -0 trudno jest je określić, ale i tak jest w tym wszystkim sens. CAłe szczęscie pojawiła się Tonks bo sądzę, że to właśnie ona jest tą kobietą o kolorowych włosach, choć nie wiem, czemyu Harry jej nie rozpoznał. BYl też Syriusz, no i nawet zapoznał się z Sisi, co dodatkowo sprawia mi wielką radość. James..nadal nei do konca wie, czego cche, ani z kim, ale jest w jego mysleniu slporo racji... i własciwie trudno się dziwic jego wyborom. Ale mimo wszystko nie sądzę, aby mógł zabić Tonks jakby przyszło co do czego. A Snape... NIe sądzę aby obecnie kiedykowiel i komukolwiek byłby w stanie oddać swojego syna. Syna, któty nazywa go juz ojcem. I mam nadizeję, że tak pozostanie. Tlyko nie wiem, co na to Charles. Ten to jest dlopiero szalony, chyba najabrdziej w całym tym wariatkowie. To zdecydowanie rodzinne, o czym świadczy chociażby fragment z perspektywy Willa, nie wiedziąłam, czy bardziej mnie intrygował, czy przerażał. Czekam z niecierpliwością na cd, jestem niesamowicie ciekawa, jak to zakończysz. Zapraszam na nowość na zapiski-condawiramurs

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sisi to nie Tonks, choć mają parę cech wspólnych (ja chyba za bardzo lubię ten typ bohaterki, bo i Emily trochę je przypomina). Po prostu ta postać była wspominana już kilka razy w masce, więc stwierdziłam, że mogę ją wykorzystać, skoro lecimy do końca. Tonks pojawi się osobiście w następnym rozdziale :)
      James nadal boi się Voldemorta, ale dotarł już do tego momentu, w którym wie, że albo weźmie się w garść, albo skończy pokrojony na plasterki. A w zasadzie prawdopodobnie skończy tak niezależenie od swoich działań, więc nie ma co się ograniczać :D
      I tak, Voldemortowi o wiele trudniej panować nad tą magią, ponieważ, w przeciwieństwie do Jamesa, on z nią nie dorastał. Fakt, że tuż po rytuale musi od razu walczyć, też nie pomaga. Z drugiej strony, to stary drań i pewnie nie z takimi kłopotami się już mierzył...
      Dzięki za komentarz ;)

      Usuń
    2. Tak, widzę, że lubisz tego typu bohaterki. też je lubię, szczeólnie jak Ty je opisujesz. To dobrze wiedieć, że Tonks tam hgdzies jeszcze żyje.
      Niesrtetyy obawaim się, że James faktycznie może tak skończyć. Chyba ma zbyt wielu wrogów. albo raczej zbyt wiele osób chce do dostać, a osoby te są wrogami między sobą xD
      Kiedy pojawi się nowość?
      Zapraszan na nowy rozdzial do mnie;)

      Usuń
    3. Nowe pojawi się, jak przebrnę przez mój zastój twórczy :/ W sumie jestem w takiej dziwnej sytuacji, gdzie mam te ostatnie wydarzenia spisane krok po kroku na liście, więc nic tylko siadać i odhaczać punkty - ale zupełnie nie potrafię się zabrać za pisanie. Kiedyś się pewnie mi wena odblokuje i machnę rozdział w trzy dni, ale nie potrafię nawet w przybliżeniu powiedzieć, kiedy to będzie.

      Usuń
  2. Severus nie zauważył nigdzie Goyla ani Crabble’a i nagle go to zaniepokoiło. - Goyle'a ani Crabbe'a.
    W niedzielę też siedział w pracy, sam na całym piętrze, pomijając Georga z siódmego pokoju, który był tak zwariowany, że naprawdę się nie liczył. - George'a.
    Wydawał się dużo starszy od tego chłopca, którego Severus złapał w czasie wakacji w jednym z Londyńskich zaułków. - a po co londyńskich z dużej? Niepotrzebnie.
    – Po co ja obiad robiłam? – Julia westchnęła sięgając po menu. - przed sięgając przecinek powinien być z tego co mi wiadomo.
    – Cholera, Chupacabra też tam jest – warknęła nagle. – Idę do niego. Rób co chcesz. - po rób przecinek.
    Idąc Pokątną Dumbledore pomyślał, że po tylu latach w końcu zrozumiał ten uśmiech. - przed Dumbledore przecinek.

