Tonks wpadła
na oddział jak burza. Czerwone włosy sterczały na wszystkie strony, szata
wyglądała jakby ją z psidwaczego gardła wydarła, a w dodatku złapała zadyszkę.
– Gdzie…
jest… James... Rainbow? – spytała pierwszego uzdrowiciela, którego udało jej
się wypatrzyć.
Siwy
mężczyzna opierał się o drzwi z zamkniętymi oczyma i głęboką zadumą na twarzy.
Kiedy usłyszał pytanie, powoli odemknął jedno ślepie i wskazał kciukiem za
siebie.
– Czekamy,
aż zemdleje – powiedział.
– Na
Merlina, dlaczego?
– Bo nie
pozwala się leczyć. – Ponieważ dziewczyna wpatrywała się w niego w osłupieniu,
zdecydował się rozwinąć myśl. – Ten auror, co znalazł dzieciaka na ulicy,
połatał go jako tako, kompletnie beznadziejnie swoją drogą… czego was na tym
szkoleniu uczą?
– Ekhem.
– Cóż,
wszystko byłoby w porządku, gdyby się w międzyczasie nie ocknął. Chłopak,
znaczy. Kopał, gryzł, jak zwierzątko, zaprawdę. Teraz zaczął nas straszyć
sądem. – Mężczyzna bardzo powoli wyciągnął z kieszeni fartucha chusteczkę i
otarł czoło. – Zasadniczo ma rację. Nie możemy go leczyć, o ile zgody nie
wyrazi jego opiekun prawny, a w szczególnych wypadkach on sam. Cóż, dlatego
czekamy, aż zemdleje i będziemy mogli podciągnąć działania pod ustawę o
ratowaniu życia.
Tonks w
międzyczasie doprowadziła się do porządku. Wygładziła szatę, pozwoliła, aby
włosy wyprostowały się i nabrały bardziej eleganckiego koloru. Kiedy uznała, że
jest gotowa, stanowczo powiedziała:
– Niech się
pan odsunie i pozwoli mi pracować.
Uzdrowiciel
uśmiechnął się kpiąco.
– Osobiście to
nie radzę – uprzedził, otwierając przed nią drzwi. Wręcz szarmanckim gestem
zaprosił aurorkę do środka, po czym szybko je zatrzasnął.
Tonks nagle
znalazła się w środku kameralnej apokalipsy.
Sala
zabiegowa, umiejscowiona na czwartym piętrze, była niewielka i po brzegi
wypełniona specjalistycznym sprzętem.
Stół
operacyjny został przewrócony na bok, a runy wspomagające wyryte na jego krawędzi
wciąż jeszcze lśniły. Szyba szafki, w której trzymano eliksiry, została zbita i część cennych fiolek leżała na posadzce w różnym stanie. Dziwne
metalowe i drewniane narzędzia, których przeznaczenia nawet się nie domyślała,
porozrzucane były po całym pomieszczeniu.
Kiedy
weszła, tróje ludzi zamarło na krótką chwilę. Rainbow przyczaił się w kącie,
przyciskając do piersi metalowy stołek niczym tarczę. Chuderlawa uzdrowicielka,
która przypominała oskubanego z piór ptaka, na chwilę przestała się wydzierać.
Jej asystentka o sympatycznej, pokrytej piegami twarzy, właśnie ocierała łzy.
– Co pani tu
robi? – Chociaż uzdrowicielka nie podniosła głosu, każde jej słowo wydawało się
ciężkie jak skrzynia cegieł. Wypięła lichą pierś, na której pysznił się
emblemat: różdżka skrzyżowana z kością. – Tutaj nie wolno wchodzić gościom.
Tonks
straciła cały animusz.
– To mój
wychowanek, tak jakby. To znaczy – spróbowała wziąć się w garść – jestem
jego kuratorką.
– Właśnie. –
Rainbow ożywił się wyraźnie. – Powiedz tym zdzirom, żeby trzymały różdżki z
dala ode mnie.
– Młody
człowieku! – Uwaga kobiety całkowicie skoncentrowała się na chłopaku. Aurorce
zrobiło się go żal. – Natychmiast przestań zachowywać się irracjonalnie!
– Jestem w
szoku pourazowym. Dajcie mi, ludzie, spokój! – Następnie wyrzucił z siebie
wiązankę przekleństw w różnych językach, za to z jednakową ekspresją.
Uzdrowicielka
zapowietrzyła się, jej asystentka dostała czkawki, a Tonks stwierdziła, że
powinna coś zrobić.
Cokolwiek.
Zrobiła krok
w stronę chłopaka, nerwowo przełykając ślinę.
– Cóż, no
wiesz, oni mają rację. Znaczy, wiem, że jesteś przestraszony i w ogóle, ale
powinieneś dać się uleczyć. Rozumiesz, nikt nie chce cię tutaj skrzywdzić –
mówiła, czując, że zupełnie nie panuje nad sytuacją.
Rainbow
patrzył na nią, jakby wyrosła jej druga głowa.
– Ile ja mam
lat według ciebie? Pięć? – zapytał poważnie.
Wypuścił z
rąk stołek, prawdopodobnie dlatego, że nie miał siły dłużej go trzymać. Mebel
uderzył o podłogę z łoskotem i odtoczył się do stołu. Asystentka podskoczyła na
ten dźwięk.
Tonks mogła
teraz lepiej przyjrzeć się chłopakowi. Szaty na sobie nie miał, za to jego
koszula była poszarpana i przesiąknięta krwią. Brudne dłonie szybko schował w
kieszeniach. Słaniał się na nogach, ale wzrok miał przytomny i czujny. Nie
zauważyła jednak żadnej rany, która wymagałaby natychmiastowego uleczenia.
Świetnie się
sprawdziła, pilnując go, nie ma co.
– Słuchaj –
powiedział do niej, wyraźnie ignorując resztę osób – przed chwilą próbowano
mnie ukatrupić. Nie pozwolę, aby ktoś machał mi różdżką przed nosem, cholera,
po prostu nie. Chyba że ty.
– Ja?
