30.03.2022

Wbrew pozorom nadal istnieję ^^".

środa, 1 maja 2013

Rozdział IV



Tonks wpadła na oddział jak burza. Czerwone włosy sterczały na wszystkie strony, szata wyglądała jakby ją z psidwaczego gardła wydarła, a w dodatku złapała zadyszkę.
– Gdzie… jest… James... Rainbow? – spytała pierwszego uzdrowiciela, którego udało jej się wypatrzyć.
Siwy mężczyzna opierał się o drzwi z zamkniętymi oczyma i głęboką zadumą na twarzy. Kiedy usłyszał pytanie, powoli odemknął jedno ślepie i wskazał kciukiem za siebie.
– Czekamy, aż zemdleje – powiedział.
– Na Merlina, dlaczego?
– Bo nie pozwala się leczyć. – Ponieważ dziewczyna wpatrywała się w niego w osłupieniu, zdecydował się rozwinąć myśl. – Ten auror, co znalazł dzieciaka na ulicy, połatał go jako tako, kompletnie beznadziejnie swoją drogą… czego was na tym szkoleniu uczą?
– Ekhem.
– Cóż, wszystko byłoby w porządku, gdyby się w międzyczasie nie ocknął. Chłopak, znaczy. Kopał, gryzł, jak zwierzątko, zaprawdę. Teraz zaczął nas straszyć sądem. – Mężczyzna bardzo powoli wyciągnął z kieszeni fartucha chusteczkę i otarł czoło. – Zasadniczo ma rację. Nie możemy go leczyć, o ile zgody nie wyrazi jego opiekun prawny, a w szczególnych wypadkach on sam. Cóż, dlatego czekamy, aż zemdleje i będziemy mogli podciągnąć działania pod ustawę o ratowaniu życia.
Tonks w międzyczasie doprowadziła się do porządku. Wygładziła szatę, pozwoliła, aby włosy wyprostowały się i nabrały bardziej eleganckiego koloru. Kiedy uznała, że jest gotowa, stanowczo powiedziała:
– Niech się pan odsunie i pozwoli mi pracować.
Uzdrowiciel uśmiechnął się kpiąco.
– Osobiście to nie radzę – uprzedził, otwierając przed nią drzwi. Wręcz szarmanckim gestem zaprosił aurorkę do środka, po czym szybko je zatrzasnął.
Tonks nagle znalazła się w środku kameralnej apokalipsy.
Sala zabiegowa, umiejscowiona na czwartym piętrze, była niewielka i po brzegi wypełniona specjalistycznym sprzętem.
Stół operacyjny został przewrócony na bok, a runy wspomagające wyryte na jego krawędzi wciąż jeszcze lśniły. Szyba szafki, w której trzymano eliksiry, została zbita i część cennych fiolek leżała na posadzce w różnym stanie. Dziwne metalowe i drewniane narzędzia, których przeznaczenia nawet się nie domyślała, porozrzucane były po całym pomieszczeniu.
Kiedy weszła, tróje ludzi zamarło na krótką chwilę. Rainbow przyczaił się w kącie, przyciskając do piersi metalowy stołek niczym tarczę. Chuderlawa uzdrowicielka, która przypominała oskubanego z piór ptaka, na chwilę przestała się wydzierać. Jej asystentka o sympatycznej, pokrytej piegami twarzy, właśnie ocierała łzy.
– Co pani tu robi? – Chociaż uzdrowicielka nie podniosła głosu, każde jej słowo wydawało się ciężkie jak skrzynia cegieł. Wypięła lichą pierś, na której pysznił się emblemat: różdżka skrzyżowana z kością. – Tutaj nie wolno wchodzić gościom.
Tonks straciła cały animusz.
– To mój wychowanek, tak jakby. To znaczy – spróbowała wziąć się w garść – jestem jego kuratorką.
– Właśnie. – Rainbow ożywił się wyraźnie. – Powiedz tym zdzirom, żeby trzymały różdżki z dala ode mnie.
– Młody człowieku! – Uwaga kobiety całkowicie skoncentrowała się na chłopaku. Aurorce zrobiło się go żal. – Natychmiast przestań zachowywać się irracjonalnie!
– Jestem w szoku pourazowym. Dajcie mi, ludzie, spokój! – Następnie wyrzucił z siebie wiązankę przekleństw w różnych językach, za to z jednakową ekspresją.
Uzdrowicielka zapowietrzyła się, jej asystentka dostała czkawki, a Tonks stwierdziła, że powinna coś zrobić.
Cokolwiek.
Zrobiła krok w stronę chłopaka, nerwowo przełykając ślinę.
– Cóż, no wiesz, oni mają rację. Znaczy, wiem, że jesteś przestraszony i w ogóle, ale powinieneś dać się uleczyć. Rozumiesz, nikt nie chce cię tutaj skrzywdzić – mówiła, czując, że zupełnie nie panuje nad sytuacją.
Rainbow patrzył na nią, jakby wyrosła jej druga głowa.
– Ile ja mam lat według ciebie? Pięć? – zapytał poważnie.
Wypuścił z rąk stołek, prawdopodobnie dlatego, że nie miał siły dłużej go trzymać. Mebel uderzył o podłogę z łoskotem i odtoczył się do stołu. Asystentka podskoczyła na ten dźwięk.
Tonks mogła teraz lepiej przyjrzeć się chłopakowi. Szaty na sobie nie miał, za to jego koszula była poszarpana i przesiąknięta krwią. Brudne dłonie szybko schował w kieszeniach. Słaniał się na nogach, ale wzrok miał przytomny i czujny. Nie zauważyła jednak żadnej rany, która wymagałaby natychmiastowego uleczenia.
Świetnie się sprawdziła, pilnując go, nie ma co.
– Słuchaj – powiedział do niej, wyraźnie ignorując resztę osób – przed chwilą próbowano mnie ukatrupić. Nie pozwolę, aby ktoś machał mi różdżką przed nosem, cholera, po prostu nie. Chyba że ty.
– Ja?
– To niedopuszczalne – wtrąciła się uzdrowicielka natychmiast. – Aurorzy nie mają odpowiednich kwalifikacji. – Jej głos przepełniony był urażoną dumą.
Tonks miała już zaoponować – przeszła dokładny i wyczerpujący kurs medyczny – kiedy drzwi otworzyły się, a klamka uderzyła ją w plecy.
Odskoczyła, potknęła się o leżącą na podłodze butelkę, cudem utrzymała równowagę. Obróciła się gwałtownie, ale słowa oburzenia zamarły jej na ustach.
– Profesor? – zdołała tylko wykrztusić.
Snape stał w drzwiach, obleczony w czarną szatę. Wyglądał jak koszmar pierwszoklasisty. Jego złowrogie spojrzenie spoczęło na jej twarzy i poczuła się tak, jak wtedy, gdy wysadziła swój pierwszy kociołek. W pierwszej klasie, na pierwszej lekcji, dodając do wody pierwszy składnik. Zresztą usta nauczyciela wykrzywiły się w wyrazie dezaprobaty, identycznie jak tamtego feralnego dnia.
– Czy to pomieszczenie wygląda jak poczekalnia na King’s Cross? Proszę natychmiast opuścić to miejsce! – Uzdrowicielka przestała celować różdżką w Rainbowa, widocznie uznając, że nieznajomy jest jeszcze bardziej irytujący.
Mężczyzna przeniósł spojrzenie na chłopaka i skrzywił się jeszcze mocniej.
– Jestem ojcem Rainbowa – powiedział.
Tonks zgłupiała, drugi raz w ciągu kwadransa. Jej myśli zakotłowały się jak szalone, umysł usilnie próbował nie wyobrażać sobie… blee…
Przecież to nie może być prawda! Zerknęła przez ramię na chłopaka i nagle doznała olśnienia. Oczywiście, że to nie jest prawda. Pewnie Dumbledore kazał Snape’owi tak powiedzieć dlatego, że mężczyzna był czarnowłosy, dyspozycyjny albo coś w tym stylu. To musiał być jakiś szczwany plan.
Odwróciła się, żeby zasugerować chłopakowi, że profesor stoi po ich stronie, ale nie zdążyła nic zrobić.
– Gówno prawda – stwierdził Rainbow. – Ten facet do mnie strzelał.