    W końcu jestem na czysto. Od kilku dni przesiadywałam na twoim blogu i czytałam. No niby nie ciągle, bo jakieś zajęcia były, ale w autobusie, w nocy, ale to nieważne. XD
    Od razu mówię, że nie jestem świeżaczkiem, kiedyś Ci skomentowałam, później odkładałam czytanie, psuł mi się blogger, więc nie miałam informacji o nowościach i tak wyszło, że byłam 7 rozdziałów do tyłu. Ale nadrobiłam i jestem z tego powodu serio dumna. Wielka szkoda, że już zbliżamy się do końca, ale oczywiste to było w sumie, to, że się kiedyś skończy. Jak czytałam miałam sobie zrobić notatki, o czym powiem w komentarzu, ale nie bardzo mi się chciało, więc komentarz będzie uboższy trochę. Wciąż i ciągle lubię twojego Voldemorta, chociaż koleś mnie mocno wkurza. James jak to James podczas czytania miałam ochotę go trzepnąć w tył głowy, bo czasem mnie potwornie irytował. A ten wybuch jego magii po śmierci Emily (o czym też coś powiem, ale za chwilę) to było coś! Chyba naprawdę jedna z lepszych sytuacji jak dla mnie. No bo w końcu chyba jedna z najważniejszych! No i w jednym rozdziale, nie pamiętam, który to był, naprawdę byłam taka… zmieszana trochę jakby. Tyle ludzi poumierało – Lucjusz, Emily i jeszcze Draco! Dobra, ze śmierci Emily się cieszyłam, poważnie. Spoko, wariatka i w ogóle, czasem dostarczała zabawnych sytuacji, ale za nic w świecie nie byłam w stanie jej polubić, ja się dziwiłam, że Voldemort ją trzyma. Jak była właśnie informacja, że nie żyje, to takie: a, spoko, umarła, okej. Za to Lucjusz… kurde, nie chciało mi się w to wierzyć (ha, i słusznie!), bo ta wcześniejsza rozmowa z Severusem, że chciałby może zmienić strony, to dało do myślenia. Może on nie mówił o zmianie stron? Nie do konca pamiętam, ale ja tak to odebrałam. A później, że żyje, cudowna wiadomość, ponieważ akurat uwielbiam postać Lucjusza, a u Ciebie jest go troszki, no nie jakoś dużo, ale pojawiał się, więc byłam zadowolona. Z Draco to było dziwnie, bo taka szybka śmierć, ale podobał mi się u Ciebie, więc trochę żałowałam go :c
    A, relacje James-Harry. Chyba je lubię. Pamiętam tę awanturę o jego imiona w pociągu, haha, to było świetne. Później względny pokój, dali sobie w mordę, a później znowu norma, nawet ćwiczyli sobie. Po tym, em, zabójstwie Draco jak już tego, to wywiało jego i Rabinowa gdzieś, ta Julia… Dobra, mam świadomość, że teraz komentarz robi się bardzo chaotyczny, ale trudno mi ogarnąć myśli, więc musisz mi to wybaczyć. Myśli Harry’ego, że to przez niego James ma te kłopoty z TMR, cóż – trafne, bardzo. Wydaje mi się, że on właśnie tak by sobie myślał. Hermiony u Ciebie nie znoszę, matko, ona mi tak potwornie działa na nerwy, bardziej niż w oryginale nawet. Nieźle.
    To wykorzystywanie mocy Jamesa – upiornie dobry pomysł! W ogóle cały ten pomysł z tą jego mocą, utratą kontroli, teraz w sumie odkrywasz przed nami karty, które mówią o tym o wiele więcej.
    Kurde, pozapominałam o rzeczach, o których chciałam tu napisać, Szlag!
    Dobra, wiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tonks jest wciąż jedną z moich fav postaci, obok Jamesa i Chupacapbry. Ta jej wędrówka do Ameryki, żeby zdobyć informacje. No takie to puchońsko-przyjacielskie w sumie. I to, em, wtopienie się w tłum, cóz, nowe doświadczenie zdobyła, jakby nie patrzeć. Niecierpliwie czekam na nią w kolejnym rozdziale, bo w poprzednim komciu coś tam mówiłaś, że będzie, cieszę się.
      Dobra, serio, myśli mi pouciekały, ale to dlatego, że 7 rozdziałów i na raty. Następnym razem siedzę dłużej i czytam na raz, bo nie zapomnę.
      Wenuj się.
      Pozdrawiam,
      strzyga.
      + wybacz za tyle tego chyba i w sumie, jakoś tak się pisało.