– To
niedopuszczalne – wtrąciła się uzdrowicielka natychmiast. – Aurorzy nie mają
odpowiednich kwalifikacji. – Jej głos przepełniony był urażoną dumą.
Tonks miała
już zaoponować – przeszła dokładny i wyczerpujący kurs medyczny – kiedy drzwi
otworzyły się, a klamka uderzyła ją w plecy.
Odskoczyła,
potknęła się o leżącą na podłodze butelkę, cudem utrzymała równowagę. Obróciła
się gwałtownie, ale słowa oburzenia zamarły jej na ustach.
– Profesor?
– zdołała tylko wykrztusić.
Snape stał w
drzwiach, obleczony w czarną szatę. Wyglądał jak koszmar pierwszoklasisty. Jego
złowrogie spojrzenie spoczęło na jej twarzy i poczuła się tak, jak wtedy, gdy
wysadziła swój pierwszy kociołek. W pierwszej klasie, na pierwszej lekcji,
dodając do wody pierwszy składnik. Zresztą usta nauczyciela wykrzywiły się w wyrazie
dezaprobaty, identycznie jak tamtego feralnego dnia.
– Czy to
pomieszczenie wygląda jak poczekalnia na King’s Cross? Proszę natychmiast
opuścić to miejsce! – Uzdrowicielka przestała celować różdżką w Rainbowa,
widocznie uznając, że nieznajomy jest jeszcze bardziej irytujący.
Mężczyzna
przeniósł spojrzenie na chłopaka i skrzywił się jeszcze mocniej.
– Jestem
ojcem Rainbowa – powiedział.
Tonks
zgłupiała, drugi raz w ciągu kwadransa. Jej myśli zakotłowały się jak szalone,
umysł usilnie próbował nie wyobrażać sobie… blee…
Przecież to
nie może być prawda! Zerknęła przez ramię na chłopaka i nagle doznała
olśnienia. Oczywiście, że to nie jest prawda. Pewnie Dumbledore kazał Snape’owi
tak powiedzieć dlatego, że mężczyzna był czarnowłosy, dyspozycyjny albo coś w
tym stylu. To musiał być jakiś szczwany plan.
Odwróciła
się, żeby zasugerować chłopakowi, że profesor stoi po ich stronie, ale nie
zdążyła nic zrobić.
– Gówno
prawda – stwierdził Rainbow. – Ten facet do mnie strzelał.
***
Kiedy Tonks
w końcu udało się wyrzucić wszystkich za drzwi, Rainbow po prostu usiadł na
podłodze. Nie chciał tego robić, ale za bardzo kręciło mu się w głowie.
Potrzebował… cóż, lekarza albo uzdrowiciela. Może uda mu się to zorganizować
później.
Kuratorka
podeszła do niego i kucnęła obok. Jej włosy były szare i cienkie, jeden kosmyk
nawinęła na palec bezmyślnie. Wyglądała strasznie smętnie i Rainbow prawie dał
się nabrać. Jednak przypomniał sobie w porę, że nie zostałaby aurorką, gdyby
nie potrafiła kontrolować swych uczuć – jeśli wyglądała na załamaną, miała w
tym jakiś cel.
Oni naprawdę
myśleli, że jest małym dzieckiem?
Nie potrafił
sprecyzować, kim są oni i dlatego, częściowo, był wściekły i przestraszony. Na
pewno na ulicy atakowały go przynajmniej dwie osoby, jedną widział. Na miotłach goniły też dwie, ale nie wiedział czy te same. Zamieszany był również auror, który
zadawał mu pytania, kiedy James zażył Veritaserum. To w sumie jakiś trop.
Właściwie
wątpił, żeby Tonks też brała w tym udział. Pewnie wrzucili ją jako kuratora,
ponieważ była przerażająco niekompetentna.
Oni.
– Nawet
jeśli profesor Snape nie jest twoim ojcem, stoi po naszej stronie – powiedziała
kobieta niepewnie.
Przez chwilę
próbował przetrawić tą informację. Przede wszystkim zaś ustalić, czym jest
„nasza strona”. On i Tonks? Tonks i ktoś jeszcze? Aurorzy?
Morgano, był
taki zmęczony.
– Próbował
mnie zabić – powiedział spokojnie, patrząc jej prosto w oczy.
– Jesteś
pewny?
Salazarze,
czy ona była taka naiwna, czy tylko udawała? Jasne, że to nie on go zaatakował.
W sumie chłopak pierwszy raz widział gościa na oczy, tylko co z tego? Pojawił
się znikąd i akurat teraz ogłosił, że jest jego, Rainbowa, ojcem. Nie trzeba być
geniuszem, aby stwierdzić, że coś tu śmierdzi.
– Wiesz, tam
musiało być dużo pyłu, mogło ci się coś przewidzieć – kontynuowała. – Znam
profesora od wielu lat i jestem pewna, że nie zrobiłby czegoś takiego. Wiesz,
uczy w szkole, w Hogwarcie, codziennie pracuje z dziećmi. – Jej głos coraz
bardziej słabł, jakby próbowała przekonać przede wszystkim siebie i nie bardzo
jej to wychodziło. – Jestem pewna, że ma świetne alibi.
– Nie
uwierzysz mi, prawda? Nieważne, co powiem i tak mi nie uwierzysz. Przecież to
nie może być tak, że jakiś podejrzany gówniarz wie, co mówi. – Naprawdę zrobiło
mu się przykro. Przecież akurat mógł nie kłamać, a ona od razu założyła
najgorsze. Jak ma wyjść na prostą, jeśli ludzie traktują go jak kryminalistę?
Zauważył, że
pokój zaczyna wirować i stwierdził półprzytomnie, że jego szanse na przeżycie
drastycznie się zmniejszają.
– Po prostu
daj mi swoją różdżkę i podaj mi… ten eliksir, taki żółty, jeszcze ten w takiej
głupiej butelce, taki pod fiolet. I tamte korzenie – rozkazał, błądząc wzrokiem
po półkach.
– To w
zasadzie ja powinnam cię leczyć – zaprotestowała Tonks.