***

Kiedy Tonks w końcu udało się wyrzucić wszystkich za drzwi, Rainbow po prostu usiadł na podłodze. Nie chciał tego robić, ale za bardzo kręciło mu się w głowie. Potrzebował… cóż, lekarza albo uzdrowiciela. Może uda mu się to zorganizować później.
Kuratorka podeszła do niego i kucnęła obok. Jej włosy były szare i cienkie, jeden kosmyk nawinęła na palec bezmyślnie. Wyglądała strasznie smętnie i Rainbow prawie dał się nabrać. Jednak przypomniał sobie w porę, że nie zostałaby aurorką, gdyby nie potrafiła kontrolować swych uczuć – jeśli wyglądała na załamaną, miała w tym jakiś cel.
Oni naprawdę myśleli, że jest małym dzieckiem?
Nie potrafił sprecyzować, kim są oni i dlatego, częściowo, był wściekły i przestraszony. Na pewno na ulicy atakowały go przynajmniej dwie osoby, jedną widział. Na miotłach goniły też dwie, ale nie wiedział czy te same. Zamieszany był również auror, który zadawał mu pytania, kiedy James zażył Veritaserum. To w sumie jakiś trop.
Właściwie wątpił, żeby Tonks też brała w tym udział. Pewnie wrzucili ją jako kuratora, ponieważ była przerażająco niekompetentna.
Oni.
– Nawet jeśli profesor Snape nie jest twoim ojcem, stoi po naszej stronie – powiedziała kobieta niepewnie.
Przez chwilę próbował przetrawić tą informację. Przede wszystkim zaś ustalić, czym jest „nasza strona”. On i Tonks? Tonks i ktoś jeszcze? Aurorzy?
Morgano, był taki zmęczony.
– Próbował mnie zabić – powiedział spokojnie, patrząc jej prosto w oczy.
– Jesteś pewny?
Salazarze, czy ona była taka naiwna, czy tylko udawała? Jasne, że to nie on go zaatakował. W sumie chłopak pierwszy raz widział gościa na oczy, tylko co z tego? Pojawił się znikąd i akurat teraz ogłosił, że jest jego, Rainbowa, ojcem. Nie trzeba być geniuszem, aby stwierdzić, że coś tu śmierdzi.
– Wiesz, tam musiało być dużo pyłu, mogło ci się coś przewidzieć – kontynuowała. – Znam profesora od wielu lat i jestem pewna, że nie zrobiłby czegoś takiego. Wiesz, uczy w szkole, w Hogwarcie, codziennie pracuje z dziećmi. – Jej głos coraz bardziej słabł, jakby próbowała przekonać przede wszystkim siebie i nie bardzo jej to wychodziło. – Jestem pewna, że ma świetne alibi.
– Nie uwierzysz mi, prawda? Nieważne, co powiem i tak mi nie uwierzysz. Przecież to nie może być tak, że jakiś podejrzany gówniarz wie, co mówi. – Naprawdę zrobiło mu się przykro. Przecież akurat mógł nie kłamać, a ona od razu założyła najgorsze. Jak ma wyjść na prostą, jeśli ludzie traktują go jak kryminalistę?
Zauważył, że pokój zaczyna wirować i stwierdził półprzytomnie, że jego szanse na przeżycie drastycznie się zmniejszają.
– Po prostu daj mi swoją różdżkę i podaj mi… ten eliksir, taki żółty, jeszcze ten w takiej głupiej butelce, taki pod fiolet. I tamte korzenie – rozkazał, błądząc wzrokiem po półkach.
– To w zasadzie ja powinnam cię leczyć – zaprotestowała Tonks.
Zamknął oczy i sięgnął głębiej, do tej metaforycznej wody i istoty, która w niej się kryła. Musnął jej grzbiet palcami. Kiedy to sobie wyobrażał, było mu łatwiej.
Poczuł się tak, jakby jego wnętrzności skręciły się. Salazarze, jak to boli.
Kiedy otworzył oczy, aurorka już wstawała, choć z ociąganiem.
– Jesteś pewien, że to te? – spytała, podchodząc do szafki. – Jakbyś podał nazwy byłoby lepiej.
Interitum Invertebrates". Tak, ten. Drugi to Ius Ventora"... nie, Ventosa". – Postarał się zachować spokój.
– Wiesz, co robisz?
Stwierdził, że w tej chwili mógłby ją zabić. Oczywiście, gdyby nie był tak słaby.
– TAK – warknął. – A korzenie te białe, zwinięte w korkociąg.
Udało mu się dźwignąć na nogi, postawić stołek i usiąść na nim. Tonks podała mu przedmioty, wyraźnie zaniepokojona.
Wyciągnął korek z fioletowego eliksiru i wylał jedną trzecią zawartości, równocześnie wsunął do ust korzeń i zaczął żuć. Miał koszmarnie cierpki smak, ale trochę ocucił Jamesa. Chłopak dopełnił fiolkę drugą miksturą, wyciągnął z ust palcem trochę papki i wrzucił do środka. Zatkał, potrząsnął gwałtownie. Płyn zmienił kolor na ciemnozielony. Magia, proszę państwa.
W Peru nazywali to Koktajlem Zwycięstwa.
– Jeszcze różdżka – powiedział, wyciągając dłoń niechętnie. Półprzytomnie zauważył, że pod warstwą zaschniętej krwi i brudu blizny są prawie niewidoczne. – Bez tego nie zadziała.
Przez jedną koszmarną chwilę myślał, że znowu będzie musiał zrobić… tamto.
Podała mu ją jednak, choć była widocznie zdenerwowana. Ciągle zerkała na drzwi. Chłopak przyglądał się jej czujnie, wyczekując odpowiedniego momentu. Wreszcie, kiedy stwierdził, że Tonks nie zamierza się nigdzie ruszyć, spetryfikował ją. Choć rzucił czar bezgłośnie i ukradkiem, praktycznie na jej nogi, i tak w ostatniej chwili drgnęła – jakby chciała zejść zaklęciu z drogi. Następnie zastygła. Głowę miała przekręconą pod dziwnym kątem i chłopak stwierdził, że może go jeszcze dojrzeć, więc przesunął nieco stołek. Uznał, że przynajmniej jeden problem już załatwił.
Znowu wyciągnął korek i powąchał miksturę. Cuchnęła jak kocie truchło, doskonale. Uniósł ją do góry w parodii toastu i wymamrotał po hiszpańsku:
– Za tych, którzy przeżyli. – Te słowa zmieniały truciznę w lekarstwo. Widział magów, cywilizowanych i niezwykle sceptycznych, którzy umierali, bo nie uwierzyli w ich moc. Właściwie jednego. Był kretynem.
Wypił duszkiem i przycisnął rękę do ust, aby nie zwymiotować.
Za tych, którzy przeżyli. Za nas!
Gdyby tylko mógł się przespać choć parę godzin…