      Usuń
    2. Chyba zaćmienia dostałam przy tych apostrofach ^^"

      Ja mam przy Jamesie tak samo, ale jest nadzieja, że w następnych rozdziałach się ogarnie choć trochę :D Rozwinięcie jednego wątku cię chyba rozczaruje, ale pożyjemy, zobaczymy. Lucjusza bym tak nie ubiła z marszu no przecież - myślałam, że wszyscy od razu się zorientują, że to podpucha, żeby wywołać u Jamesa i Draco reakcję :P (ciekawostka - w pierwszym pomyśle oni mieli w końcu się zaprzyjaźnić, to jest - James ściągnąłby tę jego klątwę, ale nigdy nie przyznałby się, że to on ją założył - a resztę zrobiłaby już ich sama sytuacja z rodzicami, Voldemortem etc. No ale im dłużej się maska pisała, tym mniej ten scenariusz był prawdopodobny i wyleciał w końcu całkiem).
      Ja zawsze lubię najbardziej postacie z pięćdziesiątego planu. Kiedyś był to Chupacabra, a teraz Estevan i Natasza :D
      Wena się przyda, dzięki :)

      Usuń
  3. Jak to- tylko 3 ? Tylko 3? Nieeeee... to nie może być prawda! Tak świetne opowiadanie powinno być maksymalnie długie!!!
    Tutaj wszystko mi się bardzo mi podoba, a przede wszystkich kocham Jamesa, bo jest taki uroczy;-)
    Fajnie że w końcu pojawiła się Sisi, zapamiętałam ją z początku opowiadania.
    Ten cliffhanger ze śmiercią Emily był naprawdę szokujący.. W ogóle się tego nie spodziewałam, w sumie podejrzewałam że ta wariatka w końcu padnie ale nie tak nagle... I zaraz ten wybuch magii Jamesa i śmierć Draco... szok, szok i niedowierzanie.Ale niesamowicie ciekawie to poprowadziłaś. Tak czytam , czytam i pytam -kiedy ktoś temu chłopakowi naprawdę pomoże? Nie będzie się mądrzyć, moralizować tylko pomoże, kiedy będzie taka potrzeba. Chupacabra ma u mnie wielkiego plusa ale naprawdę liczę na Tonks i Snapa.
    Bardzo się się cieszę że Severus w końcu sam przed sobą się przyznaje że mu zależy na własnym synu. Dobrze by było, gdyby James się w końcu o tym dowiedział;-) Bardzo lubię ich relację i jak ich opisujesz. Mam nadzieję, że w tych 3 (buuuuuuuu ) rozdziałach znajdzie się dużo miejsca im poświęconego.
    I taka refleksja- żeby tylko Severus nie zginął na końcu, nie wiem czemu ale mam takie obawy a bardzo bym tego nie chciała...
    Podoba mi się jak opisujesz bohaterów kanonicznych, np. Harrego ale cóż ja poradzę że Twoi prywatni bohaterowie są jeszcze ciekawsi?;-p i naprawdę wolę od czytania o rozterkach Harrego pt. "co się tam dzieje, dlaczego mnie tam nie ma" czytać o Jamesie który naprawdę jest w oku cyklonu;-)
    Wujek Rainbowa- co za kreatura, szacun za wyobraźnię;-)
    Podsumowując: uwielbiam Twoje opowiadanie, liczę że może tych rozdzialików będzie choć troszkę więcej,że nie dobijesz moich ulubionych bohaterów (znaczy się Jamesa, Tonk i Severusa) ;-)
    Życzę Ci dużo weny i w ogóle wszystkiego dobrego w życiu;-)
    Pozdrawiam serdecznie;-)
    Svietlana

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Maska się kończy i już z góry ostrzegam, że zakończenie jest dosyć... otwarte. Znaczy, samo opko to zamknięta całość i się tego trzymam, ale spokojnie można do niego będzie seuqel napisać. Tylko to już nie ja albo nie teraz (bardzo nie teraz), bo po masce chce usiąść do któregoś z moich autorskich pomysłów :)
      Dziękuję za komentarz i również pozdrawiam :D

      Usuń
  4. O nie, nie ma już więcej rozdziałów!

    Po przeczytaniu hurtem wszystkiego czuję się trochę, jakbym w pełnym biegu trafiła w ceglany mur. Najpierw się człowiek rozkręca, łapie wiatr we włosy, podziwia widoki, a potem, zanim się obejrzy, ma rozkwaszony nos i przymusowy odwyk.