Zamknął oczy
i sięgnął głębiej, do tej metaforycznej wody i istoty, która w niej się kryła.
Musnął jej grzbiet palcami. Kiedy to sobie wyobrażał, było mu łatwiej.
Poczuł się
tak, jakby jego wnętrzności skręciły się. Salazarze, jak to boli.
Kiedy
otworzył oczy, aurorka już wstawała, choć z ociąganiem.
– Jesteś
pewien, że to te? – spytała, podchodząc do szafki. – Jakbyś podał nazwy byłoby
lepiej.
– „Interitum Invertebrates". Tak, ten. Drugi to „Ius
Ventora"... nie, „Ventosa". – Postarał się zachować spokój.
– Wiesz, co
robisz?
Stwierdził,
że w tej chwili mógłby ją zabić. Oczywiście, gdyby nie był tak słaby.
– TAK –
warknął. – A korzenie te białe, zwinięte w korkociąg.
Udało mu się
dźwignąć na nogi, postawić stołek i usiąść na nim. Tonks podała mu przedmioty,
wyraźnie zaniepokojona.
Wyciągnął korek
z fioletowego eliksiru i wylał jedną trzecią zawartości, równocześnie wsunął do ust korzeń i zaczął
żuć. Miał koszmarnie cierpki smak, ale trochę ocucił Jamesa. Chłopak dopełnił
fiolkę drugą miksturą, wyciągnął z ust palcem trochę papki i wrzucił do środka.
Zatkał, potrząsnął gwałtownie. Płyn zmienił kolor na ciemnozielony. Magia,
proszę państwa.
W Peru
nazywali to Koktajlem Zwycięstwa.
– Jeszcze
różdżka – powiedział, wyciągając dłoń niechętnie. Półprzytomnie zauważył, że
pod warstwą zaschniętej krwi i brudu blizny są prawie niewidoczne. – Bez tego
nie zadziała.
Przez jedną
koszmarną chwilę myślał, że znowu będzie musiał zrobić… tamto.
Podała mu ją
jednak, choć była widocznie zdenerwowana. Ciągle zerkała na drzwi. Chłopak przyglądał się jej czujnie, wyczekując odpowiedniego momentu. Wreszcie, kiedy stwierdził, że Tonks nie zamierza się nigdzie ruszyć, spetryfikował ją. Choć rzucił czar bezgłośnie i ukradkiem, praktycznie na jej nogi, i tak w ostatniej chwili drgnęła – jakby chciała zejść zaklęciu z drogi. Następnie zastygła. Głowę miała przekręconą pod dziwnym kątem i chłopak stwierdził, że może go jeszcze dojrzeć, więc przesunął nieco stołek. Uznał, że przynajmniej jeden problem już załatwił.
Znowu
wyciągnął korek i powąchał miksturę. Cuchnęła jak kocie truchło, doskonale.
Uniósł ją do góry w parodii toastu i wymamrotał po hiszpańsku:
– Za tych,
którzy przeżyli. – Te słowa zmieniały truciznę w lekarstwo. Widział magów,
cywilizowanych i niezwykle sceptycznych, którzy umierali, bo nie uwierzyli w
ich moc. Właściwie jednego. Był kretynem.
Wypił
duszkiem i przycisnął rękę do ust, aby nie zwymiotować.
Za tych,
którzy przeżyli. Za nas!
Gdyby tylko
mógł się przespać choć parę godzin…
Podniósł się
ostrożnie i zabezpieczył drzwi. Rozbrojenie tych zaklęć powinno zająć im jakiś
kwadrans, może dziesięć minut, jeśli ten ich profesor jest dobry w te klocki.
Merlinie, był tak zmęczony, że wszystkie zaklęcia musiał wypowiadać na głos jak
smarkacz. Dobrze, że żaden z kolegów go nie widział.
Odsunął się
tak, aby Tonks nie widziała, co robi i powoli doprowadził się do porządku.
Rzucił parę razy Chłoszczyść, aby oczyścić skórę, spodnie, buty i koszulę. Tę
ostatnią też zreperował.
Jak na złość
nie mógł przypomnieć sobie, jak zmienić kolor włosów, chociaż matka robiła to
przy nim z milion razy. Narzucić na siebie zaklęcia maskującego nawet nie
próbował. Cóż, będzie musiał zaufać swojemu talentowi aktorskiemu.
Wiedział, że
powinien zrobić coś jeszcze, coś bardzo ważnego, ale nie mógł skupić myśli.
Włożył
różdżkę do tylnej kieszeni i podszedł do szafki z eliksirami. Przejrzał je
pospiesznie, odkładając na bok te, które mogły mu się przydać lub po prostu
były cenne. Dorzucił jeszcze parę innych składników.
Znał się na
nich całkiem nieźle, chociaż był beznadziejnym warzycielem. Mówiąc szczerze,
lęk przed pracą nad eliksirami mógł dopisać do długiej listy swoich fobii. Dla
odmiany tę mógł jakoś uzasadnić.
Tylko jak
się zapakować? Wyobraził sobie plecak z tymi wszystkim sprzączkami, kieszeniami
i zamkami. Zadrżał. Nie dziś, nie da rady.
Może torba?
Taka najprostsza, płachta materiału zszyta po bokach, niezapinana klapa, pasek
nieumożliwiający regulacji? Tak, to chyba potrafi.
Po chwili
trzymał ją w ręce, przetransmutowaną z metalowej tacy. Była szara, trochę za
jasna jak na jego gust, ale nie miał sił, aby to zmienić.
Włożył do
niej wszystkie fiolki, mając nadzieję, że się nie stłuką. Podejrzewał, że to
będzie jego kapitał w ciągu następnego miesiąca. W końcu nie może iść do banku,
kiedy na karku siedzą mu gliny.
Ukląkł na
podłodze i przytknął koniec różdżki do posadzki. Przesuwając ją powoli, wyciął
kwadrat, przez który od biedy mógł się przecisnąć. Przelewitował go do góry,
nim zdążył spaść.
Położył się
przy brzegu i ocenił sytuację. W sali poniżej leżały cztery osoby, trzy spały.