Podniósł się ostrożnie i zabezpieczył drzwi. Rozbrojenie tych zaklęć powinno zająć im jakiś kwadrans, może dziesięć minut, jeśli ten ich profesor jest dobry w te klocki. Merlinie, był tak zmęczony, że wszystkie zaklęcia musiał wypowiadać na głos jak smarkacz. Dobrze, że żaden z kolegów go nie widział.
Odsunął się tak, aby Tonks nie widziała, co robi i powoli doprowadził się do porządku. Rzucił parę razy Chłoszczyść, aby oczyścić skórę, spodnie, buty i koszulę. Tę ostatnią też zreperował.
Jak na złość nie mógł przypomnieć sobie, jak zmienić kolor włosów, chociaż matka robiła to przy nim z milion razy. Narzucić na siebie zaklęcia maskującego nawet nie próbował. Cóż, będzie musiał zaufać swojemu talentowi aktorskiemu.
Wiedział, że powinien zrobić coś jeszcze, coś bardzo ważnego, ale nie mógł skupić myśli.
Włożył różdżkę do tylnej kieszeni i podszedł do szafki z eliksirami. Przejrzał je pospiesznie, odkładając na bok te, które mogły mu się przydać lub po prostu były cenne. Dorzucił jeszcze parę innych składników.
Znał się na nich całkiem nieźle, chociaż był beznadziejnym warzycielem. Mówiąc szczerze, lęk przed pracą nad eliksirami mógł dopisać do długiej listy swoich fobii. Dla odmiany tę mógł jakoś uzasadnić.
Tylko jak się zapakować? Wyobraził sobie plecak z tymi wszystkim sprzączkami, kieszeniami i zamkami. Zadrżał. Nie dziś, nie da rady.
Może torba? Taka najprostsza, płachta materiału zszyta po bokach, niezapinana klapa, pasek nieumożliwiający regulacji? Tak, to chyba potrafi.
Po chwili trzymał ją w ręce, przetransmutowaną z metalowej tacy. Była szara, trochę za jasna jak na jego gust, ale nie miał sił, aby to zmienić.
Włożył do niej wszystkie fiolki, mając nadzieję, że się nie stłuką. Podejrzewał, że to będzie jego kapitał w ciągu następnego miesiąca. W końcu nie może iść do banku, kiedy na karku siedzą mu gliny.
Ukląkł na podłodze i przytknął koniec różdżki do posadzki. Przesuwając ją powoli, wyciął kwadrat, przez który od biedy mógł się przecisnąć. Przelewitował go do góry, nim zdążył spaść.
Położył się przy brzegu i ocenił sytuację. W sali poniżej leżały cztery osoby, trzy spały. Jeden mężczyzna, obsypany koszmarną wysypką, czytał gazetę.
Chłopak już miał go spetryfikować, ale zawahał się. Jeśli zaklęcie wejdzie w interakcję z innym… z drugiej strony jaki miał wybór?
Nie mógł wpaść w ręce aurorom, był tego absolutnie pewien.
Spetryfikował go i ostrożnie przelewitował torbę na podłogę sali, trochę w bok. Włożył różdżkę do ust i zeskoczył na dół, najpierw przez parę sekund wisząc na czubkach palców.
Zabolało tak bardzo, że przestraszył się, że skręcił kostkę. Mógł jednak normalnie wstać, więc chyba wszystko było w porządku. Nikt się nie obudził, musieli wypić eliksiry nasenne. Tylko spetryfikowany mężczyzna nerwowo poruszał oczami.
Chłopak złapał torbę i przez chwilę nasłuchiwał, ale nikt jeszcze nie dobijał się do drzwi na górze. Zdecydował się więc obszukać szafki, ale łup był niewielki. Znalazł trochę forsy, za to żadnej różdżki. Albo pacjenci musieli ją zdawać przy rejestracji, albo trafił na jakiś specjalny oddział.
Po chwili namysłu wyjął z rąk mężczyzny Proroka Codziennego, zrolował go i wsadził pod ramię. Z blatu szafki zabrał okulary w prostokątnych oprawkach. Obraz trochę mu się rozmywał, ale nie na tyle, by wpadał na ściany. Odetchnął głęboko. Miał nadzieję, że wygląda lepiej niż się czuje.
Na korytarzu stał jeden uzdrowiciel, dosyć młody, który rozmawiał z dystyngowaną kobietą. Staruszka nosiła na głowie najcudaczniejszy kapelusz, jaki chłopak widział w tym roku. Był monstrualny, a w dodatku na jego czubku przyszpilono wypchanego sępa. Rainbow uznał, że to na pewno halucynacja.
Przeszedł koło nich pewnym krokiem, tak jakby miał absolutne prawo znajdować się w tym miejscu. Dawno odkrył, że to całkiem niezły sposób na pozostanie niezauważonym. Zerknął tylko na windę i wszedł na schody. Nie miał sił, aby teraz się z nią mierzyć.
Na klatce schodowej usiadł na chwilę, wyciągnął buteleczkę z czerwoną, cierpką i dosyć lepką cieczą. Wylał trochę na palec wskazujący, po czym wmasował w dziąsła. Normalni ludzie rozpuszczali taką dawkę w litrze mleka, ale nie miał na to czasu.
Po chwili zrobiło mu się gorąco, a następnie bardzo zimno. Dostał dreszczy. Odczekał jeszcze parę minut, wstał.
Czuł się lepiej, jakby ktoś wypełnił go czystą energią. Humor psuła mu jedynie świadomość, że za parę godzin porządnie za to zapłaci.
Jeszcze raz rzucił Chłoszczyść, przygładził ręką krótkie włosy i zbiegł na sam dół. Wyjście awaryjne było zamknięte. Pomyślał przelotnie, że wszyscy magowie mają skłonności autodestrukcyjne. Wyobraził sobie nawet szereg poważnych, odzianych w szaty ludzi, którzy podchodzą do skarpy i rzucają się w morze. Pokolenie lemingów, niech ich trafi szlag.
W recepcji panowało typowe zamieszanie, prawdopodobnie z nim niezwiązane. Wyprostował się i po prostu przez nią przeszedł. Prawą dłoń trzymał blisko różdżki. Cały czas spodziewał się, że ktoś go rozpozna i podniesie alarm, ale nic takiego się nie stało.
W końcu nie był aż tak ważny.
Tylko przy wyjściu zawahał się i prawie zawrócił. Chciał podejść do recepcji i spytać, czy ktoś został ranny, kiedy zawalił się dom na Nokturnie. Jednak po pierwsze byłoby to zbędne ryzyko, po drugie…
Po drugie, pomyślał, zaciskając pięści, mogli otworzyć mi drzwi.
Na ulicy wyrzucił do kosza okulary i gazetę.