    Nic konstruktywnego chyba na razie nie powiem, muszę się otrząsnąć...

    Ale William to też niezłe ziółko! I też nieco sherlockowy wyszedł. :-) Ta wieczna nuda...

    Pozdrawiam
    A

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Już któraś osoba mi go porównuje do Sherlocka i w sumie sama to widzę, ale ale - on miał być podobny do Emily, a Emily powstała przed tym, jak Sherlocka oglądałam, więc czuję się trochę usprawiedliwiona :D Dzięki za komentarze :)

      Usuń
  5. Zapomniałam się pochwalić, że obejrzałam film (powiedzmy) dokumentalny o chupacabras i od dziś Chupacabra strzeże dostępu do mojego firmowego komputera. ;-)
    A

    OdpowiedzUsuń
  6. Jakby co, informuję, że nie możemy się doczekać nowego rozdzialu ;)
    Lipcowa

    OdpowiedzUsuń
  7. Dolączam się do Lipcowej... Umieram z niecierpliwosci, to juz tak blisko zakonczenia, a ile się moze zdarzyc!!! czuje, ze mnie jeszcze zadziwisz...! Daj chociaz jakas informacje, prrroosze;);)
    zapiski-condawiramurs

    OdpowiedzUsuń
  8. A ja uprzejmie donoszę, że skopiowałam sobie całość do worda i licznik wybił 425 stron i grubo ponad milion znaków. Imponujące. Tymczasem jednak mamy październik i chyba nie pozostaje nic innego, jak tylko czytać jeszcze raz od początku... Nadal trzymam kciuki za końcówkę. Powodzenia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I taaak: rozdział powoli się pisze, tym bardziej powoli, że początek października i mam za dużo bałaganu na uczelni ;__;
      Ale żyję, nie zapomniałam o was i bloga nie rzucam. (A jeśli zdarzy się niewiemcostrasznego i stwierdzę, że nie dam rady dokończyć, to wrzucę streszczenie końcówki - no ale to ostateczność i mam nadzieję, że się tak nigdy nie stanie).
      (Serio, 425 stron? xD)

      Usuń
  9. Spóźnione życzenia urodzinowe dla Jamesa:-)
    Jest jakaś szansa, że z tej okazji pojawi się niedługo nowy rozdział?:-P

    OdpowiedzUsuń
  10. Zabrałam się za czytanie w ramach oceniania, ale mniej więcej w połowie drugiego rozdziału zdałam sobie sprawę, że i tak czeka mnie powtórna lektura przed napisaniem czegokolwiek, bo za bardzo się wciągnęłam, żeby robić jakiekolwiek notatki. A że w takim razie pewnie minie jeszcze trochę czasu, zanim ocenę spłodzę, pomyślałam, że zostawię chociaż komentarz, żebyś wiedziała, jak fantastycznie spędziłam ostatnie trzy dni nad twoim tekstem ;)
    Opowiadanie jest świetne, stworzyłaś bohaterów, których się bardzo dobrze czyta, i świat tak kompletny i magiczny, że aż żal go opuszczać. Ba, włączył mi się Syndrom Końca Książki po ostatnim rozdziale i zapewniam cię, że bardzo cierpię ;) Zwłaszcza że to wcale nie był koniec.
    Ale chyba najfajniejsze jest to, jak stopniujesz napięcie - od samego początku okropnie się wciągnęłam, a od kilku ostatnich rozdziałów w ogóle nie mogłam się oderwać, ba, nawet przez nie nie spałam ;) Zwłaszcza rozdział kulminacyjny, z uwolnieniem bestii, był świetny pod tym względem.
    Długo, bardzo długo nie czytałam czegoś, co zrobiłoby na mnie tak duże wrażenie. Tekst jest fantastyczny i mam szczerą nadzieję, że zastój minie i uda ci się go dokończyć.
    Pozdrawiam serdecznie i weny życzę ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O yay, zapomniałam już, że mam u ciebie zamówioną ocenkę - nawet nie wiesz, jaką mi sprawiłaś frajdę tym komentarzem :D
      O tym zastoju - już powoli mija, serio, serio, a przynajmniej więcej jest już tego kolejnego rozdziału niż było. Chyba po prostu potrzebowałam ten tekst na chwilę odstawić :) Wiem, że to małe pocieszenia dla czytelników, biorąc pod uwagę moje tempo, ale... um... staram się.
      I nawzajem :D


      Usuń