Jeden mężczyzna, obsypany koszmarną wysypką, czytał gazetę.
Chłopak już
miał go spetryfikować, ale zawahał się. Jeśli zaklęcie wejdzie w interakcję z
innym… z drugiej strony jaki miał wybór?
Nie mógł
wpaść w ręce aurorom, był tego absolutnie pewien.
Spetryfikował
go i ostrożnie przelewitował torbę na podłogę sali, trochę w bok. Włożył
różdżkę do ust i zeskoczył na dół, najpierw przez parę sekund wisząc na
czubkach palców.
Zabolało tak
bardzo, że przestraszył się, że skręcił kostkę. Mógł jednak normalnie
wstać, więc chyba wszystko było w porządku. Nikt się nie obudził, musieli wypić
eliksiry nasenne. Tylko spetryfikowany mężczyzna nerwowo poruszał oczami.
Chłopak
złapał torbę i przez chwilę nasłuchiwał, ale nikt jeszcze nie dobijał się do
drzwi na górze. Zdecydował się więc obszukać szafki, ale łup był niewielki.
Znalazł trochę forsy, za to żadnej różdżki. Albo pacjenci musieli ją zdawać
przy rejestracji, albo trafił na jakiś specjalny oddział.
Po chwili
namysłu wyjął z rąk mężczyzny Proroka Codziennego, zrolował go i wsadził pod
ramię. Z blatu szafki zabrał okulary w prostokątnych oprawkach. Obraz trochę mu
się rozmywał, ale nie na tyle, by wpadał na ściany. Odetchnął głęboko. Miał
nadzieję, że wygląda lepiej niż się czuje.
Na korytarzu
stał jeden uzdrowiciel, dosyć młody, który rozmawiał z dystyngowaną kobietą.
Staruszka nosiła na głowie najcudaczniejszy kapelusz, jaki chłopak widział w tym
roku. Był monstrualny, a w dodatku na jego czubku przyszpilono wypchanego sępa.
Rainbow uznał, że to na pewno halucynacja.
Przeszedł
koło nich pewnym krokiem, tak jakby miał absolutne prawo znajdować się w tym
miejscu. Dawno odkrył, że to całkiem niezły sposób na pozostanie niezauważonym.
Zerknął tylko na windę i wszedł na schody. Nie miał sił, aby teraz się z nią
mierzyć.
Na klatce
schodowej usiadł na chwilę, wyciągnął buteleczkę z czerwoną, cierpką i dosyć
lepką cieczą. Wylał trochę na palec wskazujący, po czym wmasował w dziąsła.
Normalni ludzie rozpuszczali taką dawkę w litrze mleka, ale nie miał na to
czasu.
Po chwili
zrobiło mu się gorąco, a następnie bardzo zimno. Dostał dreszczy. Odczekał
jeszcze parę minut, wstał.
Czuł się
lepiej, jakby ktoś wypełnił go czystą energią. Humor psuła mu jedynie
świadomość, że za parę godzin porządnie za to zapłaci.
Jeszcze raz
rzucił Chłoszczyść, przygładził ręką krótkie włosy i zbiegł na sam dół. Wyjście
awaryjne było zamknięte. Pomyślał przelotnie, że wszyscy magowie mają
skłonności autodestrukcyjne. Wyobraził sobie nawet szereg poważnych, odzianych
w szaty ludzi, którzy podchodzą do skarpy i rzucają się w morze. Pokolenie
lemingów, niech ich trafi szlag.
W recepcji
panowało typowe zamieszanie, prawdopodobnie z nim niezwiązane. Wyprostował się
i po prostu przez nią przeszedł. Prawą dłoń trzymał blisko różdżki. Cały czas
spodziewał się, że ktoś go rozpozna i podniesie alarm, ale nic takiego się nie
stało.
W końcu nie
był aż tak ważny.
Tylko przy
wyjściu zawahał się i prawie zawrócił. Chciał podejść do recepcji i spytać, czy
ktoś został ranny, kiedy zawalił się dom na Nokturnie. Jednak po pierwsze
byłoby to zbędne ryzyko, po drugie…
Po drugie,
pomyślał, zaciskając pięści, mogli otworzyć mi drzwi.
Na ulicy
wyrzucił do kosza okulary i gazetę.
***
Dopiero w
autobusie uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, gdzie jechać. Siedział na dole,
w pobliżu drzwi, opierając głowę o szybę. Pod wieczór zrobiło się chłodniej i
ludzie wylegli na ulice. Obserwował ich spięty, jakby lada moment któryś z
przechodniów miał cisnąć w niego klątwą.
Nie wiedział,
czy w szpitalu nie nałożyli na niego jakiegoś zaklęcia lokalizującego. Liczył,
że nawet jeśli, nie było to nic tak skomplikowanego jak kuratorski nadzór. W
końcu nie mogli wiedzieć, że go zdjął.
Zawsze
jednak pozostawało ryzyko, że zrobili to oni.
Kimkolwiek
są.
Był prawie
absolutnie pewien, że to żaden z jego wujków. Jasne, teoretycznie polowali na
niego, od kiedy skończył dziesięć lat i jego dziadkowi odbiło, ale… nigdy tak
naprawdę. Matka powiedziała kiedyś, że brakuje im jaj, aby zabić siostrzeńca i
Rainbow się z nią zgadzał. Kombinowali od czasu do czasu, żeby nie podpaść
swojemu ojcu sadyście, ale James nigdy się ich nie bał.
Nie, to nie
oni.
Dziadek
wziął sprawy w swoje ręce? Bez sensu.
Tak czy siak,
nie mógł iść do nikogo znajomego, aby nie zawlec tam ewentualnego ogona.
Teoretycznie
mógł skoczyć do kasyna, ale nie wiedział, jak powiedzieć Chupacabrze, że
rozwalił jego talizman. To było idiotyczne i zdawał sobie z tego sprawę, ale po
prostu bał się przyznać szefowi. Szczególnie teraz, gdy nie miał pieniędzy, aby
kupić podobny.