***

Dopiero w autobusie uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, gdzie jechać. Siedział na dole, w pobliżu drzwi, opierając głowę o szybę. Pod wieczór zrobiło się chłodniej i ludzie wylegli na ulice. Obserwował ich spięty, jakby lada moment któryś z przechodniów miał cisnąć w niego klątwą.
Nie wiedział, czy w szpitalu nie nałożyli na niego jakiegoś zaklęcia lokalizującego. Liczył, że nawet jeśli, nie było to nic tak skomplikowanego jak kuratorski nadzór. W końcu nie mogli wiedzieć, że go zdjął.
Zawsze jednak pozostawało ryzyko, że zrobili to oni.
Kimkolwiek są.
Był prawie absolutnie pewien, że to żaden z jego wujków. Jasne, teoretycznie polowali na niego, od kiedy skończył dziesięć lat i jego dziadkowi odbiło, ale… nigdy tak naprawdę. Matka powiedziała kiedyś, że brakuje im jaj, aby zabić siostrzeńca i Rainbow się z nią zgadzał. Kombinowali od czasu do czasu, żeby nie podpaść swojemu ojcu sadyście, ale James nigdy się ich nie bał.
Nie, to nie oni.
Dziadek wziął sprawy w swoje ręce? Bez sensu.
Tak czy siak, nie mógł iść do nikogo znajomego, aby nie zawlec tam ewentualnego ogona.
Teoretycznie mógł skoczyć do kasyna, ale nie wiedział, jak powiedzieć Chupacabrze, że rozwalił jego talizman. To było idiotyczne i zdawał sobie z tego sprawę, ale po prostu bał się przyznać szefowi. Szczególnie teraz, gdy nie miał pieniędzy, aby kupić podobny.
Musiał pójść do jakiegoś uzdrowiciela, ale wszyscy, którym ufał, przyjmowali w mugolskiej części Londynu, a on wciąż nie był pewny tego, jak działa Namiar. Jeden, Fiszka, pracował na Nokturnie, ale tam Rainbow nie chciał dzisiaj wracać. Nie miał na to siły.
Właściwie marzył o tym, aby ukryć się w jakiejkolwiek dobrze chronionej melinie i odpocząć.
W dodatku bez zaklęcia maskującego czuł się nagi. Wyprostował się i podniósł lewą dłoń do policzka. Miał na nim szramę biegnącą od ucha do szczęki, ale wąską i niezbyt szpecącą. Zresztą, mógł taką zarobić w dowolnej bijatyce. Poza tym twarz miał czystą – dzięki niebywałemu szczęściu albo wyjątkowej determinacji matki.
Ręce to co innego. Ukrył je szybko w kieszeniach.
Musiał kupić rękawiczki. Teraz, zaraz. Kiedy to zrobi, będzie mógł pomyśleć co dalej.
Wysiadł na najbliższym przystanku i rozejrzał się, szukając jakiegoś sklepu z odzieżą. Nie miał zielonego pojęcia, gdzie jest. Domy, wzdłuż których szedł, były identyczne, szare i nudne. Wreszcie jednak dopisało mu szczęście i sklep znalazł na drugiej ulicy, na rogu.
Po drodze przeliczył pieniądze i ucieszył się, że ma przy sobie trochę mugolskiej waluty. Nie był pewien, co zrobiłby, gdyby był spłukany. Chyba po prostu by się poddał. Przy okazji uświadomił sobie, że różdżka wystaje mu z kieszeni, więc wrzucił ją do torby.
Sprzedawca w sklepie był zaledwie parę lat od niego starszy i prawdopodobnie dorabiał sobie do kieszonkowego. Żuł gumę. Miał na sobie koszulkę z komiksowym rysunkiem wielkiej krowy i James przez parę sekund nie mógł oderwać od niej wzroku.
Rainbow wybrał ciemne, materiałowe rękawiczki z kosza i rzucił je na ladę, razem z pieniędzmi. Cofnął rękę natychmiast, ale chłopak i tak coś zauważył.
– Stary, co ci się stało? – spytał. W jego głosie więcej było ciekawości niż współczucia.
James wzruszył ramionami i powiedział pierwsze, co przyszło mu do głowy.
– Wypadek na gospodarstwie. Wsadziłem łapy gdzie nie trzeba.
– Boże, wszystkie palce ci połamało?   
Połamali.
– Sprzedajesz czy gadasz? – zdenerwował się.
– Jasne, jasne. – Chłopak nabił cenę na kasie i wydał resztę. Chyba zrobiło mu się głupio.
James nałożył rękawiczki już na ulicy i od razu poczuł się lepiej. Tak, jakby odzyskał trochę kontroli nad swoim życiem. Rozejrzał się na wszelki wypadek i ruszył przed siebie, szukając jakiegoś zaułka albo podwórka, na którym mógłby się aportować. Postanowił, że wróci do kasyna.