Musiał pójść
do jakiegoś uzdrowiciela, ale wszyscy, którym ufał, przyjmowali w mugolskiej
części Londynu, a on wciąż nie był pewny tego, jak działa Namiar. Jeden,
Fiszka, pracował na Nokturnie, ale tam Rainbow nie chciał dzisiaj wracać. Nie
miał na to siły.
Właściwie
marzył o tym, aby ukryć się w jakiejkolwiek dobrze chronionej melinie i
odpocząć.
W dodatku
bez zaklęcia maskującego czuł się nagi. Wyprostował się i podniósł lewą dłoń do
policzka. Miał na nim szramę biegnącą od ucha do szczęki, ale wąską i niezbyt
szpecącą. Zresztą, mógł taką zarobić w dowolnej bijatyce. Poza tym twarz miał
czystą – dzięki niebywałemu szczęściu albo wyjątkowej determinacji matki.
Ręce to co
innego. Ukrył je szybko w kieszeniach.
Musiał kupić
rękawiczki. Teraz, zaraz. Kiedy to zrobi, będzie mógł pomyśleć co dalej.
Wysiadł na
najbliższym przystanku i rozejrzał się, szukając jakiegoś sklepu z odzieżą. Nie
miał zielonego pojęcia, gdzie jest. Domy, wzdłuż których szedł, były identyczne,
szare i nudne. Wreszcie jednak dopisało mu szczęście i sklep znalazł na drugiej
ulicy, na rogu.
Po drodze
przeliczył pieniądze i ucieszył się, że ma przy sobie trochę mugolskiej waluty.
Nie był pewien, co zrobiłby, gdyby był spłukany. Chyba po prostu by się poddał.
Przy okazji uświadomił sobie, że różdżka wystaje mu z kieszeni, więc wrzucił ją
do torby.
Sprzedawca w
sklepie był zaledwie parę lat od niego starszy i prawdopodobnie dorabiał sobie
do kieszonkowego. Żuł gumę. Miał na sobie koszulkę z komiksowym rysunkiem
wielkiej krowy i James przez parę sekund nie mógł oderwać od niej wzroku.
Rainbow
wybrał ciemne, materiałowe rękawiczki z kosza i rzucił je na ladę, razem z
pieniędzmi. Cofnął rękę natychmiast, ale chłopak i tak coś zauważył.
– Stary, co
ci się stało? – spytał. W jego głosie więcej było ciekawości niż współczucia.
James
wzruszył ramionami i powiedział pierwsze, co przyszło mu do głowy.
– Wypadek na
gospodarstwie. Wsadziłem łapy gdzie nie trzeba.
– Boże,
wszystkie palce ci połamało?
Połamali.
– Sprzedajesz
czy gadasz? – zdenerwował się.
– Jasne,
jasne. – Chłopak nabił cenę na kasie i wydał resztę. Chyba zrobiło mu się
głupio.
James
nałożył rękawiczki już na ulicy i od razu poczuł się lepiej. Tak, jakby
odzyskał trochę kontroli nad swoim życiem. Rozejrzał się na wszelki wypadek i
ruszył przed siebie, szukając jakiegoś zaułka albo podwórka, na którym mógłby
się aportować. Postanowił, że wróci do kasyna.
Cokolwiek
może zrobić mu szef i tak będzie to lepsze od śmierci z rąk psychopaty.
Właśnie
wtedy poczuł, że ktoś wbija mu czubek różdżki w okolice nerki. Nie zatrzymał
się ani nie przyspieszył, jedynie spojrzał w bok.
Ach tak,
jego kochany tatuś. Mężczyzna miał na tyle przytomności, żeby wychodząc do
mugoli ściągnąć szatę, ale nie przyszło mu do głowy, że noszenie czarnego golfa
w lecie też nie jest normalne. Chociaż James trochę go rozumiał, sam uwielbiał
swoją kurtkę. Poza tym mężczyzna miał brudne, długie, czarne włosy i nos
podobny do ptasiego dzioba. Rainbow stwierdził, że to niemożliwe, aby facet był
jego ojcem – Emily miała lepszy gust.
– Profesor?
– Nie mógł przypomnieć sobie, jak mężczyzna się nazywa.
– Snape.
Wejdź tutaj – powiedział, głową wskazując na wąską, zastawioną samochodami
uliczkę. Jako jedyni po niej szli.
James
stwierdził, że lepszej okazji nie będzie.
Rzucił się
gwałtownie do tyłu, przyciskając rękę mężczyzny do jego ciała. Różdżka wbiła mu
się w plecy, ale nie przejął się tym. Przesuwając się lekko, kopnął faceta w
kolano, jedną ręką chwycił go za nadgarstek, a drugą sięgnął po własną różdżkę
– do tego momentu wszystko szło dobrze.
Wtedy Snape
obrócił się gwałtownie, pociągając go do przodu i kolanem uderzył w brzuch.
Jamesa zamroczyło. Wylądował na ulicy, a mężczyzna sprawnie wykręcił mu rękę i
przycisnął zgiętą nogą do asfaltu. Rainbow zacisnął zęby, aby nie krzyknąć z
bólu.
– Jesteś za
wolny – skomentował profesor obojętnie.
Zarzucił
sobie na ramię torbę chłopaka, wstał i przy okazji szarpnięciem postawił go na
nogi. Ciągle wykręcał mu przy tym rękę, tak mocno, że James bał się, że wyrwie
ją ze stawu. Chłopak stanął na palcach, oddychając ciężko. Bolało go ramię i
brzuch, a upadając, rozbił sobie wargę. Czuł w ustach smak krwi.
Mężczyzna
objął go drugą ręką i James szarpnął się ze wstrętem.
Aportowali
się i w następnej chwili Snape go puścił. Chłopak zatoczył się i upadł na
żwirowej drodze.
Mężczyzna
uniósł różdżkę i wycelował w niego. Dzieciak zaczął podnosić rękę, całkowicie
odruchowo chcąc osłonić twarz, ale natychmiast ją zatrzymał. Znieruchomiał,
wpatrując się w Snape’a z wściekłością. To też był odruch, tyle że wyuczony.
Nauczyciel
zamiast rzucić na niego zaklęcie, machnął różdżką, jakby coś wskazywał.
– W domu
czeka na ciebie matka – powiedział, dziwnie intonując ostatnie słowo. –
Doprowadź się do porządku. – Zajrzał do torby i nagle wyraz jego twarzy się
zmienił. Wydawał się, przez krótką chwilę, zupełnie zaskoczony. – Ukradłeś
eliksiry ze szpitala? Nie pomyślałeś, że przez twoją fanaberię jakiś pacjent
może umrzeć? – W jego głosie chłopak wyczuł kpinę.
Nie
pomyślał. Zazwyczaj starał się nie zastanawiać nad moralną stroną swojego
postępowania, szczególnie wtedy, gdy ratował własne życie.
– Też jestem
pacjentem – powiedział tylko, podnosząc się z trudem. Nie zamierzał przejmować
się słowami porywacza. Przeklęty hipokryta.
Rozejrzał
się nerwowo i stwierdził, że wylądowali w parku. Rosły tu potężne drzewa –
kasztany, dęby buki – równo przystrzyżony trawnik i wielkie krzewy obsypane
kwiatami – tych ostatnich nie potrafił nazwać, więc pewnie nie były ani
przydatne z medycznego punktu widzenia, ani cenne. W oddali majaczyły białe
ściany rezydencji, której przez roślinność nie widział zbyt dobrze.
Ledwo złapał
różdżkę Tonks, kiedy mężczyzna mu ją rzucił. Przez chwilę wpatrywał się w
przedmiot bezmyślnie.
– Jak już
mówiłem, powinieneś doprowadzić się do porządku. – Snape skrzywił się lekko,
jakby wątpił czy jest to możliwe. – Oczywiście możesz spróbować mnie
zaatakować.
Jamesowi od
razu przeszła na to ochota.
***
Idąc przez
park Malfoyów, Snape starał się nie kuleć.
Był
wściekły.
Najpierw
spędził pół godziny, tłumacząc aurorom, że nie jest zamieszany w wydarzenia na
Nokturnie. Nie został aresztowany, ponieważ udało mu się doprosić, aby
skontaktowali się przez kominek z Dumbledore’em. Dyrektor potwierdził, że w tym
czasie Snape znajdował się w Hogwarcie. I tak jutro Snape miał się stawić w
ministerstwie na przesłuchanie.
Mniej więcej
wtedy uzdrowiciele odkryli, że drzwi do sali zabiegowej są zamknięte, a sam
Rainbow zwiał.
To go
zaledwie zdenerwowało.
Dopiero
rozmowa z Tonks doprowadziła go do furii.
Czy naprawę
wyglądał na psychopatę, który strzela do dzieci?
Dzięki temu,
że jako jedyny miał na tyle przytomności, aby oznaczyć chłopaka, zanim ta aurorka od siedmiu boleści wyprosiła ich za drzwi, udało mu się go znaleźć.
Miał wtedy ochotę burzyć domy i jak dotąd się nie uspokoił.
Zaczął się
oklumować, ponieważ w tym stanie nie powinien rozmawiać ani z Emily, ani z
Czarnym Panem. Szczególnie z nim.
Równocześnie
obserwował dzieciaka. Miał nieprzyjemne przeczucie, że kłopoty jeszcze się nie
skończyły.
Rainbow
wlókł się przygarbiony, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Prawie nie zwrócił uwagi
na Malfoy Manor ani na psy, które zakręciły się koło nich, gdy podeszli do
drzwi. Jednego podrapał bezmyślnie za uszami, nie wypuszczając z dłoni różdżki.
Pomijając przygnębienie, nic mu chyba nie było. Snape uznał, że uzdrowiciele
niepotrzebnie panikowali.
Otworzył
rzeźbione drzwi i poczekał, aż chłopak wejdzie do holu. Zamykając, dostrzegł
Macnaira stojącego u stóp szerokich schodów.
Interesujące,
pomyślał, tak szybko poradził sobie z olbrzymami?
Wtedy
Rainbow i Macnair równocześnie rzucili zaklęcia.
Przeczytałam ^^.
OdpowiedzUsuńChłopak ma trudny i uparty charakter, to mu trzeba pryznać. Jednocześnie stara się być niezależny i robić wszystko po swojemu. Mam też wrażenie, że z jakiegoś powodu jest bardzo nieufny w stosunku do ludzi i wszystkich dookoła posądza o złe zamiary względem niego. Ciekawe, skąd się to wzięło? Może miał w przeszłości jakieś trudne doświadczenia, i dlatego teraz zachowuje się tak, a nie inaczej? Hmm... Troszkę mnie zdziwiło, że tak łatwo poradził sobie z Tonks, w końcu to ona jest aurorką. No ale osiągnął swój cel i uciekł, choć Snape i tak okazał się jeszcze sprytniejszy i szybko go znalazł. Teraz to już w ogóle ciekawi mnie, jak to się skończy, bo urwałaś w takim momencie...
tak mi przyszło do głowy, jakby głupkowato brzmiało "James Snape" :P. i ciekawi mnie, dlaczego dostał akurat takie imiona.
OdpowiedzUsuńrozdział super jak zawsze, podoba mi się determinacja i cała ta 'mugolska uliczność' Rainbowa :).
Macnair... czemu mnie to nie dziwi? wredny jak zawsze, pewnie ma coś wspólnego z atakami na chłopaka.
1. "którego udało się jej wypatrzyć." - inwersja, poprawnie by było 'udało jej się wypatrzyć', choć nie jest to błędem ;)
2. "Tonks tymczasem znalazła się w środku kameralnej apokalipsy." - ja bym wywaliła 'tymczasem', bo wskazuje na to, że w tym samym czasie, w którym zapraszał ją do środka, ona już znalazła się w środku tej małej apokalipsy :P
3. "Sala zabiegowa umiejscowiona na czwartym piętrze była niewielka i po brzegi wypełniona specjalistycznym sprzętem.