Cokolwiek może zrobić mu szef i tak będzie to lepsze od śmierci z rąk psychopaty.
Właśnie wtedy poczuł, że ktoś wbija mu czubek różdżki w okolice nerki. Nie zatrzymał się ani nie przyspieszył, jedynie spojrzał w bok.
Ach tak, jego kochany tatuś. Mężczyzna miał na tyle przytomności, żeby wychodząc do mugoli ściągnąć szatę, ale nie przyszło mu do głowy, że noszenie czarnego golfa w lecie też nie jest normalne. Chociaż James trochę go rozumiał, sam uwielbiał swoją kurtkę. Poza tym mężczyzna miał brudne, długie, czarne włosy i nos podobny do ptasiego dzioba. Rainbow stwierdził, że to niemożliwe, aby facet był jego ojcem – Emily miała lepszy gust.
– Profesor? – Nie mógł przypomnieć sobie, jak mężczyzna się nazywa.
– Snape. Wejdź tutaj – powiedział, głową wskazując na wąską, zastawioną samochodami uliczkę. Jako jedyni po niej szli.
James stwierdził, że lepszej okazji nie będzie.
Rzucił się gwałtownie do tyłu, przyciskając rękę mężczyzny do jego ciała. Różdżka wbiła mu się w plecy, ale nie przejął się tym. Przesuwając się lekko, kopnął faceta w kolano, jedną ręką chwycił go za nadgarstek, a drugą sięgnął po własną różdżkę – do tego momentu wszystko szło dobrze.
Wtedy Snape obrócił się gwałtownie, pociągając go do przodu i kolanem uderzył w brzuch. Jamesa zamroczyło. Wylądował na ulicy, a mężczyzna sprawnie wykręcił mu rękę i przycisnął zgiętą nogą do asfaltu. Rainbow zacisnął zęby, aby nie krzyknąć z bólu.
– Jesteś za wolny – skomentował profesor obojętnie.
Zarzucił sobie na ramię torbę chłopaka, wstał i przy okazji szarpnięciem postawił go na nogi. Ciągle wykręcał mu przy tym rękę, tak mocno, że James bał się, że wyrwie ją ze stawu. Chłopak stanął na palcach, oddychając ciężko. Bolało go ramię i brzuch, a upadając, rozbił sobie wargę. Czuł w ustach smak krwi.
Mężczyzna objął go drugą ręką i James szarpnął się ze wstrętem.
Aportowali się i w następnej chwili Snape go puścił. Chłopak zatoczył się i upadł na żwirowej drodze.
Mężczyzna uniósł różdżkę i wycelował w niego. Dzieciak zaczął podnosić rękę, całkowicie odruchowo chcąc osłonić twarz, ale natychmiast ją zatrzymał. Znieruchomiał, wpatrując się w Snape’a z wściekłością. To też był odruch, tyle że wyuczony.
Nauczyciel zamiast rzucić na niego zaklęcie, machnął różdżką, jakby coś wskazywał.
– W domu czeka na ciebie matka – powiedział, dziwnie intonując ostatnie słowo. – Doprowadź się do porządku. – Zajrzał do torby i nagle wyraz jego twarzy się zmienił. Wydawał się, przez krótką chwilę, zupełnie zaskoczony. – Ukradłeś eliksiry ze szpitala? Nie pomyślałeś, że przez twoją fanaberię jakiś pacjent może umrzeć? – W jego głosie chłopak wyczuł kpinę.
Nie pomyślał. Zazwyczaj starał się nie zastanawiać nad moralną stroną swojego postępowania, szczególnie wtedy, gdy ratował własne życie.
– Też jestem pacjentem – powiedział tylko, podnosząc się z trudem. Nie zamierzał przejmować się słowami porywacza. Przeklęty hipokryta.
Rozejrzał się nerwowo i stwierdził, że wylądowali w parku. Rosły tu potężne drzewa – kasztany, dęby buki – równo przystrzyżony trawnik i wielkie krzewy obsypane kwiatami – tych ostatnich nie potrafił nazwać, więc pewnie nie były ani przydatne z medycznego punktu widzenia, ani cenne. W oddali majaczyły białe ściany rezydencji, której przez roślinność nie widział zbyt dobrze.
Ledwo złapał różdżkę Tonks, kiedy mężczyzna mu ją rzucił. Przez chwilę wpatrywał się w przedmiot bezmyślnie.
– Jak już mówiłem, powinieneś doprowadzić się do porządku. – Snape skrzywił się lekko, jakby wątpił czy jest to możliwe. – Oczywiście możesz spróbować mnie zaatakować.
Jamesowi od razu przeszła na to ochota.

***

Idąc przez park Malfoyów, Snape starał się nie kuleć.
Był wściekły.
Najpierw spędził pół godziny, tłumacząc aurorom, że nie jest zamieszany w wydarzenia na Nokturnie. Nie został aresztowany, ponieważ udało mu się doprosić, aby skontaktowali się przez kominek z Dumbledore’em. Dyrektor potwierdził, że w tym czasie Snape znajdował się w Hogwarcie. I tak jutro Snape miał się stawić w ministerstwie na przesłuchanie.
Mniej więcej wtedy uzdrowiciele odkryli, że drzwi do sali zabiegowej są zamknięte, a sam Rainbow zwiał.
To go zaledwie zdenerwowało.
Dopiero rozmowa z Tonks doprowadziła go do furii.
Czy naprawę wyglądał na psychopatę, który strzela do dzieci?
Dzięki temu, że jako jedyny miał na tyle przytomności, aby oznaczyć chłopaka, zanim ta aurorka od siedmiu boleści wyprosiła ich za drzwi, udało mu się go znaleźć. Miał wtedy ochotę burzyć domy i jak dotąd się nie uspokoił.
Zaczął się oklumować, ponieważ w tym stanie nie powinien rozmawiać ani z Emily, ani z Czarnym Panem. Szczególnie z nim.
Równocześnie obserwował dzieciaka. Miał nieprzyjemne przeczucie, że kłopoty jeszcze się nie skończyły.
Rainbow wlókł się przygarbiony, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Prawie nie zwrócił uwagi na Malfoy Manor ani na psy, które zakręciły się koło nich, gdy podeszli do drzwi. Jednego podrapał bezmyślnie za uszami, nie wypuszczając z dłoni różdżki. Pomijając przygnębienie, nic mu chyba nie było. Snape uznał, że uzdrowiciele niepotrzebnie panikowali.
Otworzył rzeźbione drzwi i poczekał, aż chłopak wejdzie do holu. Zamykając, dostrzegł Macnaira stojącego u stóp szerokich schodów.
Interesujące, pomyślał, tak szybko poradził sobie z olbrzymami?
Wtedy Rainbow i Macnair równocześnie rzucili zaklęcia.

10 komentarzy:

  1. Przeczytałam ^^.
    Chłopak ma trudny i uparty charakter, to mu trzeba pryznać. Jednocześnie stara się być niezależny i robić wszystko po swojemu. Mam też wrażenie, że z jakiegoś powodu jest bardzo nieufny w stosunku do ludzi i wszystkich dookoła posądza o złe zamiary względem niego. Ciekawe, skąd się to wzięło? Może miał w przeszłości jakieś trudne doświadczenia, i dlatego teraz zachowuje się tak, a nie inaczej? Hmm... Troszkę mnie zdziwiło, że tak łatwo poradził sobie z Tonks, w końcu to ona jest aurorką. No ale osiągnął swój cel i uciekł, choć Snape i tak okazał się jeszcze sprytniejszy i szybko go znalazł. Teraz to już w ogóle ciekawi mnie, jak to się skończy, bo urwałaś w takim momencie...

    OdpowiedzUsuń
  2. tak mi przyszło do głowy, jakby głupkowato brzmiało "James Snape" :P. i ciekawi mnie, dlaczego dostał akurat takie imiona.
    rozdział super jak zawsze, podoba mi się determinacja i cała ta 'mugolska uliczność' Rainbowa :).
    Macnair... czemu mnie to nie dziwi? wredny jak zawsze, pewnie ma coś wspólnego z atakami na chłopaka.

    1. "którego udało się jej wypatrzyć." - inwersja, poprawnie by było 'udało jej się wypatrzyć', choć nie jest to błędem ;)
    2. "Tonks tymczasem znalazła się w środku kameralnej apokalipsy." - ja bym wywaliła 'tymczasem', bo wskazuje na to, że w tym samym czasie, w którym zapraszał ją do środka, ona już znalazła się w środku tej małej apokalipsy :P
    3. "Sala zabiegowa umiejscowiona na czwartym piętrze była niewielka i po brzegi wypełniona specjalistycznym sprzętem.
    Stół operacyjny był przewrócony na bok." - powtórzenie 'był'. poza tym 'umiejscowiona na czwartym piętrze' to wtrącenie, trzeba oddzielić przecinkami ;)
    4. "w stanie doprawdy różnorodnym." - różnorodnym? a nie opłakanym?
    5. "Dziwne, metalowe i drewniane narzędzia" - albo bez przecinka albo przecinek po drewnianych
    6. "Miał koszmarnie cierpki smak, ale trochę go ocucił." - ocucił smak? ;)
    7. "że pod warstwą zaschniętej krwi i brudu, blizny są prawie niewidoczne." - baz przecinka
    8. "aby nie zawlec tam ewentualny ogon." - ewentualnego ogona :)
    9. "Ach tak, jego kochany tatuś" - tatusia bym dała w cudzysłów, bo Rainbow nie bardzo w to wierzy chyba ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. James Snape *odgania od siebie tę wizję* To by było... interesujące :D

      2. To "tymczasem" w sumie miało się odnosić do "zatrzaskiwania", ale faktycznie dziwnie to wyglądać...
      4. Nie - część była zbita, część nie.
      9. Ale ja wierzę w inteligencję czytelników ;)
      Reszta poprawiona.