Stół operacyjny był przewrócony na bok." - powtórzenie 'był'. poza tym 'umiejscowiona na czwartym piętrze' to wtrącenie, trzeba oddzielić przecinkami ;)
4. "w stanie doprawdy różnorodnym." - różnorodnym? a nie opłakanym?
5. "Dziwne, metalowe i drewniane narzędzia" - albo bez przecinka albo przecinek po drewnianych
6. "Miał koszmarnie cierpki smak, ale trochę go ocucił." - ocucił smak? ;)
7. "że pod warstwą zaschniętej krwi i brudu, blizny są prawie niewidoczne." - baz przecinka
8. "aby nie zawlec tam ewentualny ogon." - ewentualnego ogona :)
9. "Ach tak, jego kochany tatuś" - tatusia bym dała w cudzysłów, bo Rainbow nie bardzo w to wierzy chyba ;)
James Snape *odgania od siebie tę wizję* To by było... interesujące :D
Usuń2. To "tymczasem" w sumie miało się odnosić do "zatrzaskiwania", ale faktycznie dziwnie to wyglądać...
4. Nie - część była zbita, część nie.
9. Ale ja wierzę w inteligencję czytelników ;)
Reszta poprawiona.
4. ten 'różnorodny' jakoś dziwnie mi brzmi
Usuń9. uważaj, żeby się nie przeliczyć :D
--
storyoframona.blogspot.com
Aw, moje wyobrażenie Jamesa broniącego się metalowym stołkiem było doprawdy przeurocze. Jego reakcja na uzdrowicieli była zupełnie zrozumiała, chyba nikt nie powinien się dziwić, że w takim momencie nie był w stanie zaufać całkiem obcym osobom. No ale też myślę, że w jego sytuacji obdarzanie zaufaniem przypadkowych osób nie wyszłoby na dobre.
OdpowiedzUsuńA ja tak kibicowałam Jamesowi i Tonks, chciałam, żeby mieli jakąś fajną, zdrową relację, a ten tutaj wyskakuje z Petrificusem Totalusem, ech, muszę ochłonąć. Chwilowo wyklinam Jamesa od najgorszych. Z drugiej strony, ta Tonks jest trochę beznadziejna. Niby jest Aurorką, ale za grosz w niej jakiejś podejrzliwości, którą chyba powinna w sobie mieć - jak mogła tak łatwo zaufać Jamesowi, znając jego przeszłość (bo chyba ją w te sprawy wprowadzili, co nie?), a przede wszystkim wiedząc, kim jest jego matka i mając świadomość, że jako dzieciak musiał spędzić z nią trochę czasu. Może ma w sobie coś z Dumbledore'a, mianowicie jego przesadną skłonność do ufania prawie każdemu, a może po prostu nie chciała skreślać go od samego początku, wbrew temu, co myślał sobie James? A może to z wrażenia, że aż tak nawaliła, a jej podopieczny wymknął się jej spod kontroli i skończył w Mungu? Cóż, mam nadzieję, że w późniejszych rozdziałach nie będzie aż tak łatwo jej spetryfikować :P. Cieszę się, że James zdradził jakieś oznaki posiadania sumienia - trochę się martwił o mieszkańców zawalonego domu z Nokturnu, pół biedy, może jeszcze wyjdzie na ludzi. W sumie to tylko taka wzmianka, ale jeżeli się ma taką matkę, a samo dziecko myśli "jakie to śmieszne", kiedy koleś leży i się dusi... no, podnosi na duchu. "Teoretycznie mógł skoczyć do kasyna, ale nie wiedział, jak powiedzieć Chupacabrze, że rozwalił jego talizman." - ale, ale. Czy przypadkiem wcześniej nie wspominałaś, że Chupacabra najprawdopodobniej dał mu ten talizman dlatego, że nie był wiele warty? Chyba że coś źle zrozumiałam/przeczytałam (zdarza się), też mogło tak być :P.
Aff, zabraniam Ci kończyć w takich momentach. Obiecałam sobie, że będę czytała jeden rozdział dziennie, w końcu powinnam mieć jakieś tam życie, a tu dzisiaj już drugi komentuję, a dopiero dziewiętnasta jest... pewnie jeszcze następny przeczytam.
"Chyba, że ty." - bez przecinka, w takich połączeniach się nie stawia ^^.
"Nie ważne, co powiem i tak mi nie uwierzysz." - nieważne.
"Obraz trochę mu się rozmywał, ale nie na tyle by wpadał na ściany." - brakuje przecinka przed "by".
"Staruszka nosiła na głowie najcudaczniejszy kapelusz jaki chłopak widział w tym roku." - przecinek przed "jaki".
"Nie wiedział czy w szpitalu nie nałożyli na niego jakiegoś zaklęcia lokalizującego." - przecinek przed "czy".
"Nie miał zielonego pojęcia gdzie jest." - przecinek przed "gdzie".
"Rozejrzał się na wszelki wypadek i ruszył przed siebie szukając jakiegoś zaułka albo podwórka, na którym mógłby się aportować." - przecinek przed "szukając".
"Mężczyzna miał na tyle przytomności, żeby wychodząc do mugoli ściągnąć szatę, ale nie przyszło mu do głowy, że noszeniu czarnego golfa w lecie też nie jest normalne." - literówka, "noszenie".