      Usuń
    2. 4. ten 'różnorodny' jakoś dziwnie mi brzmi
      9. uważaj, żeby się nie przeliczyć :D


      --
      storyoframona.blogspot.com

      Usuń
  3. Aw, moje wyobrażenie Jamesa broniącego się metalowym stołkiem było doprawdy przeurocze. Jego reakcja na uzdrowicieli była zupełnie zrozumiała, chyba nikt nie powinien się dziwić, że w takim momencie nie był w stanie zaufać całkiem obcym osobom. No ale też myślę, że w jego sytuacji obdarzanie zaufaniem przypadkowych osób nie wyszłoby na dobre.

    A ja tak kibicowałam Jamesowi i Tonks, chciałam, żeby mieli jakąś fajną, zdrową relację, a ten tutaj wyskakuje z Petrificusem Totalusem, ech, muszę ochłonąć. Chwilowo wyklinam Jamesa od najgorszych. Z drugiej strony, ta Tonks jest trochę beznadziejna. Niby jest Aurorką, ale za grosz w niej jakiejś podejrzliwości, którą chyba powinna w sobie mieć - jak mogła tak łatwo zaufać Jamesowi, znając jego przeszłość (bo chyba ją w te sprawy wprowadzili, co nie?), a przede wszystkim wiedząc, kim jest jego matka i mając świadomość, że jako dzieciak musiał spędzić z nią trochę czasu. Może ma w sobie coś z Dumbledore'a, mianowicie jego przesadną skłonność do ufania prawie każdemu, a może po prostu nie chciała skreślać go od samego początku, wbrew temu, co myślał sobie James? A może to z wrażenia, że aż tak nawaliła, a jej podopieczny wymknął się jej spod kontroli i skończył w Mungu? Cóż, mam nadzieję, że w późniejszych rozdziałach nie będzie aż tak łatwo jej spetryfikować :P. Cieszę się, że James zdradził jakieś oznaki posiadania sumienia - trochę się martwił o mieszkańców zawalonego domu z Nokturnu, pół biedy, może jeszcze wyjdzie na ludzi. W sumie to tylko taka wzmianka, ale jeżeli się ma taką matkę, a samo dziecko myśli "jakie to śmieszne", kiedy koleś leży i się dusi... no, podnosi na duchu. "Teoretycznie mógł skoczyć do kasyna, ale nie wiedział, jak powiedzieć Chupacabrze, że rozwalił jego talizman." - ale, ale. Czy przypadkiem wcześniej nie wspominałaś, że Chupacabra najprawdopodobniej dał mu ten talizman dlatego, że nie był wiele warty? Chyba że coś źle zrozumiałam/przeczytałam (zdarza się), też mogło tak być :P.

    Aff, zabraniam Ci kończyć w takich momentach. Obiecałam sobie, że będę czytała jeden rozdział dziennie, w końcu powinnam mieć jakieś tam życie, a tu dzisiaj już drugi komentuję, a dopiero dziewiętnasta jest... pewnie jeszcze następny przeczytam.

    "Chyba, że ty." - bez przecinka, w takich połączeniach się nie stawia ^^.

    "Nie ważne, co powiem i tak mi nie uwierzysz." - nieważne.

    "Obraz trochę mu się rozmywał, ale nie na tyle by wpadał na ściany." - brakuje przecinka przed "by".

    "Staruszka nosiła na głowie najcudaczniejszy kapelusz jaki chłopak widział w tym roku." - przecinek przed "jaki".

    "Nie wiedział czy w szpitalu nie nałożyli na niego jakiegoś zaklęcia lokalizującego." - przecinek przed "czy".

    "Nie miał zielonego pojęcia gdzie jest." - przecinek przed "gdzie".

    "Rozejrzał się na wszelki wypadek i ruszył przed siebie szukając jakiegoś zaułka albo podwórka, na którym mógłby się aportować." - przecinek przed "szukając".

    "Mężczyzna miał na tyle przytomności, żeby wychodząc do mugoli ściągnąć szatę, ale nie przyszło mu do głowy, że noszeniu czarnego golfa w lecie też nie jest normalne." - literówka, "noszenie".

    Dywizy, dywizy... :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ym... sprawa Tonks i tej sceny. Wiele osób zwraca uwagę, że za łatwo mu poszło, więc sama już zaczynam wątpić, ale jednak nadal widzę tu sens... :c (może spróbuję w końcu przepisać jakoś ten fragment, ale nie mam pomysłu w tej chwili)

      Tonks była tuż po kursie. Dotąd nad nikim nie sprawowała opieki - dla niej więc było naturalne, że chłopak nie będzie z nią walczył, bo w końcu nie byli wrogami. Po prostu nie przyszło jej do głowy, że młody spróbuje od niej uciec zamiast szukać pomocy - dotąd nie pracowała z trudną młodzieżą, więc gdzieś tak podświadomie zakładała, że ten dzieciak będzie zachowywał się tak samo jak dowolny uczeń z Hogwartu. Plus James był pokiereszowany, więc nie wydawał się zdolny do ataku. Plus J. był dzieciakiem z ulicy, umiał walczyć wbrew pozorom :D
      I tak, zgadzam się, że Tonks zawaliła. Po prostu założyłam, że ona nie jest świetnym Aurorem - ale nieopierzoną, kompletnie zieloną dziewczyną, której przydzielono w miarę proste zadanie. Ta postać w założeniu doświadczenie będzie zdobywać dopiero w czasie opowiadania ;)
      (Ale powody, przez które tak wyszło, zgadłaś całkiem dobrze :D)