Dywizy, dywizy... :P
Ym... sprawa Tonks i tej sceny. Wiele osób zwraca uwagę, że za łatwo mu poszło, więc sama już zaczynam wątpić, ale jednak nadal widzę tu sens... :c (może spróbuję w końcu przepisać jakoś ten fragment, ale nie mam pomysłu w tej chwili)
UsuńTonks była tuż po kursie. Dotąd nad nikim nie sprawowała opieki - dla niej więc było naturalne, że chłopak nie będzie z nią walczył, bo w końcu nie byli wrogami. Po prostu nie przyszło jej do głowy, że młody spróbuje od niej uciec zamiast szukać pomocy - dotąd nie pracowała z trudną młodzieżą, więc gdzieś tak podświadomie zakładała, że ten dzieciak będzie zachowywał się tak samo jak dowolny uczeń z Hogwartu. Plus James był pokiereszowany, więc nie wydawał się zdolny do ataku. Plus J. był dzieciakiem z ulicy, umiał walczyć wbrew pozorom :D
I tak, zgadzam się, że Tonks zawaliła. Po prostu założyłam, że ona nie jest świetnym Aurorem - ale nieopierzoną, kompletnie zieloną dziewczyną, której przydzielono w miarę proste zadanie. Ta postać w założeniu doświadczenie będzie zdobywać dopiero w czasie opowiadania ;)
(Ale powody, przez które tak wyszło, zgadłaś całkiem dobrze :D)
Sprawa talizmana - to świadome :>
Z jednej strony James nie wierzy, że jest wart cokolwiek (więc nie sądzi, aby ktoś pożyczył mu coś cennego). Z drugiej boi się kary, nawet jeśli potrafi sobie racjonalnie wytłumaczyć, że nie będzie zbyt ciężka czy bolesna - ale to już kwestia jego przeszłości i pewnym uwarunkować. Ogólnie do obu tych motywów w Masce wracam ;)
No i ogólnie nie obiecuję, że on zawsze będzie zachowywał się logicznie i mądrze :D
Ale gdzie te dywizy? :c Przed chwilą je wywalałam.
Hm, ale wiesz, podejrzewam, że nie byłaby Aurorem, gdyby była w tym aż tak kiepska. Poza tym uczyła się pod okiem Moody'ego, a to chyba też powinno coś oznaczać - myślę, że Moody nie wziąłby pod swoje skrzydła z góry przegranej sprawy. Ogólnie odniosłam wrażenie, że Tonks nie była przydzielona do Jamesa dziełem czystego przypadku, w końcu chłopak za matkę ma Emily, która (wnioskując po rozdziale pierwszym) wyrobiła sobie w świecie czarodziejów niezłą opinię, może stąd ta różnica w naszym postrzeganiu. Po prostu myślałam, że Zakon Feniksa zainteresował się Jamesem (w końcu Dumbledore wiedział, że jest w Mungu) i skorzystali z tego, że Tonks została świeżo upieczoną kuratorką. Chyba nie nazwałabym radzenia sobie z nastolatkami z problemami prostym zadaniem :P.
UsuńO, właśnie dlatego przyczepiłam się do tego talizmanu, po prostu zdziwiłam się, czego on się tak cholera boi, skoro tyle tych blizn ma ^^. Na razie nie widziałam w Jamesie jakichś przejawów tej niskiej samooceny, o której wspominasz, może nie zauważyłam, hm.
A dywizy pewnie usunęłaś w momencie, kiedy ja skończyłam czytanie i zaczęłam pisać komcia.
Po kolei, żeby się nie pogubić:
Usuń- To, że James dostał kuratora Aurora - a nie urzędnika - już samo w sobie sugeruje, że jego sprawa jest traktowana bardzo poważnie.
- Fakt, że kuratorem został Zakonnik, też nie jest przypadkowy - ale z oczywistych względów musiał na taki wyglądać, bo nikt nie powinien się domyślić, że dziewczyna pracuje dla Dumbledore'a.
- To, że nie poradziła sobie z James, było raczej wynikiem niedoinformowania niż jej zaniedbania - Tonks nie miała pojęcia, że chłopak jest ścigany, nie mogła przypuszczać, że znajdzie się w budynku objętym Fidelliusem, nie potrafiła przewidzieć, że James zostanie zaatakowany - po prostu nie była wróżką.
- Jej jedynym błędem było to, że nie założyła, że chłopak może potraktować ją jak wroga - i myślę, że naprawdę w tej sytuacji to mogło przejść :> Bo teoria teorią, Moody Moodym... ale o różdżkę poprosił ją dzieciak, którego polubiła, wobec którego czuła się winna i który najwyraźniej był zbyt przerażony, żeby pozwolić się komukolwiek obcemu leczyć - a nie wróg ^^" Myślę, że mogła się tak zachować - raz - choćby po to, aby zobaczyć do czego prowadzi brak "stałej czujności". I czy to z niej robi beznadziejny przypadek? :D
- Chodziło mi o to, że proste jak na Aurora - w sam raz dla kogoś nowego. Taki przydział więc pewnie nikogo nie zdziwił: ot praca, która teoretycznie może przynieść coś dobrego (znaczy jakąś informacje o Emily), ale w zasadzie nikt w to nie wierzy i nie chce niańczyć dzieciaka. Moody nie mógł brać takiej fuchy bez wzbudzania podejrzeń, dla Tonks było to idealne.
Ale myślę że tak: spróbuję jakoś przerobić tę scenkę, aby nie kłuła tak niekompetencją w oczy i napisać szybko rozdział, w którym Tonks się poprawia. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Hm... on boi się, ponieważ ma tyle tych blizn ;)
Ogólnie James nie jęczy, że jest beznadziejny i nikt go nie kocha ;) U mnie przejawy "niskiej samooceny" to właśnie ta wiara, że talizman był tani, człowiek, którego lubi, uderzy go za bzdurę, nikt nie stanie w jego obronie i nikt nie da mu za darmo nawet kromki chleba. I że to normalne. Może zresztą źle to nazwałam... domyślasz się, o co chodzi?
(nie potrafię zrobić swojemu bohaterowi psychoanalizy, wstyd :C)
Nie potrafił sprecyzować(,) kim są oni i dlatego, częściowo, był wściekły i przestraszony.
OdpowiedzUsuńTaka najprostsza, płachta materiału zszyta po bokach, niezapinana klapa, pasek nie umożliwiający (nieumożliwiający) regulacji?
Jasne, teoretycznie polowali na niego(,) od kiedy skończył dziesięć
Najpierw spędził pół godziny(,) tłumacząc aurorom, że nie jest zamieszany
Na wytykaniu błędów zakończę kom, bo chce mi się spać i ledwo żyję. Wspomnę tylko, że podoba mi się empatia chłopaka.
Hej, dzięki za komentarze - dopiero teraz je zobaczyłam :)
UsuńBardzo się cieszę, że opowiadanie przypadło do gustu.
Pozdrawiam!