      Sprawa talizmana - to świadome :>
      Z jednej strony James nie wierzy, że jest wart cokolwiek (więc nie sądzi, aby ktoś pożyczył mu coś cennego). Z drugiej boi się kary, nawet jeśli potrafi sobie racjonalnie wytłumaczyć, że nie będzie zbyt ciężka czy bolesna - ale to już kwestia jego przeszłości i pewnym uwarunkować. Ogólnie do obu tych motywów w Masce wracam ;)

      No i ogólnie nie obiecuję, że on zawsze będzie zachowywał się logicznie i mądrze :D

      Ale gdzie te dywizy? :c Przed chwilą je wywalałam.

      Usuń
    2. Hm, ale wiesz, podejrzewam, że nie byłaby Aurorem, gdyby była w tym aż tak kiepska. Poza tym uczyła się pod okiem Moody'ego, a to chyba też powinno coś oznaczać - myślę, że Moody nie wziąłby pod swoje skrzydła z góry przegranej sprawy. Ogólnie odniosłam wrażenie, że Tonks nie była przydzielona do Jamesa dziełem czystego przypadku, w końcu chłopak za matkę ma Emily, która (wnioskując po rozdziale pierwszym) wyrobiła sobie w świecie czarodziejów niezłą opinię, może stąd ta różnica w naszym postrzeganiu. Po prostu myślałam, że Zakon Feniksa zainteresował się Jamesem (w końcu Dumbledore wiedział, że jest w Mungu) i skorzystali z tego, że Tonks została świeżo upieczoną kuratorką. Chyba nie nazwałabym radzenia sobie z nastolatkami z problemami prostym zadaniem :P.

      O, właśnie dlatego przyczepiłam się do tego talizmanu, po prostu zdziwiłam się, czego on się tak cholera boi, skoro tyle tych blizn ma ^^. Na razie nie widziałam w Jamesie jakichś przejawów tej niskiej samooceny, o której wspominasz, może nie zauważyłam, hm.

      A dywizy pewnie usunęłaś w momencie, kiedy ja skończyłam czytanie i zaczęłam pisać komcia.

      Usuń
    3. Po kolei, żeby się nie pogubić:
      - To, że James dostał kuratora Aurora - a nie urzędnika - już samo w sobie sugeruje, że jego sprawa jest traktowana bardzo poważnie.
      - Fakt, że kuratorem został Zakonnik, też nie jest przypadkowy - ale z oczywistych względów musiał na taki wyglądać, bo nikt nie powinien się domyślić, że dziewczyna pracuje dla Dumbledore'a.
      - To, że nie poradziła sobie z James, było raczej wynikiem niedoinformowania niż jej zaniedbania - Tonks nie miała pojęcia, że chłopak jest ścigany, nie mogła przypuszczać, że znajdzie się w budynku objętym Fidelliusem, nie potrafiła przewidzieć, że James zostanie zaatakowany - po prostu nie była wróżką.
      - Jej jedynym błędem było to, że nie założyła, że chłopak może potraktować ją jak wroga - i myślę, że naprawdę w tej sytuacji to mogło przejść :> Bo teoria teorią, Moody Moodym... ale o różdżkę poprosił ją dzieciak, którego polubiła, wobec którego czuła się winna i który najwyraźniej był zbyt przerażony, żeby pozwolić się komukolwiek obcemu leczyć - a nie wróg ^^" Myślę, że mogła się tak zachować - raz - choćby po to, aby zobaczyć do czego prowadzi brak "stałej czujności". I czy to z niej robi beznadziejny przypadek? :D
      - Chodziło mi o to, że proste jak na Aurora - w sam raz dla kogoś nowego. Taki przydział więc pewnie nikogo nie zdziwił: ot praca, która teoretycznie może przynieść coś dobrego (znaczy jakąś informacje o Emily), ale w zasadzie nikt w to nie wierzy i nie chce niańczyć dzieciaka. Moody nie mógł brać takiej fuchy bez wzbudzania podejrzeń, dla Tonks było to idealne.

      Ale myślę że tak: spróbuję jakoś przerobić tę scenkę, aby nie kłuła tak niekompetencją w oczy i napisać szybko rozdział, w którym Tonks się poprawia. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

      Hm... on boi się, ponieważ ma tyle tych blizn ;)

      Ogólnie James nie jęczy, że jest beznadziejny i nikt go nie kocha ;) U mnie przejawy "niskiej samooceny" to właśnie ta wiara, że talizman był tani, człowiek, którego lubi, uderzy go za bzdurę, nikt nie stanie w jego obronie i nikt nie da mu za darmo nawet kromki chleba. I że to normalne. Może zresztą źle to nazwałam... domyślasz się, o co chodzi?
      (nie potrafię zrobić swojemu bohaterowi psychoanalizy, wstyd :C)

      Usuń
  4. Nie potrafił sprecyzować(,) kim są oni i dlatego, częściowo, był wściekły i przestraszony.
    Taka najprostsza, płachta materiału zszyta po bokach, niezapinana klapa, pasek nie umożliwiający (nieumożliwiający) regulacji?
    Jasne, teoretycznie polowali na niego(,) od kiedy skończył dziesięć
    Najpierw spędził pół godziny(,) tłumacząc aurorom, że nie jest zamieszany
    Na wytykaniu błędów zakończę kom, bo chce mi się spać i ledwo żyję. Wspomnę tylko, że podoba mi się empatia chłopaka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej, dzięki za komentarze - dopiero teraz je zobaczyłam :)
      Bardzo się cieszę, że opowiadanie przypadło do gustu.
      Pozdrawiam!

      Usuń